PUZZLE Z MIEJSCA ZBRODNI Rolex.doc

(92 KB) Pobierz

PUZZLE Z MIEJSCA ZBRODNI Rolex

sigma, 12 listopada, 2010 - 22:14 

·                      Artykuł

Artykuł

Ten wpis jest długi i z tego powodu czytanie go zabiera czas. Jeśli ktoś go nie ma, ostrzegam, bo potem ciężko się będzie oderwać. Ten wpis, ani komentarze pod nim, nie będzie zawierał żadnych informacji o osobistych decyzjach życiowych autora, bo autor dowiedział się, że to, co wydawało się być kiedyś zabawą w blogowanie już nią nie jest i jego osobiste decyzje stały się w jakimś niewielkim, ale jednak, zakresie sprawą jeśli nie publiczną, to więcej niż osobistą.

Ale do rzeczy. Ten tekst jest szczególnie adresowany do tych z moich Czytelników i Polemistów, którzy nie wiedzą. Nie wiedzą, co wydarzyło się 10 kwietnia na smoleńskim lotnisku. Nie wiedzą i dlatego być może podejmują jakieś decyzje (albo i nie podejmują), pozostając w błędzie co do szerszej polityczno-historycznej perspektywy. Nie chcę, żeby podejmowali swoje decyzje pozostając w błędzie, dlatego piszę, żeby nie mieli wymówek.

Otóż zamierzam tym-którzy-nie-wiedzą wytłumaczyć, że 10 kwietnia w następstwie celowego działania dokonano egzekucji 96 pasażerów Tupolewa 154 nr 101, którzy byli pasażerami statku powietrznego o tych numerach, i dokonało się to faktycznie na lotnisku w Smoleńsku.

To, czy stało się to w Smoleńsku czy nie, ma z mojego punktu widzenia mniejsze znaczenie. Fakt, że 96 pasażerów, którzy mieli (to najprecyzyjniejsze słowo) polecieć lub polecieli na obchody rocznicowe zorganizowane przez agendę polskiego rządu (Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i polski MSZ) nie żyje.

A teraz przejdę do omówienia na czym, na jakiej podstawie opieram swoje niewzruszone przekonanie. Prawda, że nie na twardych dowodach. Te najprawdopodobniej nigdy się nie pojawią. Bo nawet jeśli jedyny materiał dowodowy dostępny polskim śledczym zostanie przebadany i okaże się, że w zalutowanej trumnie oprócz DNA osoby z listy pasażerów jest również DNA „NN" z moskiewskiego prosektorium, a generalnie to materiału jest dwa kilo zamiast siedemdziesięciu, to i tak czołowy dziennik i czołowa rozgłośnia wraz z telewizją powiedzą Wam, że to się zdarza, a kiedyś w USA... a generalnie to badania DNA to... a przy takiej jak ta katastrofie, kiedy maszyna rozpada się na trzy duże kawałki i stertę kawałków wielkości pinezki to... a wszystkiemu hypko przytaknie najbardziej doświadczony oblatywacz Tupolewów, który doświadczenie nabył w czasie, kiedy się mieścił w drzwiach do kabiny, czyli dawno, dawno temu albo nigdy.

A innych materiałów, których analiza mogłaby doprowadzić nas do twardych dowodów, nie będzie, co samo w sobie też jest dowodem pośrednim, który zrealizuje się jako fakt w przyszłości. :)

Mój wywód będzie więc z konieczności opierał się o doświadczenie życiowe, ocenę prawdopodobieństwa wystąpienia różnych zdarzeń i o analizę polityczno-historyczno-psychologiczną. To jest trochę tak jak z oceną zdarzenia, którym było uzyskanie dużego majątku przez Pawła Piskorskiego. To znaczy: twardych dowodów, że jest majątek z nielegalnych źródeł nie ma. Twardego dowodu, że nie można „n" razy pod rząd wygrać w ruletkę też, ale tylko głupi w to wierzy, prawda? I tu jest podobnie.

Ale zacznijmy od zdarzeń poprzedzających to tragiczne wydarzenie, przy czym są to w moim wywodzie poszlaki słabsze, to znaczy pomocnicze. Otóż generalnie nie wierzę w przypadki prekognicji. W proroków, jako członek wspólnoty katolickiej wierzę, ale prorokiem może być mąż święty. Nie wierzę w prekognicję mężów nie-świętych. I takie dwa przypadki przydarzyły się w Polsce w czasie przed katastrofą. Obydwa (i tu prawdopodobieństwo przypadku zaczyna się kulić w sobie) przydarzyły się politykom jednego ugrupowania.

Pierwszej prekognicji doznał pan Komorowski, który w wywiadzie radiowym powiedział, że prezydent będzie gdzieś leciał i wszystko się zmieni. Odsłuchałem ten wywiad razy „n" i uważam, że to zdanie jest nieusprawiedliwione kontekstem zdań go okalających. Pan Komorowski wypowiada się z wdziękiem kombajnu zbożowego i musi robić pauzy, żeby pociągnąć wątek, ale ma (w odróżnieniu np. od Lecha Wałęsy) zdolność w miarę sensownego kontynuowania go i ubierania prostych myśli w proste zdania, które sugerują, że za tą prostotą coś się kryje (choć się nie kryje).

Ktoś powie: no tak, ale to się mogło zdarzyć. To znaczy takie myślowe połączenie hipotetycznego latania z hipotetyczną zmianą wszystkiego wokół. Na co odpowiem, że nie bardzo, bo nie wypowiadam na co dzień zdań w rodzaju - „Być może premier Tusk zostanie kiedyś zaproszony do Stanów Zjednoczonych i jak będzie gdzieś szedł, i będzie tam tramwaj, i to wszystko zmieni". A gdybym zaczął wieszczyć, to możliwe są mojego wieszczenia dwie konsekwencje. Tak się nigdy nie stanie, a przytomni rozmówcy będą mnie od czasu nabycia nowego „daru" obchodzić szerokim łukiem; albo się zdarzy, a wtedy różne prokuratury przyślą mi zaproszenia z prośbą o wyjaśnienie tej szczególnej koincydencji.

Po kolejne - mówimy o pewnych hipotezach, bardziej lub mniej prawdopodobnych, żartem, jeśli ma to jakieś umocowanie w życiowej praktyce, np. możemy powiedzieć - „Barack Obama pojedzie do Dallas i to wszystko zmieni", bo mamy kontekst, prawda? Natomiast rozbijanie się rządowych samolotów, wiozących najważniejsze i same ważne osoby w kraju, którego niedemokratyczny kacyk jest - tak się śmiesznie składa - ich politycznym przeciwnikiem, jest nieczęste. A w tych przypadkach, w których tak się zdarzyło, motyw zamachu był albo dowiedziony, albo jest poważnie brany pod uwagę. W każdym razie nie można na to wpaść ot tak, a już szczególnie, jeśli się jestem człowiekiem typu Komorowskiego. No nie uwierzę!

Drugi przypadek prekognicji przydarzył się niejakiemu Palikotowi (poseł z Biłgoraja bodajże), który przed tragedią przed kamerami wyznał, że pan marszałek Komorowski może kiedyś, z racji pełnionej funkcji, z mocy konstytucji, zastąpić prezydenta. A to już są dwa związane z panem Komorowskim przypadki prekognicji; jak widać nie tylko wieszczy, ale ta jego zdolność emanuje na osoby uczuciowo mu bliskie.

Czy jeśli do tych nadzwyczajnych aktów prekognicji dodamy, że w kwietniu 2009 roku, dość niespodziewanie dla specjalistów z branży, przetarg na remonty rządowych Tupolewów wygrała MAW Telecom Intl SA w konsorcjum z polską firmą Polit-Elektronik i zastąpiła tym samym polski „Bumar", to mamy już trzy fakty co najmniej niepokojące wszystkich, którzy woleliby wersję o utracie rozumu przez prezydenta, pilota i generała. Przetarg wygrywa firma, dodajmy, której polską stronę reprezentuje osoba fizyczna, na dodatek firma podejrzewana o bycie infiltrowaną przez FSB. I podzleca wykonanie remontu w zakładach przyjaciela Władimira Putina, Olega Deripaski, w Samarze.

A wiecie państwo, że ten remontowany TU-154 zepsuł się tuż przed 7 kwietnia 2010 roku i premier Tusk wraz z byłym prezydentem Wałęsą musieli się udać na obchody ku czci wszystkich narodowości poległych w okolicach Smoleńska wojskowymi CASA-mi? I czy słyszeli Państwo, że tuż przed wylotem TU-154 w feralny lot, do Polski musieli przyjechać specjaliści z tej właśnie Samary i pogrzebać? Nie? A ja też, przyznam, długo musiałem dogrzebywać się do tej informacji, a wydawała by się być taka medialnie nośna, prawda? A czy jest w 100% prawdziwa? A nie wiem tego na 100%, bo nie wie tego pan prokurator Parulski, który jest na etapie szukania hangarów w miejscu katastrofy, którą od pięciu miesięcy bada.

Jest jednak i taka wiadomość prasowa, z pierwszą przywołaną sprzeczna, że pan premier do Smoleńska na uroczystość jednania się nad grobami wszystkich poległych w tym miejscu jednak Tupolewem leciał. Podobnie jednak jak czasu katastrofy smoleńskiej tak i tego, po pięciu miesiącach śledztwa się nie dowiedzieliśmy.

No, ale mamy tutaj dwa przypadki prekognicji i jeden fakt łatwo wytłumaczalny, że oto kolegom z kręgu Rycha i Zdzicha ktoś dał w łapę. I tyle, sprawa jak drut prosta: zleciliśmy Deripasce remonty, on się na tym tak do końca nie znał, więc OK, nie wyszło. To jest też, uczciwie przyznaję, wytłumaczenie całej sprawy, chociaż w całości kontekstu jedno nie wyklucza drugiego. Motyw ewentualnej łapówki dla urzędnika niższego szczebla znakomicie spaja bowiem zmowę milczenia.

Posuwajmy się dalej w czasie. Otóż tuż przed wylotem polskiego Tu-154 nr 101, którego od tamtej pory nikt nie widział (podobnie jak Tu-154 nr 102), zdarzają się jeszcze inne zdarzenia, które się wcześniej nie zdarzały. Oto polska delegacja, w której skład weszło kilku najwyższych stopniem oficerów NATO, prezydent RP, szef NBP, szef instytucji ujawniającej sieć komunistycznej agentury, znalazła się na mocy całkowicie niezrozumiałej decyzji sprzecznej ze standardami NATO, w jednym samolocie. To jest jedna z największych zagadek tego lotu i jest to, dodam, jedna z tych zagadek, które nakazują mi powątpiewać, że lot ten w ogóle przebiegał tak, jak się to przyjęło opisywać.

Bo, Drodzy Państwo, na pokładzie tego samolotu było kilka osób, które widząc sytuację sprzeczną wprost z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa i przewożenia VIP-ów, miało służbowy obowiązek zaprotestować i nie dopuścić do startu!

W pierwszym rzędzie obecni na pokładzie funkcjonariusze BOR-u powinni skontaktować się ze swoim szefem, a ten powinien wydać kategoryczny zakaz startu. Szef BOR-u miał obowiązek wydać swoim funkcjonariuszom rozkaz powstrzymania startu samolotu z taką delegacją na pokładzie. Zostałby w naszym kraju medialnym bohaterem! I - co niewątpliwe, dostałby medal. Miał obowiązek taki rozkaz wydać, a miał go szczególnie dlatego, że na pokładzie samolotu nie było osoby, która zgodnie z przepisami naszego sąsiada musiała tam być. Mam na myśli tak zwanego „szturmana" (lider), który pomaga załodze bezpiecznie wylądować na takim lotnisku, jakim jest Siewiernyj. I taki rozkaz byłby szczególnie oczywisty w sytuacji, jeśli wiedział, że lot jest przez Rosjan traktowany jako prywatna wycieczka! A czy wiedział? A to jego zawód, więc musiał. A jeśli nie wiedział, to dawno nie powinno go być na stanowisku. A jest! W ostateczności zakaz startu mógłby wydać minister Klich. Ten sam minister, który odręcznie napisał: „Wyrażam zgodę, tym bardziej, że sam się wybieram", a potem się nie wybrał.

Z konieczności musimy przerwać tutaj ciąg wskazywania na kolejne trafienie „szóstki" w totolotka i przenieść się w czasie. Aż do „po tragedii". Dlaczego? Ano dlatego, że o samym locie, jego przebiegu i katastrofie prawie nic nie wiemy. Mamy masę wzajemnie sprzecznych i wykluczających się informacji i mamy jedno zdjęcie powstałe poza kontrolą Rosji i jej służb. To jest zdjęcie satelitarne w takiej rozdzielczości, w jakiej można było je opublikować.

To, co wiemy, a wiemy dzięki Staremu Wiarusowi, to informacja, że na miejscu katastrofy jest fragment silnika, który nie pracował w chwili zderzenia z ziemią. Recz jasna nie wiemy, czy to jest silnik, którego szukamy. A sam ten fakt przeczy silnie lansowanej tezie, że skala zniszczeń wynika z dużo większej prędkości, niż winna być przy podchodzeniu Tupolewa do lądowania. Niepracujący silnik nie mógł powodować żadnego przyspieszenia! Co - jeszcze raz podkreślam - wcale nie znaczy, że silnik widoczny na zdjęciach z miejsca katastrofy jest silnikiem tego Tupolewa, a miejsce jest miejscem tej katastrofy.

Poza tym mamy masę różnych zdjęć i filmów, z których część jest fotomontażami, co wie każdy, kto im się przyjrzał i kto wie, co to program do obróbki graficznej. Bardzo szczegółowo zajmował się tym bloger o pseudonimie „Pluszaczek" i nawet jeśli niektóre z jego analiz wydają się nietrafione, to duża część zdecydowanie tak.

Ale zostawmy rzeczy, o których nic nie wiemy, pocieszając się, że polska prokuratura wie niewiele więcej, bo skoro szef grupy śledczej Parulski nie wie, czy na lotnisku jest jakiś hangar czy nie, to wie, delikatnie nazwijmy to, mało o scenerii wydarzeń. Więc jego podwładni też tyle wiedzą. Albo wiedzą mniej. Mają zeznania polskich świadków katastrofy, w tym zeznania rodzin, które twierdzą, że połączenia telefoniczne miały miejsce przed lub o godz. 8.20 i w tym czasie gwałtownie się urywały.

Tu kolejna poszlaka pomocnicza. Jeśli lecę statkiem powietrznym, który ma lądować, dzwonię do osoby najbliższej a połączenie gwałtownie zostaje przerwane, to o ile jeszcze żyję, staram się ponownie nawiązać łączność i uspokoić, że nic się nie stało. Chyba że o 8.20 pielgrzymujący już nie żyli. Czas tej katastrofy jest kolejnym zagadkowym elementem. I ta niezachwiana pewność, że wszyscy zginęli. Minister Sikorski informuje Jarosława Kaczyńskiego o śmierci wszystkich pasażerów Tu-154, powołując się na naocznego (sic!) świadka, ambasadora Bahra, a to wszystko w czasie, gdy i rosyjskie, i światowe agencje podają sprzeczne dane na temat ilości ofiar. Pan ambasador Bahr w wywiadzie z Konradem Piaseckim dla RMF24 mówi, że osobiście nie widział ciał i zaprzecza, że przekazał ministrowi Sikorskiemu informacje o śmierci prezydenta. Powołuje się jedynie na skalę zniszczeń. I pan Sikorski, i pan ambasador musieli wiedzieć, jakie skutki konstytucyjne mogło pociągnąć błędne podanie informacji o śmierci głowy państwa. A jednak ją podali.

Przyjmijmy jednak na chwilę, że cała ta tragiczna historia rozegrała się tak, jakby chciał poseł Niesiołowski z posłem Palikotem, to znaczy, żeby do katastrofy doprowadził naciskany przez prezydenta i generała pilot, który uległ naciskowi i pod jego wpływem wykonał skok na banji bez banji, czyli rzucił się w przepaść głową w przód z prędkością 400km/godz., a kiedy widział, że uderzy w ziemię, dodał gazu, dzięki czemu stracił skrzydło, zrobił beczkę i uderzył w grunt w taki sposób, w jaki nikt wcześniej nie uderzył, wyczerpując tym zdarzeniem moją przynajmniej skłonność do wiary w przypadki. Upraszczając - pan poseł Piskorski czwarty raz rozbija bank i ja w to nie wierzę, ale załóżmy, że wierzę.

I zajmijmy się na chwilę tym, co działoby się w głowach dwóch ważnych aktorów tego dramatu: pana pułkownika Putina i pana Tuska. Pomińmy szczegół, że byłoby im przykro, bo dla naszych rozważań jest to nieistotne. Emocje emocjami, ale premierzy zazwyczaj z takich zdarzeń wyciągają logiczne wnioski. A pierwszy jest taki, że cała ta historia z naciskiem prezesa PiS-u na brata, brata na generała a generała na pilota jest solidnie udokumentowana. W Polsce komplet nagrań ma wywiad, w Rosji są czarne skrzynki i pewnie też komplet ma wywiad. Do tego jest zapis parametrów lotu, do tego są ślady na drzewach i liniach, słowem: wszystko jest. I jeśli jest, a pan Tusk z panem Putinem mają mózgi, to wiedzą, że - pomijając tragedię - to oni trafili kolejną szóstkę w totka.

Przeciwnik ich polityki w Polsce wyeliminowałby się sam z rozgrywki, do tego jeszcze zabierając do grobu siebie, twórców polityki historycznej, która się Rosji nie podoba, szefa instytucji ścigającej ubeckich kapusiów, co też jest Rosji nie na rękę (50 lat ciężkiej roboty diabli biorą), niezależnego szefa banku centralnego i generałów paktu kagiebowcom wrogiego, a na deser dostarczając wraże systemy komunikacji i masę innej, wrażej elektroniki zamontowanej w Tupolewie PO remoncie w Samarze u Deripaski.

Dzięki autoeliminacji do „ich człowieka w Warszawie" dołożył się „ich drugi człowiek w Warszawie", a ich drugi człowiek w Warszawie dołożył sobie ekstra bonus w postaci Aneksu do Raportu o likwidacji WSI, słowem: chłopcy-kagiebowcy dostali do ręki to, co utracili w 1989 roku: pełną polityczną kontrolę na „Priwislinstwem". Udowodnili, że jeśli ktoś w Polsce ma zastrzeżenia do rosyjskiego prawa do przyjaźni z Polską, musi być dodatkowo człowiekiem niepoczytalnym.

Przyznam się szczerze: w momencie, kiedy ktoś wykazałby, że katastrofa była katastrofą, a spowodowana została przez naciski generała wspieranego przez prezydenta, a ten ostatni działał z kolei pod wpływem presji szefa jednego z ośrodków politycznych w Polsce, to ja z takim ośrodkiem politycznym w Polsce nie chcę mieć nic wspólnego.

Tę wersję serwowali nam zresztą od samego początku Rosjanie i polskie media, które dla Rosjan są przejrzyste jak wody jeziora Bajkał. Przy czym i ta wersja, wersja o niezrównoważonym pilocie, generale, prezydencie i szefie PiS-u, ma swoje słabe strony. Ich niezrównoważenie musiało być znane w kręgach politycznych również i przed katastrofą. Jakim więc cudem na wspólną wycieczkę dali się namówić posłowie i sympatycy klubów SLD czy PO? Jakim cudem na „eskapadę smoleńską" dał się namówić znający realia wojskowe śp. poseł Szmajdziński? Odpowiedź jest prosta. Śp. poseł znał realia i wiedział, że nie zapisał się na wycieczkę z klubem samobójców.

Dla powodzenia tej akcji medialnej, oczerniającej prezydenta i mundur wojskowy, potrzebny jednak był drugi element: zero wątpliwości, że to katastrofa. Tymczasem od początku widać było, a w miarę upływu czasu widać coraz wyraźniej, że może i był genialny plan, ale ten plan nie wypalił.

I w tym miejscu chciałbym wątpiącym zwrócić uwagę na pewną obserwację ogólniejszą, nad którą się dotychczas pewnie nie pochylili. Otóż jakoś tak jest, że zakładamy, że tam gdzieś na szczytach władzy siedzą profesjonaliści. Z drugiej strony udało mi się przeczytać ze dwie pozycje o historii militarnych przykładów rażącej niekompetencji i stąd wysnułem wniosek, że nie jest tak, że wysocy generałowie nie mogą wykonać nieprawdopodobnej fuszerki na polu bitwy. Oj, mogą. I to nawet w tych krajach, w których szkolenie „wojskowych mózgów" ma długą tradycję. A Rosja pułkownika KGB Putina niekoniecznie jest krajem, który rzuca na kolana profesjonalizmem w tym zakresie. Przypomnijmy smutny los jednostki „Alfa" w Groznym w styczniu 1994 roku (to jeszcze przedputinowska Rosja), przypomnijmy przypadkowego przechodnia łapiącego oficerów FSB przypadkowo pochylonych nad workami z heksogenem, przypomnijmy Biesłan, Dubrowkę, zabójstwo Politkowskiej, Litwinienki. W każdym z tych przypadków rosyjskie władze chciały zapewne przeprowadzić gładką i łatwą do zaprezentowania w mediach operację, która „zgra" się ze swoją propagandową historią bezboleśnie. A zawsze było „boleśnie". To znaczy, że Rosją rządzi banda krwiożerczych bandytów-kretynów. Nie pociesza, że to oni, jakby co, nacisną czerwony guzik odpalający rakiety, ale to jest fakt. Każda duża operacja przeprowadzona przez rosyjskie tajne służby odbyła się z towarzyszeniem okoliczności podważających wersję oficjalną, a to w kraju, w którym za podważanie wersji oficjalnej można dostać kulę i to w dniu urodzin szefa!

Czy dziwi, że i TYM RAZEM jest byle jak? A jak powinno być? To znaczy: jak zamach powinien być przeprowadzony prawidłowo, żeby nie było byle jak? Otóż pan minister Szojgu powinien podać panu premierowi Putinowi właściwą godzinę katastrofy i wyliczyć jednostki, biorące udział w akcji ratowniczej skorelowane z precyzyjnie podanym czasem ich przybycia. Samolot powinien uderzyć w zalesione zbocze kierowany (być może) błędnymi danymi przyrządów nawigacyjnych, a czarne skrzynki winny zarejestrować to, co powinno być zarejestrowane, by móc ten zapis opublikować 14-30 dni po katatstrofie, choćby po to, by uspokoić światową i polską opinię publiczną.

Tymczasem od 10 kwietnia do dzisiaj nic się nie zgadza. Strażacy podważają wersję ministra uparcie twierdząc, że przybyli na miejsce kilkanaście minut po katastrofie (to za jakim wozem strażackim biegł przez łąki ambasador Bahr?), stenogramy każą Tupolewowi latać z prędkościami wybranymi losowo, w tym z prędkościami, z którymi Tupolew nie leci; nic nie trzyma się kupy.

Im dalej w las, tym mniej się wszystko zgadza. Weźmy na przykład niezgodność czasu przecięcia słynnej linii energetycznej i wysokość przelotu nad nią prezydenckiego Tupolewa w tym samym czasie. Kolega bloger przekonywał mnie, że ludzie generalnie mają rozregulowane zegarki, dlatego pociągi w Szwajcarii jeżdżą jak w szwajcarskim zegarku, ale w polskim wojsku to już są od czapy, a w Rosji to nawet elektrownie są ustawiane „na oko". Niech i nawet tak będzie, ale ktoś, kto wychował się choćby na starych kryminałach, wie, że w pewnym momencie naszej historii pan Herkules Poirot musi poruszyć wąsami i powiedzieć: „Pani McMahon miała zwyczaj przestawiać zegarek o pięć minut wprzód. To częsty zwyczaj u osoby, która nie chce się spóźniać i to tłumaczy, dlaczego jej zegarek wskazuje na czas o pieć minut późniejszy, niż ten, kiedy się rzeczywiście zatrzymał".

Jest XXI wiek, ludzie latają w kosmos, a jeśli na skutek ludzkiego notorycznego niezgrania czasowego zdarzają się jakieś katastrofy, to inni ludzie potrafią dojść, jakie to były rozbieżności i jak uniknąć ich w przyszłości. Trzeba tu wspomnieć i o tym, że jeśli w Rosji elektrownie mają zegary rozregulowane po kwadrans w przód i w tył, to niemożliwe są na przykład takie ulubione badania, jak badania popularności programów telewizyjnych, gdzie tę popularność (oglądalność) mierzy się skokami poboru mocy w danym, precyzyjnie mierzonym momencie.

Pani generał Tatiana Anodina, która przekazuje na ręce nie wiedzieć czemu uśmiechniętego st. szeregowego Millera nieautoryzowaną kopię zapisu czarnej skrzynki, z czasem zapisu przekraczającym o 8 minut czas przewidywany przez producenta dla nośnika Марс-БМ, może tego rodzaju „wpadkę" z łatwością wytłumaczyć. Przy przegrywaniu z nośnika magnetycznego na nośnik cyfrowy taśmę puszczono z prędkością mniejszą niż czas rzeczywisty nagrania! Czy taka „pomyłka" podważa wiarygodność i autentyczność kopii to inna historia, ale zastanawia brak reakcji na ten zarzut, tak jak zastanawia brak reakcji na pojawiające się całymi stadami zmanipulowane zdjęcia, nazwiska, świadków, którzy po pięciu miesiącach przyznają się do wykonania tych samych filmów, etc...

Poza tym szumem nie ma nic autoryzowanego. Poza tym szumem nikt ze świadków nie widział ani żadnego Tupolewa, ani samego wypadku, ani ofiar. Nie ma dokładnie nic. Trochę tak, jakby nikt nie podjął jakichkolwiek czynności poza przetransportowaniem na miejsce zdarzenia złomu z jakiegoś Tupolewa, złomu, z którego da się złożyć jakieś 60% masy całego Tupolewa.

Dlaczego nikt jak dotąd nie podał oficjalnego chociażby zarysu układanki? Ano dlatego, że gdzieś zawalił cały plan i zamiast pięknej akcji pojednania narodów (a zwłaszcza elit) poszedł po ziemi smród ponad podziałami. Albo akcja anihilacji polskiej elity politycznej w Smoleńsku nie wyszła tak jak miała, albo inscenizacja tej anihilacji na lotnisku w Smoleńsku nie wyszła tak jak powinna, dość powiedzieć, że „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie" zadziałało i tu. I nic nie pomogło, że strona polska z zapałem wykonała zadanie oddania całości śledztwa i dowodów w ręce FSB, jak również niczym Rejtan zablokowała jakimkolwiek państwom trzecim dostęp do miejsca katastrofy, mleko się rozlało.

Doskonale ostre dossier z miejsca zdarzenia siedzi jak wrzód na twardych dyskach większych i ważniejszych państw globu i za nic nie chce z nich zniknąć. Teraz wszystkie te komisje i prokuratury muszą dopasować klocki do obrazka. Tyle że, jak to już na inną okoliczność przewidział W. Młynarski..., no nie da się, bo te klocki, do cholery, nie pasują do obrazka.

Jakaś historia o zbuntowanym dowódcy wojskowym jednostki z rejonu Smoleńska, który wypowiedział otwartą wojnę Putinowi, chcąc dokonać restauracji ZSRS (albo tronu) byłaby zajmująca, gdyby zaczęto ją promować w miesiąc, a nie w pięć miesięcy, po wydarzeniu. Czeczeńscy terroryści z rakietą ziemia-powietrze też byliby lepszym rozwiązaniem niż ta nieznośna cisza, ale przygotowania do takiej akcji trzeba by przesunąć na miesiące przed akcją (świadkowie, „zniknięcie" rakiety...).

Nic nie ma. Świat zamarł i czeka. Z jednej strony kagiebowska grupa kretynów, która mogła dojść do władzy tylko w Rosji zniszczonej 70 latami rządu jeszcze większych kretynów, z drugiej - gang Olsena w Warszawie. Piłkarzyki. Przypomina to dowcip o uczniu i jego głosie wewnętrznym: „Chyba powinienem zacząć się uczyć...". „Daj spokój, pograj w piłkę, masz czas" - podpowiada głos wewnętrzny. „Oj, już za tydzień klasówka...". Zdolny jesteś chłopie, wyluzuj" - pociesza głos. „To już jutro, a ja nic nie wiem!" „Jutro jest dopiero jutro. Najważniejsze to się wyspać!" - słodzi. „Ale wtopa!" krzyczy uczeń. „Ale masz przerąbane!" - wtóruje przerażony głos.

Po 10 kwietnia w Polsce nie ma rządu, nie ma prezydenta, nie ma posłów partii rządzącej (poza tymi, którzy muszą być, czyli trzema i tak skazanymi na pożarcie). Są media i jest kontynuacja tematów sprzed 10 kwietnia. I jest narastający strach, który powoduje, że naszym piłkarzykom puszczają nerwy.

A jak się to wszystko może skończyć? Po pierwsze tym, że Rosja podskoczy w rankingu zagrożeń w kilku ważnych krajach świata, być może nawet zajmie tam miejsce, które zajmować powinna, czyli pierwsze. Po drugie, podjęte zostaną działania, by takiego miejsca nie zajmowała i by spadła w rankingu na miejsce nieistotne.

Ktoś, kto ma do własnej dyspozycji „wzorzec wydarzeń smoleńskich" niczym właściwy obrazek do puzzli w torebce, wie, że rozwikłanie zagadki będzie groziło Rosji trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. A jeśli nie całej Rosji, to kagiebowskiemu aparatowi i jego interesom. Po pierwsze zagranicznym. Pierwszy krok, demonstracyjny, został już poczyniony i zlikwidowano siatkę tajnych szpiegów, których dla uproszczenia nazwę „siatką Anny Chapman" - od nazwiska najbardziej znanej „twarzy". Właściwie mniejsza, że ją zlikwidowano, większa, że zlikwidowano ją spektakularnie na pierwszych stronach gazet i, równie spektakularnie, samej Annie Chapman odebrano brytyjski paszport przy zastosowaniu błyskawicznej, 24-godzinnej procedury. Przypomnę, że brytyjskie obywatelstwo utrzymali przetrzymywani w Guantanamo bez nakazu sądu islamscy radykałowie, którzy po zwolnieniu z bazy spokojnie wrócili do Londynu, Manchesteru i Liverpoolu i właśnie występują o różnego rodzaju odszkodowania. A tak się składa, że wielu kolegów pana premiera Putina za ukradzione w Rosji pieniądze prowadzi w Zjednoczonym Królestwie swoje interesy. Dla nich sygnał był aż nadto czytelny.

A jak by nie było się lojalnym wobec KGB, to oczekiwanie psiej lojalności jest chyba jednak trochę na wyrost, jeśli grozi nam los Anny Chapman, a więc powrót do domu z przyborami podstawowej higieny i dożywotni zakaz wstępu do naszej ulubionej restauracji na Baker Street. Podobno całą dziesiątkę wydalonych z Ameryki tajnych agentów przyjął na osobistej audiencji sam pułkownik Putin i wspólnie śpiewali czastuszki, ale jak nie byłby taki wspólny śpiew budujący, to jednak życie w Rosji ma swoje, nieznane na wrażym Zachodzie, ciemniejsze strony, a do tego nie tak ulotne jak miłe chwile spędzone na wspólnym śpiewaniu.

Przypomnijmy również, że zupełnie niespodziewanie długofalowe plany rozwoju energetyki zrewidowały Niemcy, a „nawrócona" na nieufność pani Angela Merkel wstrzymała plany zamknięcia kilku elektrowni jądrowych. Odwrót od Nord Stream? Kilka wyrzuconych przez Bałtyk na polskie plaże fok więcej i może się okazać, że „ekolodzy" znów zaczną bić na alarm, choć tym razem w słusznej sprawie. I skutecznie.

Ostentacyjna nieobecność uzgodnionych wcześniej składów delegacji na obchodach „Dnia Zwycięstwa" w Rosji nie była, rzecz jasna, przypadkowa. Zachód ma wzorzec do smoleńskich krwawych puzzli i Zachód nie musi wydawać Rosji wojny, by móc ukarać ją za zbrodnię dokonaną na NATO-wskich generałach i prezydencie sojuszniczego kraju. Pamiętajmy również, że ewentualne ujawnienie satelitarnego dossier zostałoby obejrzane przez opinię publiczną na całym świecie, a więc również na Ukrainie, Białorusi, Mołdawii i w samej Rosji.

Świat od dziesięcioleci utrzymuje Rosję handlując z nią. Odbierając surowce, dostarczając technologię i pozwalając ją sobie bezkarnie wykradać. Wszystko po to, by nie naruszać tak drogiego sercu konsumpcjonisty geopolitycznego status quo. Są wreszcie i tacy naiwniacy, którzy wierzą w demokratyczną Rosję na tej samej błędnej zasadzie, na której opierają swoją wiarę w demokratyczny Afganistan, podczas gdy ten może być albo konglomeratem rodowo-plemiennym w stanie permanentnej wojny, albo - i jest to najlepsze (bo najlepsze z możliwych), co może spotkać umęczone ludy - teokracją islamską.

Świat może - i zapewne to zrobi, jeśli nie uda się w inny sposób uwolnić Rosji spod panowania KGB - wrócić do jedynej rozsądnej praktyki wobec czerwonego smoka, to jest do zaprzestania karmienia go. Rzecz jasna kagiebowski rząd będzie próbował, w sytuacji zbliżających się nieuchronnie problemów wewnętrznych, negocjować, z tym że jego pozycja po „fuszerce stulecia" będzie słaba. Bardzo symptomatyczne były niedawne słowa pułkownika Putina o konieczności przestawienia się z gospodarki surowcowej na nowe technologie. Ale jak zrobić to bez osiągnięć Anny Chapman, jej koleżanek i kolegów? Nie wiem, czy skuteczniejszym krokiem nie był jednak ten dokonany przez prezydenta Miedwiediewa, który oddał Rosję pod opiekę ikony.

Gdzie po tym nowym rozdaniu znajdzie się Polska, to już zależy od Polaków. Patrząc na dłuższy trend z lat 1989-2010, można w sposób uprawniony być umiarkowanym optymistą. Błędy polityczne Polaków brały się z niewiedzy, a ta skurczyła się znacznie w związku z mrówczą pracą ludzi i środowisk - jak pokazuje zbrodnia smoleńska - ludzi odważnych. Wiedza o katastrofie, stopniowe zdzieranie z niej zasłony, musi prowadzić do przemeblowania sceny politycznej zgodnie z podziałem na frakcję niepodległościową i agenturalną. Stoczenie się tej drugiej w niebyt, co nastąpi, stanie się początkiem kształtowania się rzeczywistej sceny politycznej, która, moim zdaniem, podzieli się na skrzydło prosocjalne i wolnorynkowe.

Jest tu oczywiście pewien element niepewności. Nikt za nas nie wykona pracy odsunięcia na margines tego, co od dwudziestu już lat hamuje nasz rozwój. Może się jednak okazać, że to, co miało być gwoździem do trumny naszej niepodległości, stanie się początkiem jej odzyskiwania. Smutne tylko, że o tym nie zadecyduje się w Polsce.

Pozdrawiam

http://niepoprawni.pl/content/puzzle-z-miejsca-zbrodni-rolex#comment-119247

Zgłoś jeśli naruszono regulamin