Marquez G.G.- Opowieść rozbitka.doc

(362 KB) Pobierz
Gabriel Garcia Marquez

 

 

Gabriel Garcia Marquez

Opowieść rozbitka

 

 

 

 

 

 

  Tom

  Całość w tomach

 

 

 

$p.$w.$z.$n.

"Print 6Ď"

Lublin 1995

 

Adaptacja na podstawie książki pod tym samym tytułem.

 

Redakcja techniczna wersji brajlowskiej:

Artur Łapiński

 

Skład i oprawa:

PWZN "Print 6Ď"

ul. Wieniawska 13

20-071 Lublin

tel. (081) 29518

 

Druk:

Zakład Nagrań i Wydawnictw PZN

ul. Konwiktorska 7¬89

00-216 Warszawa

 

ISBN 83- 85987- 26- 6

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Opowieść rozbitka który dziesięć dni dryfował na tratwie bez jedzenia i picia, był ogłoszony bohaterem narodowym, całowany przez królowe piękności, obsypany złotem przez agencje reklamowe, a potem znienawidzony przez władze i zapomniany na zawsze.

 

Historia tej historii

 

28 lutego 1955 r. dowiedzieliśmy się, że ośmiu członków załogi niszczyciela "Caldas", należącego do kolumbijskiej marynarki wojennej wypadło za burtę i zaginęło podczas sztormu na Morzu Karaibskim. Okręt płynął z Mobile w Stanach Zjednoczonych, gdzie przechodził remont, do kolumbijskiego portu Cartagena, dokąd przybył bez opóźnienia w dwie godziny po tej tragedii. Natychmiast rozpoczęto poszukiwania rozbitków, przy współpracy z jednostkami amerykańskimi ze strefy Kanału Panamskiego, przeprowadzającymi kontrolę wojskową oraz inne miłosierne akcje na południu Karaibów. Po czterech dniach zaniechano poszukiwań i oficjalnie uznano marynarzy za zmarłych. A jednak w tydzień potem jeden z nich, na wpół żywy, pojawił się na jednej z bezludnych plaż północnej Kolumbii, po dziesięciu dniach dryfowania na tratwie bez jedzenia i picia. Nazywał się Luis Alejandro Velasco. Książka ta jest dziennikarskim zapisem tego, co mi opowiedział i co ogłosił w miesiąc po katastrofie w bogotańskim dzienniku "El Espectador".

Nie wiedzieliśmy, ani rozbitek, ani ja, kiedyśmy się starali odtworzyć minuta po minucie jego przygody, że to znojne tropienie da początek nowej przygodzie, która spowoduje nieliche zamieszanie w kraju, za co on zapłaci własną sławą i karierą, a co mnie mogłoby kosztować skórę. Kolumbią rządziła wówczas wojskowa i folklorystyczna dyktatura Gustavo Rojasa Pinilli, której dwa szczególnie pamiętne wyczyny to masakra studentów w centrum stolicy, kiedy to policja strzałami rozpędziła spokojną manifestację, oraz zamordowanie przez tajną służbę pewnej, nigdy dotąd nie ustalonej, liczby niedzielnych miłośników corridy, którzy wygwizdali na widowni córkę dyktatora. Pracę cenzurowano, a codziennym utrapieniem dziennikarzy pism opozycyjnych było wynajdywanie tematów wolnych od politycznych skojarzeń, aby czymkolwiek zająć czytelnika. W "El Espectadorze" odpowiedzialnymi za to chlubne lukiernictwo byli Guillermo Cano, redaktor naczelny, Jose Salgar, zastępca naczelnego, i ja, etatowy reporter. Żaden z nas nie miał jeszcze 30 lat.

Kiedy Luis Alejandro Velasco przyszedł do nas i zapytał, ile byśmy dali za jego opowieść, potraktowaliśmy rzecz tak, jak na to zasługiwała: jako temat wyświechtany. Wojskowi przetrzymywali go parę tygodni w Szpitalu Morskim, gdzie mógł rozmawiać tylko z dziennikarzami reżimowymi (i jednym opozycyjnym, który się przebrał za lekarza). Opowieść wiele razy była drukowana we fragmentach, uładzano ją i zniekształcano, a czytelnicy mieli już chyba dosyć bohatera najmującego się do zachwalania zegarków, jako że jego nie spóźniał się nawet podczas słoty, reklamującego buty, gdyż jego były takie mocne, że nie mógł ich podrzeć i zjeść, oraz występującego w wielu innych reklamowych świństwach. Przyznano mu order, wygłaszał przez radio patriotyczne przemówienia, pokazywany był w telewizji jako wzór dla przyszłych pokoleń i obwożony wśród kwiatów i muzyki przez pół kraju po to tylko, by mógł rozdawać autografy i pozwalał się obcałowywać królowym piękności. Zebrał niewielką fortunę. Jeśli zjawiał się teraz u nas, nie proszony, choć kiedyś bardzo go szukaliśmy, to można było sądzić, że nie ma już nic do powiedzenia, że za pieniądze gotów jest zmyślić cokolwiek i że władze dobrze już zadbały o to, aby w swych zwierzeniach nie przekraczał pewnych granic. Odesłaliśmy go tam, skąd przyszedł. Nagle, w jakimś niepojętym odruchu, Guillermo Cano zatrzymał go na schodach, przystał na propozycję i przekazał go mnie. Było to tak, jakby mi wręczył bombę zegarową.

Zdziwiło mnie najpierw, że ten dwudziestoletni chłopak, krępy, o twarzy bardziej przywodzącej na myśl trębacza niż bohatera narodowego, ma wyjątkowy dar opowiadania, umiejętność syntezy i zadziwiającą pamięć, a do tego zachował tyle naturalnej godności, że może się jeszcze podśmiewać z własnego bohaterstwa. W ciągu dwudziestu rozmów trwających codziennie po sześć godzin, podczas których notowałem wszystko i rzucałem podchwytliwe pytania, aby wyłowić sprzeczność, zdołaliśmy stworzyć zwarty i wierny zapis owych dziesięciu dni na morzu. Był tak dokładny i porywający, że moim jedynym, jako literata, zadaniem było sprawić, aby czytelnik w to wierzył.

Nie tylko zresztą z tego powodu uznaliśmy za właściwe opisać wszystko w pierwszej osobie i firmować jego nazwiskiem. W rzeczywistości więc moje nazwisko jawi się przy tym tekście po raz pierwszy.

Zdziwiłem się jeszcze raz - i było to najlepsze - kiedy czwartego dnia poprosiłem Luisa Alejandra Velasco, by opisał burzę, która spowodowała katastrofę. Świadom tego, że jego oświadczenie jest na wagę złota, powiedział z uśmiechem: "Rzecz w tym, że żadnej burzy nie było". Istotnie: służba meteorologiczna potwierdziła, że i ten luty był na Morzu Karaibskim pogodny i bez burz. Prawdą, nigdy dotychczas nie ogłoszoną, było to, że na pełnym morzu wiatr silnie przechylił okręt, zerwał się źle zamocowany na pokładzie ładunek i ośmiu członków załogi wypadło za burtę. Ta rewelacja wskazywała na trzy duże wykroczenia: po pierwsze, zabroniony był przewóz towarów niszczycielem; po drugie, z powodu przeciążenia okręt nie był zdolny do manewrowania i wyłowienia rozbitków; i po trzecie, towar pochodził z przemytu: lodówki, telewizory, pralki. Było jasne, że opowieść, podobnie jak niszczyciel, kryje w sobie ładunek polityczny i moralny, jakiego nie spodziewaliśmy się.  Historia ta, podzielona na odcinki, ukazywała się drukiem w ciągu czternastu kolejnych dni. Początkowo same władze celebrowały literackie wyświęcenie bohatera. Potem, kiedy wyjawiono całą prawdę, na nic już by się zdało niedopuszczenie do druku całości: nakład gazety wzrósł dwukrotnie, a przed redakcją kłębił się tłum czytelników poszukujący zaległych numerów do kompletu. Dyktatura, zgodnie z tradycją właściwą rządom kolumbijskim, ograniczyła się do sprostowania nie wykraczającego poza retorykę: w solennym komunikacie zaprzeczyła, jakoby niszczyciel przewoził kontrabandę.

Szukając sposobów wsparcia naszych zarzutów, poprosiliśmy Luisa Alejandra Velasco o listę jego okrętowych kolegów, którzy mieli aparaty fotograficzne. Choć wielu spędzało urlopy w różnych miejscach kraju, udało nam się ich odszukać i odkupić zdjęcia robione podczas rejsu. W tydzień po publikacji tej historii w odcinkach ukazała się ona w dodatku nadzwyczajnym w całości, z fotografiami kupionymi od marynarzy. Za grupkami przyjaciół na pełnym morzu widać było, w sposób nie dopuszczający pomyłki, nawet w przypadku marek fabrycznych, skrzynie z przemycanym towarem. Dyktatura odpowiedziała na ten cios serią drastycznych represji, których uwięczeniem było, po miesiącach, zamknięcie dziennika.

Mimo nacisków, pogróżek i niezwykle ponętnych prób przekupstwa Luis Alejandro Velasco nie odwołał ani jednej linijki ze swej opowieści. Musiał odejść z marynarki, jedynego miejsca, gdzie robił to, co umiał, i zagubił się w niepamięci dnia powszedniego. Nim upłynęły dwa lata, dyktatura upadła, a Kolumbia zdała się na łaskę innych rządów, lepiej ubranych, choć wcale przez to nie sprawiedliwszych, podczas gdy ja, w Paryżu, rozpoczynałem swoje błędne i trochę nostalgiczne wygnanie, tak bardzo przypominające dryfowanie tratwy. Wszelki słuch po samotnym rozbitku zaginął, aż przed kilkoma miesiącami jakiś zabłąkany dziennikarz spotkał go za biurkiem w pewnej firmie autobusowej. Widziałem jego zdjęcie: przybyło mu lat i ciała, i widać było, że życie nie patyczkowało się z nim, choć nie opuściła go pogodna sława bohatera, który miał odwagę wysadzić w powietrze własny pomnik.

Piętnaście lat nie zaglądałem do tej opowieści. Wydaje mi się, że zasługuje chyba na druk, choć nie w pełni rozumiem, jaki może być z niej pożytek. Jeśli ukazuje się obecnie w formie książkowej, to tylko dlatego, że powiedziałem tak nie przemyślawszy do końca całej sprawy, a nie jestem człowiekiem łatwo zmieniającym zdanie. Przygnębia mnie myśl, że wydawców obchodzi nie tyle wartość tekstu, co nazwisko, jakim jest on opatrzony, które ku memu utrapieniu pokrywa się z nazwiskiem pewnego modnego pisarza.

Na szczęście są książki należące nie do tych, co je piszą, ale do tych, którzy na nie cierpią, i ta jest jedną z nich. Tym samym honorarium przypadnie temu, kto na nie zasłużył: nieznanemu rodakowi, który musiał dziesięć dni męczyć się na tratwie bez jedzenia i picia, aby książka ta mogła powstać.

G.G.M.

Barcelona, luty 1970 r.

 

Rozdział I:

O moich kolegach, którzy zaginęli na morzu

 

22 lutego oznajmiono nam, że wracamy do Kolumbii. Staliśmy osiem miesięcy w Mobile, stan Alabama, USA, gdzie na niszczycielu kolumbijskiej marynarki wojennej "Caldas" dokonywano naprawy sprzętu elektronicznego oraz uzbrojenia. W tym czasie my, członkowie załogi, przechodziliśmy specjalne przeszkolenie. W dniach wolnych robiliśmy to, co wszyscy marynarze na lądzie: chodziliśmy z dziewczynami do kina, a potem zbieraliśmy się w portowej tawernie Joe Palloka, gdzie piliśmy whisky i od czasu do czasu wywoływaliśmy burdy.

Moja dziewczyna nazywała się Mary Address, poznałem ją przez babkę innego marynarza. Choć z dużą łatwością uczyła się hiszpańskiego, chyba nigdy nie dowiedziała się, że moi koledzy przezywają ją Maria Direccion. Gdy tylko miałem wolne, zapraszałem ją do kina, ale zwykle wolała iść na lody.

Porozumiewaliśmy się łamaną angielszczyzną i jej słabym hiszpańskim, lecz zawsze się rozumieliśmy; i w kinie i na lodach.

Raz tylko nie poszedłem do kina z Mary; było to tego wieczoru, kiedyśmy oglądali "Bunt na Caine". Kilku moich kolegom powiedziano, że idzie właśnie dobry film o życiu na trałowcach. Dlatego poszliśmy go zobaczyć. Najlepszy w tym filmie był jednak nie sam poławiacz min, ale burza. Zgodziliśmy się wszyscy, że w razie takiego sztormu najlepiej jest zmienić kurs statku, jak to robili buntownicy. Ani ja ani też żaden z moich kolegów nie przeżył nigdy podobnej burzy na morzu, więc sztorm ten wywarł na nas najsilniejsze wrażenie. Kiedyśmy wrócili na noc, marynarz Diego Velazquez, bardzo przejęty filmem oraz myślą, że za kilka dni będziemy już na pełnym morzu, zapytał: "A gdyby tak nam przytrafiło się coś podobnego?"

Przyznaję, że i ja byłem pod silnym wrażeniem filmu. W ciągu ośmiu miesięcy odzwyczaiłem się od morza. Nie bałem się, bo instruktor uczył nas, jak się mamy ratować podczas katastrofy. A jednak niepokój, jaki czuliśmy tego wieczoru, po obejrzeniu "Buntu na Caine", nie był normalny.

Nie chcę przez to powiedzieć, że od tamtej chwili przeczuwałem katastrofę. Prawdą jest jednak, że nigdy się tak nie bałem przed rejsem, jak właśnie wtedy. W Bogocie, kiedy byłem dzieckiem i oglądałem ilustracje w książkach, nie przychodziło mi do głowy, że śmierć może dopaść kogoś na morzu. Wprost przeciwnie, myślałem zawsze o nim z dużą ufnością. I od chwili wstąpienia do marynarki wojennej, przed prawie dwoma laty, nie miałem nigdy w czasie rejsu żadnych obaw.

Nie wstydzę się jednak przyznać do tego, że po obejrzeniu "Buntu na Caine" czułem coś w rodzaju lęku. Leżąc na wznak w koi - umieszczonej w kubryku najwyżej - myślałem o swojej rodzinie i o podróży, jaka nas czeka, nim dobijemy do Cartageny. Nie mogłem zasnąć. Z rękoma pod głową słuchałem łagodnych uderzeń wody o nabrzeże i spokojnego oddechu czterdziestu marynarzy śpiących w jednym pomieszczeniu. Pod moją koją marynarz 1 klasy, Luis Rengifo, chrapał jak puzon. Nie wiem, co mu się śniło, ale na pewno nie spałbym tak spokojnie, gdybym wiedział, że za osiem dni pójdę na dno.

Niepokój dręczył mnie cały tydzień. Dzień podróży zbliżał się z alarmującą szybkością, a ja szukałem uspokojenia w rozmowach z kolegami.

Niszczyciel "Caldas" był gotów do drogi. W tych dniach więcej mówiliśmy o naszych rodzinach w Kolumbii i o planach po powrocie. Okręt z wolna wypełniały prezenty, jakie wieźliśmy do domu: głównie radia, lodówki, pralki i grzejniki. Ja miałem radio.

Termin opuszczenia portu był coraz bliższy i dlatego - nie mogąc otrząsnąć się z niepokoju - podjąłem decyzję: gdy tylko zawiniemy do Cartageny, odejdę z marynarki. Nie będę się więcej narażał na morzu.

Ostatniego wieczoru przed rejsem poszedłem pożegnać się z Mary, której chciałem się zwierzyć z moich obaw oraz postanowienia. Nie zrobiłem tego, bo obiecałem jej wrócić, a nie uwierzyłaby mi, gdybym powiedział, że rzucam pływanie. Jedyną osobą, której wyjawiłem swój plan, był mój serdeczny przyjaciel, marynarz 2 klasy Ramon Herrera, który wyznał mi, że i on postanowił zmustrować, gdy tylko dobijemy do Cartageny. Dzieląc się wątpliwościami poszliśmy z marynarzem Diego Velazquezem na pożegnalną whisky do Joe Palloka.

Mieliśmy wypić po jednej, a skończyło się na pięciu butelkach.

Dziewczyny, z którymi spędzaliśmy prawie wszystkie wolne wieczory, wiedziały już o naszym wyjeździe i postanowiły pożegnać nas, upić się i wypłakać w dowód wdzięczności. Dyrygent orkiestry, poważny mężczyzna w okularach, w których nie wyglądał na muzyka, zagrał na naszą cześć wiązankę mamb i tang, przekonany widać, że to melodie kolumbijskie. Nasze babki płakały i ciągnęły whisky po półtora dolara za butelkę.

W ostatnim tygodniu płacono nam trzykrotnie, więc postanowiliśmy nie żałować sobie. Ja, bo było mi jakoś nieswojo i chciałem się upić, Ramon Herrera, bo jak zawsze był wesoły, pochodził z Arjona, umiał grać na perkusji i miał szczególny dar naśladowania modnych piosenkarzy.

Tuż przed opuszczeniem lokalu podszedł do naszego stolika jakiś amerykański marynarz i poprosił Ramona Herrerę o zgodę na jeden taniec z jego dziewczyną, potężną blondynką, która najmniej piła i najwięcej płakała, i to szczerze! Poprosił po angielsku, na co Ramon Herrera potrząsną nim i ryknął po hiszpańsku: "Za cholerę nie rozumiem!"

Była to jedna z najlepszych drak w Mobile, z krzesłami połamanymi na głowach, policją i patrolami wzywanymi na pomoc przez radio. Ramon Herrera, któremu dwukrotnie udało się porządnie trzepnąć Amerykanina w kark, wrócił na statek o pierwszej w nocy wyśpiewując jak Daniel Santos. Powiedział, że ostatni raz mustruje. I rzeczywiście był to ostatni raz.

O trzeciej nad ranem 24 lutego niszczyciel "Caldas" wypłynął z Mobile w kierunku Cartageny. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, że wracamy do domu. Wszyscy mieliśmy prezenty. Mat 1 klasy, Miguel Ortega, artylerzysta, cieszył się chyba najbardziej. Myślę, że nie było marynarza bardziej statecznego niż mat Ortega. W ciągu ośmiomiesięcznego pobytu w Mobile nie roztrwonił ani dolara. Wszystkie otrzymane pieniądze wydał na prezenty dla żony czekającej w Cartagenie. Tego ranka, kiedyśmy wracali na okręt, mat Miguel Ortega stał na pokładzie i opowiadał właśnie o swojej żonie i dzieciach, co nie było jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności, gdyż nigdy nie mówił o niczym innym. Wiózł lodówkę i pralkę automatyczną, i radio, i grzejnik. W dwanaście godzin potem mat Miguel Ortega leżał w koi zwalony przez chorobę morską. A w siedemdziesiąt dwie godziny później spoczywał martwy na dnie morza.

 

Zaproszeni przez śmierć

 

Kiedy statek odpływa, pada komenda: "Załoga na stanowiska manewrowe!"

Każdy pozostaje na swoim miejscu, aż okręt wypłynie z portu. Stałem w milczeniu na stanowisku, przy wyrzutni torpedowej, i widziałem, jak we mgle giną światła Mobile, ale nie myślałem o Mary. Myślałem o morzu. Wiedziałem, że jutro będziemy w Zatoce Meksykańskiej i że o tej porze jest to szlak niebezpieczny. Aż do świtu nie widziałem porucznika Jaime Diago, drugiego oficera, jedynego oficera, który zginął w tej katastrofie. Był mężczyzną wysokim, silnym i milczącym, którego rzadko widywałem. Wiedziałem, że pochodzi z Tolima i jest równym chłopem.

Widziałem natomiast nad ranem podoficera 1 klasy Julia Amadora Caraballo, młodszego bosmana, wysokiego i postawnego, który przeszedł koło mnie, popatrzył przez chwilę na ostatnie światła Mobile i odszedł na swoje stanowisko. Myślę, że widziałem go wtedy po raz ostatni.

Nikt z członków załogi "Caldasa" nie okazywał swej radości równie hałaśliwie jak podoficer Elias Sabogal, szef maszynistów. Był prawdziwym wilkiem morskim. Nieduży, krępy, ogorzały i bardzo rozmowny. Miał blisko 40 lat i myślę, że większość z nich przegadał.

Podoficer Sabogal miał powody, by się cieszyć bardziej od innych.

W Cartagenie czekała na niego żona i sześcioro dzieci. Ale widział tylko pięcioro: najmłodsze urodziło się, kiedy już staliśmy w Mobile.

Aż do świtu rejs przebiegał w całkowitym spokoju. W ciągu godziny oswoiłem się znowu z morzem. Światła Mobile ginęły w oddali, pośród mgieł spokojnego dnia, a na wschodzie widać było słońce, które z wolna zaczynało się podnosić. Nie czułem niepokoju, byłem tylko zmęczony. Całą noc nie zmrużyłem oka. Chciało mi się pić. I dokuczała zgaga po whisky.

O szóstej rano wyszliśmy z portu. Wtedy padł rozkaz: "Zmiana manewrowa, rozejść się! Wachtowi na stanowiska!" Gdy tylko usłyszałem tę komendę, ruszyłem do kubryku. Pod moją koją siedział Luis Rengifo i tarł oczy, żeby spędzić sen.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał. Odpowiedziałem, że właśnie wyszliśmy z portu. Potem wdrapałem się na koję i próbowałem zasnąć.

Luis Rengifo był prawdziwym majtkiem. Choć urodził się w Choco, z dala od morza, miał morze we krwi.Kiedy "Caldas" wpłynął do stoczni remontowej w Mobile, Luis Rengifo nie był członkiem naszej załogi. Mieszkał w Waszyngtonie, gdzie przechodził szkolenie w zakresie uzbrojenia. Był poważny, pracowity i mówił po angielsku równie dobrze jak po hiszpańsku.

15 marca otrzymał w Waszyngtonie dyplom inżyniera budownictwa lądowego i morskiego. Tutaj w 1952 r. ożenił się z jakąś damą z Dominikany. Kiedy zakończono remont niszczyciela, Luis Rengifo opuścił Waszyngton i został wcielony do naszej załogi. Powiedział mi, na parę dni przed opuszczeniem Mobile, że pierwszym co zrobi w Kolumbii, będzie przyspieszenie starań o przyjazd żony do Cartageny.

Luis Rengifo dawno nie pływał, więc byłem przekonany, że zwali go choroba morska. Pierwszego ranka na morzu, kiedy się ubierałem, zapytał mnie:

- Jeszcze się nie pochorowałeś?

Odparłem, że nie, a wtedy Rengifo powiedział:

- Za dwie albo trzy godziny będziesz leżał z jęzorem na brodzie.

- Chyba ty - odpowiedziałem, a on na to:

- W dniu, w którym będę rzygać, porzyga się chyba całe morze.

Leżałem na koi i próbowałem zasnąć, kiedy nagle przypomniała mi się burza. Ożyły lęki z poprzedniego wieczoru. Pełen obaw spojrzałem w stronę, gdzie Luis Rengifo kończył ubieranie się, i powiedziałem:

- Uważaj! Lepiej nie kusić licha takim gadaniem.

 

Rozdział II

Ostatnie minuty na "Słoniu Morskim"

 

"Już jesteśmy w zatoce", powiedział jeden z kolegów, kiedy wstawałem na śniadanie 26 lutego. Poprzedniego dnia trochę się obawiałem pogody w Zatoce Meksykańskiej. Ale niszczyciel, choć się lekko kołysał, sunął gładko.

Pomyślałem z radością, że moje obawy były bezpodstawne, i wyszedłem na pokład. Kontury brzegu zatarły się. Wokół nas rozciągało się tylko zielone morze i błękitne niebo. A jednak na śródokręciu siedział blady i osowiały Miguel Ortega i walczył z chorobą morską. Zaczęło się to znacznie wcześniej. Zanim jeszcze zniknęły światła Mobile, tak że w ciągu ostatniej doby nie mógł już utrzymać się na nogach, choć na morzu nie był nowicjuszem.

Kiedyś trafił nawet do Korei, na fregacie "Almirante Padilla". Wiele pływał i znał morze. A mimo to, choć w zatoce panował spokój, trzeba mu było teraz pomagać, aby mógł pełnić służbę. Wyglądał jak konający. Nie przyjmował żadnych posiłków, więc sadzaliśmy go, ja i jeszcze paru kolegów z wachty, na rufie lub śródokręciu, aż padał rozkaz, żeby go zabrać do kubryku. Wtedy zwalał się na koję, wystawiał głowę i czekał, aż mu się zbierze na wymioty.

Myślę, że to Ramon Herrera powiedział mi nocą 26, że na Morzu Karaibskim będzie niewesoło. Zgodnie z naszymi obliczeniami mieliśmy wyjść z Zatoki Meksykańskiej po północy. Na swoim stanowisku, przy wyrzutni torpedowej, rozmyślałem pogodnie o naszym powrocie do Cartageny. Noc była widna, a niebo wysokie, kopulaste i usiane gwiazdami. Od chwili gdy wstąpiłem do marynarki, lubiłem rozpoznawać gwiazdozbiory. Tej nocy mogłem to robić do woli, podczas gdy niszczyciel "Caldas" łagodnie sunął po Morzu Karaibskim.

Myślę, że stary marynarz, taki co to opłynął świat, poznaje morze po ruchach statku. Doświadczenie ze szlaku, gdzie przeszedłem chrzest morski, mówiło mi, że jesteśmy na otwartych wodach. Spojrzałem na zegarek. Było trzydzieści minut po północy 27 lutego. Gdyby nawet okrętem nie kiwało, wiedziałbym, że jesteśmy na Morzu Karaibskim. Ale kiwało. Ja, choć nigdy na morzu nie chorowałem, poczułem się nieswojo. Miałem jakieś dziwne przeczycie. I nie wiadomo dlaczego przypomniał mi się mat Miguel Ortega, leżący niżej, w swojej koi, i wypluwający wnętrzności.

O szóstej nad ranem niszczycielem kołysało jak łupinką. Na koi pode mną Luis Rengifo nie spał.

- Gruby - zapytał - jeszcze się nie pochorowałeś?

Odparłem, że nie. Ale zwierzyłem się mu ze swoich niepokojów. Rengifo, który, jak już powiedziałem, był inżynierem oraz pracowitym i doświadczonym marynarzem, wyliczył mi wtedy powody, dla których nie było najmniejszych obaw, aby "Caldasa" spotkało na Morzu Karaibskim coś złego. "To nie okręt, ale prawdziwy słoń morski", powiedział. I przypomniał mi, że w czasie wojny na tych samych wodach niszczyciel kolumbijski zatopił niemiecką łódź podwodną.

- To pewny okręt - mówił Luis Rengifo. A ja, leżąc w koi i nie mogąc zasnąć od tego kiwania, poczułem się po jego słowach raźniej. Wiatr z lewej burty dął coraz silniej, więc zacząłem sobie wyobrażać, jak będzie trzymał "Caldas" na wysokiej fali. I w tym momencie przypomniał mi się "Bunt na Caine".

Chociaż pogoda w ciągu dnia nie zmieniła się, podróż przebiegała normalnie. Na wachcie myślałem o tym, co zrobię po powrocie do Cartageny.

Napiszę do Mary. Będę do niej pisał dwa razy w tygodniu, bo nigdy nie zaniedbywałem korespondencji. Od kiedy wstąpiłem do marynarki, co tydzień pisałem do rodziny w Bogocie. Pisałem też często długie listy do moich przyjaciół z dzielnicy Olaya. A zatem będę pisał do Mary, myślałem i obliczałem, że od Cartageny dzielą nas już tylko godziny: dokładnie 24 godziny. Była to moja przedostatnia wachta.

Ramon Herrera pomógł mi zawlec mata Miguela Ortegę do koi. Było z nim coraz gorzej. Od opuszczenia Mobile, przed trzema dniami, nie wziąć nic do ust. Nie potrafił wydusić z siebie ani jednego słowa i miał zieloną, zmienioną nie do poznania twarz.

 

Zaczyna się zabawa

 

Zabawa zaczęła się o dziesiątej wieczorem. Przez cały dzień okrętem kiwało, ale nie tak jak w nocy 27 lutego, kiedy to, wybity ze snu, myślałem w koi ze strachem o ludziach pełniących wachtę na pokładzie. Wierzyłem, że nikt z marynarzy leżących tutaj, w kubryku, nie może zasnąć. Na krótko przed dwunastą zapytałem Luisa Rengifo, sąsiada z dołu:

- Jeszcze się nie pochorowałeś?

Jak przypuszczałem, Luis Rengifo także nie spał. Mimo kołysania nie stracił dobrego humoru. Powiedział:

- Już ci mówiłem, że w dniu, w którym będę rzygał, porzyga się chyba całe morze.

Zdanie to powtarzał często. Ale tej nocy prawie nie miał czasu go dokończyć.

Mówiłem już, że byłem jakiś nieswój. Mówiłem też, że czułem coś w rodzaju strachu. Nie mam jednak wątpliwości, co poczułem o północy 27, kiedy przez głośniki podano komendę: "Cała załoga na lewą burtę".

Wiedziałem, co znaczy ten rozkaz. Okręt przechylał się niebezpiecznie na prawą burtę i chodziło o przywrócenie stateczności naszym ciężarem. Po raz pierwszy po dwóch latach pływania naprawdę bałem się morza. Wiatr wył na górze, gdzie służba pokładowa z pewnością mokła i dygotała z zimna.

Gdy tylko usłyszałem rozkaz, wyskoczyłem z koi, Luis Rengifo podniósł się spokojnie i ruszył do jednej z wolnych pryczy przy lewej burcie, należących do wachtowych. Chwytając się koi próbowałem jakoś zrobić kilka kroków i w tej chwili przypomniałem sobie Miguela Ortegę. Nie mógł się ruszyć, kiedy usłyszał rozkaz, chciał się podnieść, ale tylko zwalił się jak długi na koi, zgnębiony chorobą morską i wyczerpaniem. Pomagałem mu wstać i ułożyłem na jednej z prycz przy lewej burcie. Zduszonym głosem powiedział mi, że czuje się bardzo źle.

- Postaram się, żebyś nie miał służby - odparłem.

Może zakrawać to na niesmaczny żart, ale gdyby Miguel Ortega został w kubryku, żyłby do dzisiaj.

Po nie przespanej nocy, o czwartej nad ranem 28 lutego, zebrała się na rufie nasza sześcioosobowa zmiana. Także Ramon Herrera, mój stały kumpel z wachty. Podoficerem dyżurnym był Guillermo Rozo. Była to nasza ostatnia wachta na okręcie. Wiedziałem, że o drugiej po południu będziemy w Cartagenie. Pomyślałem, że tylko zdam służbę, położę się, żeby po ośmiomiesięcznej nieobecności jeszcze tej nocy móc się zabawić na lądzie. O piątej trzydzieści nad ranem dokonałem z jungą przeglądu dolnych pomieszczeń okrętu. O siódmej zeszliśmy na śniadanie. O ósmej przyszli nasi zmiennicy. Dokładnie o tej właśnie godzinie przekazałem ostatni raz służbę; nic nowego, choć bryza wzmagała się i coraz wyższe fale rozbijały się o nadburcie i zalewały pokład.

Na rufie zastałem Ramona Herrerę. Był tam również jako dyżurny ratownik, Luis Rengifo, ze słuchawkami na uszach. Na śródokręciu leżał zmordowany nieustannymi mdłościami Miguel Ortega. W tym miejscu kiwanie mniej dokuczało. Porozmawiałem chwilę z marynarzem 2 klasy Eduardem Castillo, właścicielem sklepu w Bogocie, człowiekiem samotnym i bardzo powściągliwym.

Nie pamiętam, o czym mówiliśmy. Wiem tylko, że nie widziałem go potem aż do chwili, gdy w kilka godzin później pogrążył się w morzu.

Ramon Herrera ustawił jakieś pudła i starając się nimi osłonić, próbował zasnąć. Przy takiej fali nie sposób było odpoczywać w kubryku. Wcisnęliśmy się, Ramon Herrera i ja, między lodówki, pralki i piecyki silnie zamocowane na rufie, tak aby nie porwała nas fala. Wyciągnięty na plecach patrzyłem w niebo. Czułem się teraz, leżąc tak, spokojniejszy, przekonany, że za parę godzin będziemy w Cartagenie. nie było burzy; dzień był jasny, widoczność doskonała, a niebo intensywnie błękitne. Nie gniotły mnie teraz nawet buty, gdyż po zejściu ze służby zmieniłem je na pantofle na gumie.

 

Minuta ciszy

 

Luis Rengifo zapytał mnie o godzinę. Była jedenasta trzydzieści. Od godziny okręt zaczął kłaść się, przechylać się niebezpiecznie na prawą burtę. Z głośników powtórzono wczorajszą komendę: "Cała załoga na lewą burtę". Ramon Herrera i ja nie ruszyliśmy się, bo leżeliśmy właśnie po tej stronie.

Pomyślałem o macie Ortedze, którego przed chwilą widziałem przy prawej burcie, i prawie natychmiast ujrzałem, jak kiwając się idzie ku lewej.

Zwalił się tam znękany morską chorobą. W tym momencie okręt straszliwie się przechylił, położył się cały na burtę. Wstrzymałem oddech. Olbrzymia fala przewaliła się z hukiem nad nami i zmoczyła nas tak, jakbyśmy dopiero co wyszli z wody. Bardzo wolno, z trudem, niszczyciel wrócił do normalnego położenia. Wachtowy Luis Rengifo posiniał. Wykrztusił nerwowo:

  - Cholera! Ten okręt kładzie się i ani myśli podnosić.

  Pierwszy raz widziałem Luisa Rengifo zdenerwowanego. Obok mnie Ramon Herrera, zamyślony, przemoknięty do suchej nitki, nawet nie otworzył ust.

Zapanowała głucha cisza. Po chwili Herrera powiedział:

- Jak tylko każą ciąć liny, żeby wywalić ładunek za burtę, zrobię to pierwszy.

Była za dziesięć dwunasta.

Ja również myślałem, że lada moment rozkażą przeciąć liny trzymając...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin