Tu jest mój dom.rtf

(405 KB) Pobierz

Roberts Nora

Tu jest mój dom

 

ROZDZIAŁ 1

Wszystkie potrzebne rzeczy miał w plecaku. Łącznie z pistoletem kaliber 38. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nie będzie musiał zrobić z niego użytku.

Roman wyciągnął papierosa ze zgniecionej paczki schowanej w kieszeni na piersi i odwrócił się tyłem do wiatru, żeby zapalić. Ośmioletni chłopiec biegał niefrasobliwie wzdłuż relingu, nie przejmując się kompletnie nawoływaniami matki. Roman poczuł sympatię do malca. Było bardzo zimno. Wiejący od Zatoki Puget przejmujący wiatr zupełnie nie przypominał wiosennej bryzy, ale widok, jaki Roman miał przed oczami, zapierał dech w piersiach. Za szklaną ścianą kabiny widokowej było znacznie zaciszniej, lecz wrażeń nie dałoby się nawet porównać.

Rozdokazywany dzieciak został wreszcie schwytany przez blondynkę o zaróżowionych policzkach, której nos z każdą chwilą był bardziej czerwony. Do uszu Romana dotarły odgłosy awantury, kiedy kobieta ciągnęła chłopca do ciepłego pomieszczenia. Przemknęło mu przez myśl, że nader rzadko zdarza się spotkać zgodną rodzinę. Oparł się o barierkę i leniwie palił papierosa, podczas gdy prom lawirował wśród wysepek.

Panorama Seattle skryła się już za linią horyzontu, ale nadal można było dostrzec imponujące góry stanu Waszyngton. Roman miał wrażenie, że jest zupełnie sam, chociaż co odważniejsi pasażerowie wychodzili przespacerować się po pokładzie albo siadali na drewnianych ławkach, żeby trochę się opalić. Wołał miasto z jego ruchem ulicznym, tłokiem i gorączkowym pośpiechem. Z jego anonimowością. Preferował wielkomiejskie życie. Nie potrafił zrozumieć, skąd się brało to nieustanne poczucie niezadowolenia, kładące mu się ciężarem na sercu.

Praca. Przez ostatni rok obwiniał za to swą pracę. Akceptował związane z nią napięcie, wręcz o nie zabiegał. Życie pozbawione napięcia wydawało mu się nazbyt ugładzone, bezbarwne i pozbawione celu. Ostatnio jednak i tego było mu mało. Ciągłe przenosił się z miejsca na miejsce, niewiele zabierał ze sobą, a jeszcze mniej za sobą zostawiał.

Pora z tym skończyć, uznał, przyglądając się mijanej łodzi rybackiej. Ale czym się zająć? Z niesmakiem wypuścił z płuc kłąb dymu. Mógłby założyć własną firmę. Przez chwilę bawił się tą myślą. Mógł też podróżować. Objechał już, co prawda, cały świat, ale gdyby wybrał się w drogę jako zwyczajny turysta, pewnie byłoby zupełnie inaczej.

Jakiś śmiałek wyszedł na pokład z kamerą. Roman odruchowo odwrócił się i odszedł, żeby nie znaleźć się w kadrze. Była to zapewne przesadna ostrożność. Tak samo zbyteczna jak nieustanna czujność i pozornie niedbała postawa, skrywająca napięcie i przyczajoną gotowość do błyskawicznej akcji.

Pasażerowie nie zwracali specjalnej uwagi na Romana, choć niektóre kobiety zerkały raz po raz w jego stronę.

Był wysokim mężczyzną o szczupłej, sprężystej sylwetce boksera wagi lekkiej. Pod luźną marynarką i wygodnymi dżinsami kryto się imponująca muskulatura. Nie miał nakrycia głowy i wiatr rozwiewał gęste czarne włosy, odsłaniając śniadą, szczupłą twarz o zapadniętych policzkach i ostrych rysach. Był nieogolony. Jasne, intensywnie zielone oczy przydawałyby pewnie łagodności jego twarzy, gdyby nie ich przenikliwe, ostre spojrzenie. Teraz malowało się w nich jeszcze znużenie.

Wszystko wskazywało na to, że czekało go żmudne dochodzenie.

Rozległ się dzwonek pokładowy i Roman podniósł plecak. Trzeba wykonać zadanie, obojętnie – rutynowe czy nie. Zrobi, co do niego należy, sporządzi raport i weźmie dwa tygodnie urlopu, żeby zastanowić się spokojnie, w jaki sposób spędzić resztę życia.

Zszedł na brzeg z tłumem innych pasażerów. Słodki, oszałamiający aromat kwiatów przytłumił wilgotny zapach oceanu. Niektóre z dziko rosnących kwiatów były tak duże jak męska pięść. Roman mimowolnie podziwiał kolor i piękno róż, choć dość rzadko zatrzymywał się, by je powąchać.

Auta zjeżdżały kolejno z rampy, rozwożąc pasażerów promu do domów bądź na zwiedzanie wyspy. Kiedy pokłady całkowicie opustoszeją, na prom wsiądą następni podróżni, chcący przeprawić się na którąś z okolicznych wysp albo wybrać się na dłuższą wycieczkę w chłodniejsze rejony Kolumbii Brytyjskiej.

Roman zapalił następnego papierosa i rozejrzał się niedbale – ładne kolorowe ogródki, urocze hotele i restauracje, kierunkowskazy do przystani promowej i na parkingi.

Teraz to już tylko kwestia czasu. Minął kawiarenkę, choć miał ochotę na filiżankę kawy, i poszedł prosto na parking.

Bez trudu zlokalizował biało–niebieską furgonetkę z wymalowanym na boku szyldem reklamującym zajazd. Jego zadanie polegało na wkręceniu się najpierw do furgonetki, a potem do zajazdu. Jeżeli wszystko zostało przygotowane w najdrobniejszych szczegółach, zadanie będzie banalnie proste. Jeżeli nie, Roman znajdzie inny sposób wykonania zlecenia.

Pochylił się i udał, że wiąże but, aby zyskać na czasie. Samochody, jeden po drugim, wjeżdżały na prom i ustawiono je na pokładzie, a wpuszczeni wcześniej piesi zajęli już miejsca w kabinie pasażerskiej. Na parkingu zostało najwyżej dwanaście aut, wliczając w to furgonetkę. Przez następne kilka chwil Roman powoli rozpinał guziki marynarki. Wreszcie dostrzegł tę kobietę.

Długie blond włosy nie były rozpuszczone, jak na dołączonym do akt zdjęciu, lecz splecione w warkocz. W promieniach słońca zdawały się mieć bardziej nasyconą, złocistą barwę. Połowę twarzy dziewczyny zasłaniały okulary przeciwsłoneczne o bursztynowych szkłach i grubych oprawkach. Mimo to Roman był pewien, że się nie pomylił. Rozpoznał delikatną linię szczęki, niewielki prosty nos i pełne kształtne usta.

Informacje okazały się ścisłe. Kobieta mierzyła około stu sześćdziesięciu centymetrów, ważyła pięćdziesiąt pięć kilogramów, miała szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Ubrała się niedbale – w dżinsy i zarzucony na niebieską bluzkę gruby, kremowy, robiony na drutach sweter. Kolor bluzki idealnie pasował do barwy jej oczu. Nogawki dżinsów wetknęła w cholewki zamszowych butów do kostek. W uszach miała proste kolczyki z kryształkami.

Szła zdecydowanym krokiem osoby zmierzającej prosto do celu. Duża, płócienna torba wisiała na jej ramieniu, a w ręku Dodzwaniały kluczyki do samochodu. W jej chodzie nie było za grosz kobiecej kokieterii, a jednak przyciągał męskie spojrzenia. Długi sprężysty krok, lekkie kołysanie bioder, głowa uniesiona wysoko, wzrok utkwiony przed siebie.

Tak, ta dziewczyna niewątpliwie wzbudzała zainteresowanie mężczyzn. Roman rzucił papierosa. Podejrzewał, że doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

Zaczekał, aż podeszła do furgonetki, i dopiero wówczas ruszył w jej stronę.

Charity przestała nucić finał IX symfonii Beethovena, spojrzała na prawe przednie koło i zaklęła. Nie zdawała sobie sprawy, że jest obserwowana, więc kopnęła ze złością oponę i ruszyła na tył furgonetki po podnośnik.

– Jakiś problem?

Drgnęła tak gwałtownie, że o mało nic upuściła podnośnika na własną stopę. Obejrzała się przez ramię.

Niezadowolony klient. Taka była jej pierwsza myśl na widok Romana. Mrużył oczy, bo raziło go słońce. Jedną ręką przytrzymywał szelkę plecaka, drugą wsunął do kieszeni. Charity przycisnęła rękę do serca, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze bije, i uśmiechnęła się.

– Same problemy. Złapałam gumę. Przed chwilą odwiozłam na prom czteroosobową rodzinę, w tym dwoje niespełna sześcioletnich dzieci, które nadają się wyłącznie do poprawczaka. Mam nerwy w strzępach, hydraulika jest w rozdziale szóstym, ale tylko po niemiecku, a mój pomocnik wygrał na loterii. A co u ciebie?

W aktach spraw Roman nie znalazł wzmianki, że głos tej kobiety jest jak kawa ze śmietanką, taka esencjonalna, mocna jak szatan kawa, którą można dostać jedynie w Nowym Orleanie. Zanotował to sobie w pamięci, po czym ruchem głowy wskazał oponę.

– Chcesz, żebym zmienił koło?

Charity poradziłaby sobie z tym sama, ale nigdy nie odrzucała oferowanej pomocy. Zresztą doszła do wniosku, że mężczyzna zrobi to szybciej, a wyglądał na człowieka, któremu przydałoby się te pięć dolarów za sprawnie wykonaną robotę.

– Będę bardzo wdzięczna. – Wręczyła mu podnośnik i wyjęła z torby napój cytrynowy. Wymiana koła zajmie pewnie cały czas, jaki Charity przeznaczyła na lunch. – Przypłynąłeś ostatnim promem?

– Tak. – Roman nie przepadał za nieobowiązującymi pogawędkami, ale w razie potrzeby był w nich równie wprawny jak w posługiwaniu się lewarkiem. Umiał również wykorzystywać życzliwość kobiet. – Trochę się włóczę po świecie. Teraz postanowiłem przyjechać tutaj, może będę miał szczęście zobaczyć wieloryby.

– W takim razie wybrałeś odpowiednie miejsce. Wczoraj widziałam z okna stado wielorybów. – Charity oparła się o furgonetkę i wystawiła twarz do słońca. Od czasu do czasu zerkała jednak na ręce mężczyzny. Pracował szybko i zręcznie. Był silny. Ceniła ludzi, którzy dobrze wykonywali swoją robotę, choćby najprostszą. – Jesteś na wakacjach?

– Nic, po prostu podróżuję. Po drodze podejmuję się różnych dorywczych prac. Może znasz kogoś, komu przydałby się pomocnik?

– Możliwe. – Obserwowała, jak zdejmował przebite koło. Kiedy wyprostował się i oparł dłoń na kole, zapytała:

– Jakiej pracy szukasz?

– Wszystko jedno. Gdzie masz zapas?

– Zapas? – Jeśli patrzyła mu w oczy dłużej niż dziesięć sekund, popadała w stan przypominający hipnozę.

– Koło. – Kącik ust Romana uniósł się leciutko, jakby w niechętnym uśmiechu. – Przydałoby się koło z porządną oponą.

– Racja. Zapas. – Charity pokiwała z politowaniem głową nad własną głupotą. – Jest z tyłu samochodu. – Odwróciła się, żeby pójść po koło, i wpadła na Romana.

– Przepraszam.

Podtrzymał ją za łokieć, żeby się nic potknęła. Przez chwilę stali na zalanym słońcem parkingu.

– Nic się nie stało. Wyciągnę koło.

Kiedy mężczyzna zniknął we wnętrzu furgonetki, Charity odetchnęła głęboko parę razy, żeby się uspokoić. Nawet nie przypuszczała, że można mieć aż tak napięte nerwy.

– Uważaj na... – Skrzywiła się, bo już było za późno. Roman przykucnął i próbował usunąć z kolana resztki wiśniowego lizaka. Nagie Charity wybuchnęła serdecznym śmiechem, równie głębokim jak tembr jej głosu.

– Przepraszam. Pamiątka z wyspy Orcas od pięcioletniego Jimmy'ego „Niszczyciela” MacCarthy'ego.

– Wolałbym chyba podkoszulek z nadrukiem.

– Każdy by wolał. – Usunęła ze spodni Romana lepką masę owinęła resztki lizaka w chusteczkę higieniczną i schowała do torby. – Jesteśmy ośrodkiem wakacyjnym dla rodzin – wyjaśniła, kiedy Roman wygramolił się z furgonetki, taszcząc koło zapasowe. – Prawie wszyscy lubią dzieci, ale po wizycie takiej parki młodocianych potworów jak bliźniaki Jimmy i Judy zaczynam się zastanawiać nad zmianą profilu firmy. Lubisz dzieci?

Roman osadził koło na bolcach i dopiero wtedy popatrzył na Charity.

– Lubię, ale na odległość.

Roześmiała się z wyraźną aprobatą.

– Skąd pochodzisz?

– Z St. Louis. – Mógł podać tuzin różnych odpowiedzi. Sam nie rozumiał, dlaczego tym razem powiedział prawdę. – Rzadko tam wracam.

– Masz rodzinę?

– Nie.

Powiedział to takim tonem, że Charity postanowiła powściągnąć wrodzoną ciekawość. Nie potrafiła naruszyć cudzej prywatności, tak jak nie umiała rzucić na ziemię owiniętego w chusteczkę lizaka.

– Ja urodziłam się tutaj, na wyspie Orcas. Co roku obiecuję sobie, że wezmę półroczny urlop i wyjadę w wielką podróż. Wszystko jedno dokąd. – Wzruszyła ramionami,

Roman dokręcał ostatnią śrubę,

– Jakoś nigdy się nie udało. Zresztą tu jest naprawdę pięknie. Jeśli nie masz innych zobowiązań, to przekonasz się, że zostaniesz dłużej, niż planowałeś.

– Możliwe. – Roman wyjął podnośnik i wyprostował się. – Jeśli znajdę pracę i kąt do spania.

Charity nie podjęła decyzji pod wpływem impulsu. Obserwowała tego mężczyznę uważnie od blisko piętnastu minut, rozważając wszystkie za i przeciw. Rozmowa z kandydatem do pracy zwykle trwa krócej. Miał silne ramiona i inteligentne, a nawet przenikliwe spojrzenie. Jego plecak i ubiór wskazywały na to, że znalazł się pod wozem. Jej imię. Charity, oznaczało miłosierdzie, i nim właśnie się w życiu kierowała, zresztą od dziecka uczono ją pomagać ludziom w potrzebie. Jeśli w dodatku mogła za jednym zamachem rozwiązać jeden ze swych najbardziej palących problemów...

– Znasz się na pracach remontowych? – zapytała.

– Tak. Nie najgorzej – odparł z pewnym przymusem, bo jego myśli poszybowały w całkiem niespodziewanym kierunku.

Na widok miny Romana brwi Charity powędrowały w górę.

– Miałam na myśli posługiwanie się narzędziami. Młotkiem, piłą, śrubokrętem. Znasz się może na stolarce, radzisz sobie z drobnymi naprawami w domu?

– Jasne. – Poszło łatwo, wręcz zadziwiająco łatwo. Niespodziewanie poczuł lekkie wyrzuty sumienia.

– Jak już mówiłam, mój pomocnik wygrał na loterii, i to sporo. Jest teraz na Hawajach, kontempluje kostiumy bikini i zajada się pół. Życzę mu jak najlepiej, ale wyjechał w samym środku remontu zachodniego skrzydła zajazdu. – Wskazała ręką logo firmy na drzwiach furgonetki. – Jeśli potrafisz sobie poradzić z pędzlami i papierem ściernym, to mogę ci zaproponować pokój z wyżywieniem i pięć dolarów za godzinę.

– Wygląda na to, że oboje znaleźliśmy rozwiązanie naszych problemów.

– świetnie. – Wyciągnęła do niego rękę – Jestem Charity Ford.

– DeWinter. – Uścisnął jej dłoń. – Roman DeWinter.

– W takim razie wskakuj. Romanie – zaprosiła i szeroko otworzyła drzwi furgonetki.

Wcale nie wyglądała na naiwną i łatwowierną, pomykał Roman, siadając obok niej w samochodzie. Wiedział jak nikt inny, że pozory mogą mylić. Znalazł się przecież tam, gdzie zamierzał i to bez specjalnego zachodu.

Charity wyprowadziła wóz z parkingu, a on zapalił papierosa.

– Dziadek zbudował ten zajazd w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku – powiedziała i opuściła szybę w samochodzie. – Latami rozbudowywali modernizował budynek, ale to nadal jest zwyczajny zajazd i nawet w broszurach reklamowych nie ośmielilibyśmy się nazwać go pensjonatem. Mam nadzieję, że nastawiłeś się na coś skromnego.

– To mi odpowiada.

– Mnie również. Przeważnie.

Gadułą to on nie jest, pomyślała Charity z uśmiechem. Była zresztą z tego zadowolona. Z powodzeniem mogła mówić za dwoje.

– To dopiero początek sezonu, wiec mamy sporo wolnych miejsc. – Wystawiła łokieć przez otwarte okno i pogodnie wzięła na siebie cały ciężar prowadzenia rozmowy. W promieniach słońca jej kolczyki rozbłysły wszystkimi kolorami tęczy. – Będziesz miał mnóstwo czasu, żeby rozejrzeć się po okolicy. Z Góry Konstytucji rozciąga się szczególnie malowniczy widok. Jeśli lubisz turystykę pieszą, to znajdziesz tu rewelacyjne szlaki do wędrówek górskich.

– Myślałem, żeby spędzie trochę czasu w Kolumbii Brytyjskiej.

– To żaden, problem. Mamy prom do Sidney. Nieźle zarabiamy na wycieczkach krajoznawczych.

– Jacy my?

– Zajazd. Pop, czyli mój dziadek, wybudował w latach sześćdziesiątych pół tuzina domków. Oferujemy grupom turystycznym specjalne pakiety usług. Wynajmujemy domki ze śniadaniem i obiadokolacją wliczonymi w koszty. Warunki są tam dość prymitywne, ale turyści bardzo to lubią. Co najmniej raz w tygodniu przyjeżdża jakaś grupa. W sezonie trzy razy częściej.

Skręciła w wąską drogę i zredukowała prędkość do pięćdziesięciu.

– To ty prowadzisz zajazd? – Roman doskonale znal odpowiedź na to pytanie, ale czuł, ze byłoby dziwne, gdyby nie zapytał.

– Tak. Pracowałam tu, odkąd sięgam pamięcią. Kilka lat temu dziadek zmarł i przejęłam po nim zajazd. – Charity zamilkła na chwilę. śmierć dziadka ciągle jeszcze bolała; zapewne będzie tak już zawsze. – Kochał go. Nie tylko samo miejsce, ale możliwość spotykania codziennie nowych ludzi, dbania o to, by czuli się tu jak w domu.

– Domyślam się, że nieźle sobie radzicie.

– Jakoś leci. – Charity wzruszyła ramionami. Okrążyli zatoczkę, w której las ustępował szerokiej przestrzeni błękitnej wody. Linia brzegowa wyspy była czysta i odcinała się od jasnej wody ciemnymi barwami zieleni i brązu. Wysoko na klifie rysowały się sylwetki kilku domów. Po gładkiej tafli zatoki sunęła łódka, połyskując białymi żaglami. – Takie widoki można spotkać w każdym miejscu na wyspie. Chwytają za serce nawet stałych mieszkańców.

– I sprzyjają interesom.

– Na pewno nie przeszkadzają. – Spojrzała na Romana. – Naprawdę chciałbyś zobaczyć wieloryby?

– Wypadałoby, skoro już tu jestem. Zatrzymała furgonetkę i wskazała dłonią klify.

– Jeżeli masz cierpliwość i dobrą lornetkę, to tam jest najlepszy punkt obserwacyjny. Leży na naszym terenie. Jeśli chcesz przyjrzeć im się dokładniej, musisz wsiąść do łodzi. – Roman nie odezwał się, więc znowu na niego spojrzała. Poczuła nagłe skrępowanie, bo mężczyzna nie patrzył na wodę czy las, lecz na nią.

Roman przyglądał się rękom Charity. Silne, zręczne, a nie przesadnie wąskie dłonie. Teraz zaczęła dość nerwowo wystukiwać palcami rytm na kierownicy. Znów przyspieszyła, z wprawą prowadząc furgonetkę kręta drogą – Naprzeciwko pojawił się drugi samochód, Charity, nic zmniejszając prędkości, pozdrowiła kierowcę ruchem ręki.

– To Lori, jedna z naszych kelnerek. Pracuje na rannej zmianie, żeby być w domu, kiedy dzieci wrócą ze szkoły W zajeździe na stale zatrudniamy dziesięcioro pracowników, a w sezonie letnim przyjmujemy jeszcze pięć, sześć osób do pomocy.

Objechali jeszcze – jedną zatoczkę i przed nimi pojawił się zajazd. Dokładnie odpowiadał wyobrażeniom Romana, choć w rzeczywistość miał więcej uroku niż na zdjęciach, które oglądał przed przyjazdem na wyspę. Drewniany biały budynek z bladoniebieskimi futrynami łukowatych lub owalnych okien. Urocze wieżyczki, wąskie ścieżki i szeroka półkoliste weranda. Gładki trawnik schodzący wprosi na brzeg. Wrzynający się w wodę wąski, rozchybotany pomost, do którego przywiązana była mała motorówka, kołysząca się lekko na falach.

Był też płytki staw, a nad nim młyn. Rozgarniana młyńskim kołem woda chlupotała dźwięcznie. Po zachodniej stronie, pomiędzy rzadziej rosnącymi drzewami, zauważył domki, o których opowiadała Charity. Wszędzie dokoła pełno było kwiatów.

– Z tyłu za domem jest większy sław. – Charity podjechała na wysypany żwirem placyk, na którym stało już sporo samochodów, choć na parkingu zmieściłoby się jeszcze drugie tyle. – Hodujemy w nim pstrągi. ścieżki prowadzą do domków numer jeden, dwa i trzy, a stamtąd rozwidlają się do numerów cztery, pięć i sześć. – Wysiadła z furgonetki i zaczekała na Romana. – Prawie wszyscy korzystają z tylnego wejścia. Później oprowadzę cię po całym terenie ośrodka, jeśli oczywiście będziesz miał ochotę, ale najpierw trzeba cię zakwaterować.

– Ładnie tu – powiedział spontanicznie i całkowicie szczerze. Na kwadratowym tylnym ganku stały dwa bujane fotele i białe krzesełko, które przydałoby się odmalować, bo farba zaczynała się łuszczyć. Roman odwrócił się, żeby sprawdzić, jaki widok miałby przed oczami gość usadowiony w pustych teraz fotelach. Las i woda jak okiem sięgnąć. Cudownie. Kojąco. Uroczo. Nagle stanął mu przed oczami schowany w plecaku pistolet. Pozory mylą, przypomniał samemu sobie raz jeszcze.

Charity obserwowała go ze zmarszczonym czołem – Roman zdawaj się chłonąć to, co widzi. Dziwne, ale mogłaby przysiąc, że gdyby za pół roku ktoś zapytał go o to, co teraz miał przed oczami, opisałby to wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.

Roman przeniósł spojrzenie na nią, ale wrażenie pozostało. Tylko jeszcze bardziej intensywne i bardziej osobiste. Wiatr wzmógł się, zdawał się dzwonie' w dzikich dzwoneczkach, rosnących w zawieszonych pod okapem donicach,

– Jesteś artystą? – zapytała go niespodziewanie.

– Nie. – Uśmiech odmienił jego twarz, dodał jej uroku. – Dlaczego ci to przyszło do głowy?

– Zastanawiałam się tylko.

Doszła do wniosku, że powinna strzec się jego uśmiechu. Roman miał rozbrajający uśmiech, a należał do mężczyzn, przed którymi lepiej było stale mieć się na baczności.

Podwójne przeszklone drzwi prowadziły do przestronnego pokoju, w którym unosił się zapach lawendy i węgla drzewnego. Królowały tu dwie długie, miękkie kanapy i przepastne fotele ustawione przy wielkim, kamiennym kominku, na którym trzaskały płonące polana. Tu i ówdzie ustawiono antyki: biureczko z trzema zabytkowymi kałamarzami, dębowy wieszak na kapelusze, kredens z wypolerowanymi do połysku rzeźbionymi drzwiczkami. W rogu pokoju stał szpinet z pożółkłymi ze starości klawiszami. Dwa łukowate okna w przeciwległej ścianie były tak szerokie, że widoczna przez nie woda zdawała się należeć do wystroju wnętrza. Przy stoliku pod oknem dwie kobiety grały w scrabble.

– Kto dziś wygrywa? – zainteresowała się Charity. Obie podniosły głowy znad planszy i spojrzały na nią rozpromienione.

– Na razie idziemy łeb w łeb. – Kobieta siedząca po prawej, na widok Romana zalotnie potrząsnęła włosami. Mogłaby być jego babcią, ale pospiesznie zdjęła okulary i wyprężyła chuderlawe ramiona. – Nie wiedziałam, że przywieziesz nowego gościa, moja droga.

– Ja też nie wiedziałam – przyznała Charity i podeszła do kominka, żeby dorzucić polano do ognia. – Pan Roman DeWinter, panna Lucy i panna Millie.

– Witam panie – Na twarzy Romana znowu pojawił się uroczy uśmiech

– DeWinter... – Panna Lucy postanowiła jednak włożyć okulary, żeby lepiej przyjrzeć się mężczyźnie. – Czy nie znałyśmy kiedyś jakiegoś DeWititera. Millie?

– Nie przypominam sobie. – Millie uśmiechała się gotowa do flirtu, chociaż bez okularów widziała Romana wyłącznie jako rozmazany cień. – Czy był już pan kiedyś w tym zajeździe, panie DeWinter?

– Nie, proszę pani. Jestem tu po raz pierwszy.

– Będzie pan zachwycony. – Millie westchnęła lekko. Jak ten czas leci! Wydawało jej się, że to zaledwie wczoraj pewien przystojny młody człowiek ucałował jej dłoń i po prosił, by wybrała się z nim na spacer. Dzisiaj mężczyźni mówią do niej: proszę pani. Z ociąganiem wróciła do gry.

– Te panie przyjeżdżają do nas od niepamiętnych czasów – wyjaśniła Charity Romanowi, kiedy wyszli na korytarz.

– Są kochane, ale muszę cię przestrzec przed panną Millie. Podobno swego czasu miała nie najlepszą reputację, a nawet i dziś żaden przystojny mężczyzna nie uniknie jej uwagi.

– Będę się miał na baczności.

– Podejrzewam, że zawsze to robisz. – Wyjęta pęk kluczy i otworzyła jedne z drzwi. – Tędy przechodzi się do zachodniego skrzydła. – Szybkim krokiem weszła w głąb korytarza, energiczna i kompetentna. – Jak widzisz, remont był już nieźle zaawansowany, kiedy George wygrał na loterii. Stolarka została rozebrana. – Wskazała sterty desek porządnie ułożone wzdłuż świeżo pomalowanej ściany, – Trzeba jeszcze dokończyć renowację drzwi. Oryginalne okucia są w tej skrzynce.

– Ile pokojów mam do zrobienia?

– W tym skrzydle są dwie jedynki, dwójka i apartament rodzinny. W różnym stopniu zaawansowania remontu. – Charity prześliznęła się obok opartych o ścianę drzwi i weszła do pomieszczenia. – Możesz zająć ten pokój. Jest prawie skończony.

Pokoik był niewielki, ale bardzo jasny. Zachlapane farbą okno wychodziło na młyńskie koło. Na łóżku brakowało pościeli, a podłoga wymagała cyklinowania, świeżo położona tapeta sięgała od sufitu do białej listwy, poniżej była tylko surowa ścianka gipsowa.

– Na razie niezbyt tu pięknie – stwierdziła Charity.

– Mnie odpowiada. – Roman bywał już w miejscach, przy których ten pokoik wyglądał jak królewski apartament w najwyższej klasy hotelu.

Charity odruchowo zajrzała do garderoby i przyległej do pokoju łazienki, notując w pamięci, co jeszcze powstało w niej do zrobienia.

– Jeśli chcesz, możesz zacząć od tego pokoju. Mnie wszystko jedno. George miał własny system pracy. Nigdy nie zdołałam pojąć, na czym on polegał, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko było zrobione jak należy.

Roman wsunął kciuki do kieszeni dżinsów.

– Masz plan robót?

– Jasne.

Przez następne pół godziny oprowadzała go po zachodnim skrzydle i pokazywała, co jeszcze powinno zostać wykonane. Roman słuchał, z rzadka rzucał jakaś uwagę i przyglądał się wyposażeniu. Przed przyjazdem tutaj starannie przestudiował plany zajazdu i wiedział, że rozkład pokojów w tym skrzydle dokładnie odpowiadał rozkładowi pomieszczeń w skrzydle wschodnim. Mieszkając tutaj, miał łatwy dostęp do głównej części budynku.

Przyjrzał się pomalowanym do polowy ścianom, rozłożonym wszędzie płachtom malarskim i doszedł do wniosku, że przyjdzie mu przyłożyć się do roboty. Uznał to za dodatkowy plus czekającego go zadania. Lubił pracę fizyczną, a rzadko kiedy miał na nią czas.

Instrukcje Charity były jasne i precyzyjne. Ta kobieta wyraźnie wiedziała, czego chce, i potrafiła to wyegzekwować. To mu się podobało. Był pewien, że panna Ford dobrze wykonywała swoją pracę. Niezależnie od tego, czy było nią prowadzenie ośrodka wypoczynkowego, czy też... coś całkiem innego.

– Co jest na górze? – wskazał widoczne na korku korytarza schody,

– Moje prywatne mieszkanie. Pomyślimy o nim po zakończeniu remontu pokojów hotelowych. – Przez chwilę siała w milczeniu, pobrzękując tylko kluczami. Pozwoliła myślom odpłynąć daleko. – Co o tym sądzisz? – zapytała wreszcie.

– O czym?

– O pracy.

– Masz narzędzia?

– W szopie po drugiej stronie parkingu.

– Poradzę sobie.

– Oczywiście.

Nie miała wątpliwości, że Roman rzeczywiście sobie poradzi. Stali w ośmiobocznym saloniku: apartamentu rodzinnego. Był pusty, jeśli nie liczyć sterty materiałów i płacht malarskich. I cichy. Uświadomiła sobie nagle, że znaleźli się bardzo blisko siebie i że do jej uszu nie dociera żaden dźwięk. Poczuła się nieswojo więc sięgnęła po pęk kluczy i zdjęła z kółka jeden z nich. – To do twojego pokoju.

– Dzięki. – Roman wetknął go do kieszeni dżinsów. Odetchnęli głęboko. Z niewiadomych względów czuła się tak, jakby z zamkniętymi oczami rzuciła się w nieznane.

– Jadłeś już lunch?

– Nie.

– Zaprowadzę cię do kuchni. Mae da ci coś do jedzenia, – Charity ruszyła do wyjścia nieco zbyt szybko. Pragnęła uciec od wrażenia, że jest tu z Romanem całkiem sama. Wzruszyła ramionami ze zniecierpliwieniem. Nie bądź głupia, powiedziała sobie. Nie należała do bezradnych kobieciątek, a jednak odetchnęła z ulgą, kiedy zamknęła za sobą drzwi.

Poprowadziła go na dół po schodach, a potem przez opustoszały hol do obszernej, utrzymanej w pastelowych barwach jadalni. Na wszystkich stolikach stały wazony z mlecznego szkła z bukietami świeżych kwiatów. Duże okna wychodziły na morze, a przy południowej Sciaroe, jakby dla stworzenia iluzji wodnego świata, zostało ustawione akwarium.

Charity zatrzymała się na chwilę i uważnie zlustrowała pomieszczenie. Sprawdzała, czy wszystkie stoliki nakryto już do obiadu. Dopiero potem pchnęła wahadłowe drzwi i weszła do kuchni.

– Mówię ci, że trzeba dodać bazylii.

– Wcale nie!

– Pamiętaj, niezależnie od tego, co sądzisz, nie przyznawaj racji żadnej z nich – powiedziała Charity półgłosem, po czym przywołała na usta najpiękniejszy uśmiech. – Moje panie, przyprowadziłam wam głodnego mężczyznę.

Kobieta, która pilnowała garnka, uniosła do góry łyżkę cedzakową. Zakucia na Romana z ukosa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin