Meagan McKinney
Łowcy fortun
1
Cóż można na to poradzić, że pragnąc uzyskać wpływ na ludzi, musisz ich oszukiwać?- Jeśli chce się. przyciągnąć ich i skłonić, by tak, a nie inaczej postępowali, koniecznie trzeba mamić ich obietnicami i zabawkami. Choćby moje książki i czasopismo „Theosophist" były tysiąc razy ciekawsze i poważniejsze, czy sądzisz, że miałabym z czego żyć i osiągnęłabym jakikolwiek sukces - bez wszystkich tak zwanych „fenomenów”? Nie doszłabym absolutnie do niczego i dawno już umarłabym śmiercią głodową!
Madame Bławatska
Spowite w białe draperie widmo sunęło przez salon, jego astralna szata falowała niby poruszana wiatrem i choć w sierpniu na Manhattanie chłodne powiewy były rzadkością, wielka księżna Renski dygotała przejęta zimnym dreszczem, gdy dziewczęca zjawa dotykała lodowatymi wargami policzka każdego z uczestników seansu.
- Wracaj do swego świata, miły duchu. Nakazuję ci, zjawo, powrócić na Tamtą Stronę! - Wielka księżna siedziała przy stole i wykonywała nad nim tajemnicze ruchy rękami. Widmo zatrzymało się, potem postąpiło z gracją krok do tyłu, jakby odciągane jakąś nieziemską siłą.
Przykryty szalem stół, na którym wielka księżna trzymała ręce, zaczął się unosić. Jakby zachęcony przerażonymi okrzykami widzów zawisł, a po chwili grzmotnął mocno o podłogę. W tym samym momencie jedyna oświetlająca salon gazowa lampa buchnęła płomieniem i zgasła. W ciemności rozległy się krzyki; zamieszanie potęgowało jeszcze kilku dżentelmenów, usiłujących na nowo zapalić gazowy kinkiet. Kiedy wreszcie światło zajaśniało, ducha już nie było, a stół stał spokojnie.
- Brawo, księżno, brawo! - zawołał reporter z „New York Post". Gryzmoląc coś w notatniku, przedstawiciel „Harper's" drżącą ręką sięgnął po piersiówkę.
Wielka księżna wstała. Jej młoda blada twarz wydawała się jeszcze bielsza pod burzą czarnych włosów, opadających swobodnymi falami, jak na obrazach prerafaelitów.
- Muszę odpocząć... - szlochała bardzo przekonująco, dotykając ręką czoła.
Żurnaliści poczłapali do drzwi; robili pospiesznie notatki, pocąc się obficie.
- Sensacja na pierwszą stronę! - wykrzykiwał przedstawiciel „Post". Inny reporter podszedł do stołu i uniósł podejrzliwie przykrywający go szal. Niczego jednak nie odkrył. Pod blatem znajdowały się jedynie cztery masywne, rzeźbione nogi.
- Sam nie wiem... Doprawdy nie pojmuję, jak można to było zmajstrować... - mruknął, opuszczając salon.
Wielka księżna wydała głębokie westchnienie ulgi, kiedy ostatni dżentelmen z tej grupy wyszedł z pokoju. Urządzanie popisów dla prasy nie było łatwe, ale przynosiło ogromne korzyści. Kiedy ukażą się artykuły poświęcone wydarzeniom dzisiejszego wieczoru, obie z Lawinią będą miały tłumy chętnych, dobijających się do drzwi w nadziei, że uda im się porozmawiać z drogimi nieobecnymi. Licząc po pięć dolarów od głowy powinno wystarczyć na opłacenie rachunku za gaz i coś niecoś jeszcze zostanie.
Medium wyciągnęło się w fotelu. Pokój niemal całkowicie tonął w mroku. Jeśli wielka księżna wyczuwała lodowatą obecność zmarłych, jakoś tego nie okazywała. Prawdę mówiąc, było jej aż za gorąco - w Nowym Jorku była przecież pełnia lata!
Spirytystka spojrzała na zamknięte drzwi salonu. Przekonana, że przedstawienie ostatecznie dobiegło końca, przeciągnęła się i upięła włosy na czubku głowy, bo łaskotały ją w kark i grzały nieznośnie! Ze stojącego w pobliżu srebrnego dzbana nalała wody do dużej szklanki. Już miała rozpiąć ciężką pelerynę, gdy nagle zauważyła jeszcze jednego dżentelmena, który nadal siedział w mrocznym kącie salonu.
- Seans już zakończony, proszę pana. Muszę teraz odpocząć. Kontakty z duchami są ogromnie wyczerpujące. - Popatrzyła znacząco na ciemną postać w nadziei, że ostatni gość wyniesie się tak samo jak inni.
Mężczyzna wstał i podchodząc do medium, znalazł się w kręgu światła gazowej lampy. Był znacznie wyższy od księżnej; musiała zadrzeć głowę, by przyjrzeć mu się dokładniej. Miał na sobie stosowny strój: czarny garnitur i jedwabną kamizelkę w paski. W mdłym świetle jego włosy wydawały się równie ciemne jak jego surdut. Nosił niewielką spiczastą bródkę a la Van Dyck - ostatnio bardzo popularną wśród panów, która nadawała twarzy nieznajomego jakiś diaboliczny wyraz. Błyski gniewu w jego oczach bynajmniej nie poprawiły księżnej humoru.
- Seans już zakończony, proszę pana - powtórzyła.
- Chce pani powiedzieć, że komedia już się skończyła?
Utkwiła wzrok w jego twarzy. Bardzo przystojnej twarzy. Niewątpliwie gniewnej.
- To nie żadna komedia tylko autentyczne kontakty z zaświatami... niezwykle wyczerpujące dla mnie, proszę pana. Zechce pan odejść, jak wszyscy, i pozwolić mi wypocząć.
- Jak szalbierstwo może być autentyczne? - Czarne brwi zbiegły się na zmarszczonym czole. - Nie sądzę, żeby to było możliwe. - Dotknął policzka, na którym zjawa złożyła pocałunek. - Miała lodowate usta. Założę się, że jej serce jest równie zimne.
- Przybyła zza grobu, proszę pana. Jak mógł pan liczyć na dotyk gorących warg?
Rzucił jej ironiczny uśmiech.
- A gdzież się podziała pani siostra, księżno? Owa słynna hrabina? Czemu nie wzięła udziału w dzisiejszym seansie? Czy i ona ma równie zimne usta? Swą nieobecnością sprawiła ogromny zawód przedstawicielom prasy. Mnie zresztą także.
- Moja siostra jest bardzo zmęczona i musiała się położyć. Kontakty z duchami odbierają jej siły.
- Może cierpi na bezsenność? Czyżby dręczyło ją nieczyste sumienie? - Uniósł szyderczo brew; spojrzenie, jakie rzucił spirytystce, mówiło wyraźnie, że jest dla niego niczym stwór pełzający w błotnistym rynsztoku. - A jak pani sypia, księżno Renski? - dodał z jawnym sarkazmem.
- Bardzo dobrze, proszę pana. Nawet doskonale. - Zerknęła nerwowo w stronę drzwi. Nagle pojawił się w nich Rawlings, ich angielski lokaj. Księżna nie zdołała ukryć wyrazu ulgi. - Rawlings, odprowadź pana... pana...? - spojrzała pytająco na stojącego obok niej dżentelmena z gniewną miną.
- Stuyvesant-French. Edward Stuyvesant-French. Radzę zapamiętać to nazwisko. W ciągu najbliższych kilku tygodni będziemy się często widywać, moja pani.
- Nasze seanse rzadko bywają dostępne dla szerszej publiczności, proszę pana. Wpuszczamy na nie przedstawicieli prasy tylko wówczas, gdy opinia publiczna zdecydowanie się tego domaga.
- Wobec tego urządzicie dla mnie prywatny seans. Opłaci się wam nawrócić zagorzałego niedowiarka!
- Duchy nie życzą sobie obecności niedowiarków ani szyderców.
- Znakomita wymówka, co?
- Zechce pan łaskawie odejść. Musimy się już pożegnać.
- Przyślę jutro list wraz z pieniężnym załącznikiem. Obie z siostrą musicie urządzić seans specjalnie dla mnie.
- O ile duchy zechcą się pojawić. Ale teraz już naprawdę dobranoc, proszę pana.
Rawlings otworzył drzwi: Edward Stuyvesant-French skinął niedbale głową i wyszedł w towarzystwie lokaja. W porównaniu z potężną sylwetką Stuyvesanta stary Rawlings wyglądał jak karzełek.
Wielka księżna podbiegła do okna. Gdy ujrzała, że natręt wsiada do czarnej eleganckiej dwukółki, oparła się o parapet i głęboko westchnęła.
- Wyniósł się wreszcie? Co za wstrętny typ! Jak myślisz, czemu się nami zainteresował? W tym tygodniu był na każdym seansie, jaki zorganizowałyśmy dla prasy! - Te słowa wydobywały się spoza welonu okrywającego twarz zjawy, która wyłoniła się zza parawanu. Tuż za nią dreptał chłopiec, najwyżej ośmioletni, z olbrzymim wachlarzem w kształcie palmowego liścia - to właśnie było źródło tajemniczych powiewów.
Spod stołu rozległ się skrzyp zawiasów; otworzyły się drzwiczki i ze skrytek w dwóch rzeźbionych, pozornie masywnych, ale pustych w środku nogach stołu, wyskoczyły dwie małe dziewczynki: cztero-i pięciolatka.
- Edward Stuyvesant ma świętą rację - odezwała się wielka księżna, patrząc za znikającym w oddali powozem. - Nawet nasze słynne lewitacje to tylko sztuczki dzieci, unoszących stołowe nogi... Ale czy to jego sprawa? Czemu chce nas zdemaskować?
- Nie jest dziennikarzem. Ani naukowcem. Z pewnością by nam powiedział, gdyby tak było. - Duch uniósł biały welon i wyjrzał przez okno na mokre od deszczu kocie łby ulicy, przylegającej do placu Waszyngtona. - Ma chyba do nas jakąś osobistą urazę. Nie podoba mi się to. Ten człowiek budzi we mnie lęk.
Hazel Mae Murphy, wychowanka przytułku dla bezdomnych dzieci w St. Louis, ostatnio zaś wielka księżna Renski, sensacja Nowego Jorku, roześmiała się nagle.
- Ten człowiek budzi w tobie lęk, Lawinio?! Popatrz na siebie! Ta trupia szminka jest naprawdę efektowna. Nawet mnie zrobiło się dziś niewyraźnie na twój widok... a przecież wiedziałam, że to ty!
Lawinia Murphy, znana również jako hrabina Lovaenya, niezwykle utalentowane medium z Piątej Aleji, dotknęła swego policzka i spojrzała na białą plamę na dłoni. Uśmiechnęła się. Śnieżne zęby błysnęły nieco upiornie w księżycowej poświacie.
- O tej porze roku lód jest na wagę złota... Ale daje cudowny efekt przy trupich pocałunkach, nieprawdaż? Myślałam, że pan Champignon z „Heralda" posika się ze strachu, gdy musnęłam jego policzek lodowatymi wargami.
- Okropna jesteś, Lawinio!
- Całkowicie się z tobą zgadzam!
- Że też nasza kochana Lawinia potrafi obmyślić te wszystkie szczegóły! - Hazel odwróciła się do stojących z tyłu dzieci. Obie dziewczynki ledwie trzymały się na nogach, a i chłopiec powinien już iść do łóżka. - Doskonale się dziś spisaliście, moje złotka!
- Naprawdę - potwierdziła Lawinia. Przyklękła i ucałowała całą trójkę. Tym razem jej wargi nie były lodowate. - Jestem z was taka dumna! Byliście cudowni! Absolutnie cudowni!
Najmniejsza dziewczynka przytuliła główkę do okrytego białą draperią ramienia zjawy. Lawinia pogłaskała dziecko po włosach i wzięła je na ręce.
- Zmęczyłaś się, wróbelku? Nic dziwnego! Już dobrze po północy. - Uśmiechnęła się do chłopca, kiedy wziął za rączkę drugą dziewczynkę. - Jamie, zaprowadź Fanny na górę, a ja zaraz pójdę za wami z Ewą.
- Ten człowiek... Czy on na pewno już sobie poszedł? - Mały Jamie kręcił się niespokojnie, jakby dręczył go jakiś lęk.
- Więc i ty go zauważyłeś? - spytała Lawinia, spoglądając z ukosa na Hazel.
- On nas nie przyłapie, prawda?... A jeśliby mu się udało, to czy będziemy musieli wrócić do przytułku? - Jamie spojrzał z rozpaczą na dwie młode kobiety.
- Nie wrócisz do żadnego przytułku! - Lawinia stała, trzymając w ramionach zaspaną Ewę. - Nie ma mowy! Nawet nie myśl o tym okropnym miejscu! Mamy już rok 1881, chyba o tym wiesz, Jamie? Może w St. Louis nie zdają sobie z tego sprawy, ale niewolnictwo zostało zniesione! Dotyczy to również wszystkich osieroconych dzieci.
- Ty i Hazel jesteście już dorosłe i nikt nie może was zmusić, żebyście tam wróciły. Ale ja i dziewczynki... No, mogą nas złapać... Dowiedzą się, że tak naprawdę to wcale nie nazywamy się Murphy... - mówił płaczliwie chłopiec.
- Właśnie że się nazywacie! To moje nazwisko, więc i wasze: jesteście przecież moją rodziną i tak już będzie zawsze!
- Nie chcę tam wrócić. Nigdy! - Nawet w słabo oświetlonym salonie widać było, że mały wyraźnie zbladł.
Lawinia położyła mu rękę na głowie i gładziła delikatny pulchny policzek. - Nie pozwolę, żeby was tam zabrali! Zbyt dobrze pamiętamy z Hazel tamto miejsce i nigdy się nie zgodzimy, żebyście - ty, Ewa albo Fanny - znowu tam zamieszkali. Więc skończ z tymi obawami. Dobrze?
Chłopiec zdołał się jakoś uśmiechnąć.
- Dajesz słowo?
- Daję słowo! Zrobiłam już dużo dziwnych rzeczy, byle nas uratować od zdychania z głodu na ulicy. Jeśli trzeba będzie, zrobię jeszcze więcej!
Uspokojony chłopiec wziął na ręce drugą zaspaną dziewczynkę i ruszył nieco chwiejnym krokiem ku drzwiom salonu. Lawinia chciała pójść za nim, ale Hazel ją zatrzymała.
- Co zrobimy, jeśli ten człowiek uweźmie się na nas? - spytała z pobladłą, wystraszoną twarzą. - Nie pozwolę, by odebrali mi Ewę...
Lawinia uniosła rękę. Rola fałszywej heroiny była dla niej ciężkim brzemieniem; miała już jednak na sumieniu zbyt wiele ciemnych nieuczciwości, popełnionych po to, by utrzymać całą „rodzinkę" przy życiu. Nie pozwoli, by wszystko poszło na marne! W gruncie rzeczy zależało jej tylko na tym, by Hazel wyszła za mąż, a Ewa znalazła ojca. Lawinia była pewna, że pozostała dwójka dzieci również będzie miała dobre życie. Dopiero gdy znajdą ojca, staną się prawdziwą rodziną... I może wówczas jej własne poczucie winy zmaleje?... Dzieciom i Hazel należy się coś od życia! Lawinii najbardziej ciążyła świadomość, że wszyscy mogli liczyć wyłącznie na nią... a ona czuła się tak niedoskonałą podporą.
Oczy jej zalśniły determinacją.
- Ten człowiek nic nam nie zrobi. Nie pozwolę na to! Usunę go z drogi, choćbym miała sama wlec go za włosy!
- Wydawał się taki zawzięty... Widziałaś te zaciśnięte szczęki, to wściekłe spojrzenie? - dodała Hazel.
Lawinia nie dała się zastraszyć. Wyszła z pokoju ze słowami:
- Kiedy go pocałowałam, czułam, że ma policzek z żelaza! Będę więc miała godnego siebie przeciwnika! Zapominasz, droga siostro, że po wszystkim, cośmy razem przeszli, stałam się kobietą ze stali!
Edward Stuyvesant-French uderzył pięścią w gzyms kominka z marmuru. Salon w apartamencie, który wynajmował w hotelu Piąta Aleja, był urządzony z przytłaczającym wprost przepychem. Wnętrze zdobiły ciężkie kotary z brązowego aksamitu, meble obite kasztanową skórą, jedwabne chwaściki wielkości sporych butelek. Ta elegancja tylko irytowała Edwarda. Prawdę mówiąc, wszystko go teraz irytowało.
- Mogę ci jakoś poprawić humor? - spytał starszy dżentelmen, siedzący na pluszowym tureckim fotelu. Niezbyt przejmował się chandrą Edwarda; całe jego zainteresowanie skupiało się na tacy ze śniadaniem, wniesionej osobiście przez właściciela hotelu. - Mam wrażenie, mój chłopcze, że w tej chwili najbardziej ci się przyda duża whisky. Zagłuszy nawet smak tego paskudztwa, które serwują tu jako kawę. Zaraz zniknie twoja naburmuszona mina!
- To są oszustki. Zdemaskuję je! - gorączkował się Edward.
- Dobrze, dobrze... ale co ci z tego przyjdzie? Wilhelm wcale się tym nie przejmie. W ogóle ci nie uwierzy. - Starszy pan nalał kawy do wytwornej filiżanki z Limoges i skrzywił się, upiwszy łyk.
Edward otworzył już usta, by zaprotestować, ale na widok przyjaciela omal się nie roześmiał. Korneliusz Cook, dżentelmen i poszukiwacz przygód, miał sylwetkę misia grizzli i bajeczne siwe bokobrody, tworzące w tej chwili zdumiewający kontrast z kruchym cackiem, które usiłował przytknąć do ust.
Cook odstawił fliżankę. Najwidoczniej borykanie się z tą babską zabaweczką było ponad jego siły. Odwrócił się do Edwarda i podjął na nowo rozmowę.
- To tylko dwie dzierlatki, które próbują w ten sposób zarobić na życie. Po co im przeszkadzać? Zerwij raz na zawsze z przeszłością, chłopcze. Tyle ci powiem.
- Tak jak ty z nią zerwałeś? - Głos Edwarda był cichy, ale słowa pełne ukrytego znaczenia.
Korneliusz odwrócił wzrok; jego twarz miała jakiś nieobecny wyraz.
- Niektórzy powiadają, że on sobie gawędzi z Alicją w saloniku osławionej hrabiny. - Edward nie starał się złagodzić tonu. - A ja twierdzę, że to najohydniejsze szalbierstwo!
- Nie gawędzi sobie z Alicją. Obaj dobrze wiemy, że Alicja odeszła - odparł cicho Korneliusz .
Edward wziął z biurka ozdobny złoty medalion na szerokiej aksamitce, czarnej jak skrzydło kraka i podniósł go do góry. W zetknięciu z tą żałobną czernią blask złota wydawał się dziwnie martwy.
- Tak, odeszła - powiedział Edward. - Tylko to mi po niej zostało. Moja matka, Alicja Stuyvesant-French, umarła zaraz po moim urodzeniu. Nie pozwolę, by ktoś jarmarcznymi sztuczkami uwłaczał jej pamięci, udając, że ją „przywołuje"!
Cook wpatrywał się w medalion, kołyszący się w ręku Edwarda. Widać było, że ten widok sprawia starszemu panu ból.
- Posłuchaj, Edwardzie; hrabina i wielka księżna to tylko dwie młode dziewczyny, bawiące się w spirytystki. Przecież celem twoich ataków jest Wilhelm Vanadder, nie one. Zostaw dziewczęta w spokoju. Niech się bawią.
- Dzięki tej zabawie dorobiły się luksusowo umeblowanej miejskiej rezydencji - odparł Edward przez zaciśnięte zęby. - Widziałeś pierścień hrabiny? Te brylanty, ten szafir? Widziałem już kiedyś to cacko, gdy wybrała się na popołudniową przechadzkę. Jest ogromny. Wszyscy o nim mówią. Vanadder podarował go jej za „usługi, które mu oddała". Kupuje jej takie klejnoty, trwoniąc pieniądze Daisy!
- Twój ojciec jeszcze nie umarł, Edwardzie, choć tak bardzo tego pragniesz. Pieniądze nie należą do twojej siostry, dopóki ich po nim nie odziedziczy. Jak długo Wilhelm Vanadder żyje, ma prawo je wydawać jak mu się podoba.
- To wariat! A co gorsza, zbrukał swoim szaleństwem pamięć mojej matki. - Oczy Edwarda zabłysły. Odłożył medalion na biurko.
- Nie życzę sobie, by kontynuował te groteskowe rozmówki z Alicją; on nie ma nawet pojęcia, że ta harpia go oszukuje!
- Nie możesz być tego pewny. Kto wie, może hrabina naprawdę podczas seansów nawiązuje łączność z duchami.
- To szalbierstwo, dobrze o tym wiesz! Te dwie kobiety to zwykłe tanie dziwki. Gdyby trzymały się swego fachu, zostawiłbym je w spokoju. Ale one udają kogoś lepszego. I w dodatku „nawiązały kontakt" z nieodpowiednim duchem!
- Widziałem niedawno hrabinę w sklepie Stewarta. - Cook gładził się po bokobrodach. Czynił to zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał. - Ona oczywiście nie miała pojęcia, że ją rozpoznałem i że się jej przyglądam. Uderzyło mnie, że zachowuje się niezwykle uprzejmie wobec subiekta i że jest bardzo skromna.
- Podobno to ona umożliwia mu pogawędki z Alicją. - Edward spojrzał zimno na przyjaciela. - Ona... z Alicją!
Korneliusz nie odpowiedział. Obracał tylko w palcach stojącą obok niego kruchą filiżankę, jakby to przynosiło mu ulgę. Edward wpatrywał się w przyjaciela.
- Jak długo się znamy?
- Kawał czasu, Edwardzie.
- Trzydzieści pięć lat. Rzeczywiście kawał czasu. Całe moje życie.
- Jaki związek ma nasza długoletnia znajomość z Vanadderem i tymi dwiema nieuczciwymi damami z placu Waszyngtona?
Edward odpowiedział szorstko, ale z pewnym wahaniem.
- Zanim moja matka umarła, miała podobno, oprócz Wilhelma Vanaddera, drugiego wielbiciela. Powiadają, że pewien szlachetny, zacny człowiek był zakochany w Alicji Stuyvesant-French. Złamała mu serce, wdając się w tę skandaliczną aferę z Vanadderem.
- Nie było żadnego drugiego wielbiciela - odparł Cook. Głos miał spokojny, ale twarz dziwnie spiętą.
- Doprawdy? No to Bogu dzięki! Przez chwilę obawiałem się, że w tym zepsutym do szczętu mieście gnieździ się jakaś szlachetna istota.
Cook nie odpowiedział. Nie odrywał oczu od filigranowego naczynka. Girlandy różowych dzwoneczków, zdobiące brzeg filiżanki, wyraźnie go fascynowały.
- Wiesz co? - kontynuował Edward cicho. - Mówiono również o jakiejś przysiędze, złożonej umierającej, i o miłości, która przetrwała poza grób. Plotkarze twierdzili, że ów zacny człowiek nie pozwolił, by nawet śmierć rozłączyła go całkowicie z Alicją. W ostatnich chwilach jej życia, nim jeszcze urodziła bękarta, który stoi teraz przed tobą, wielbiciel złożył jej przysięgę, iż zaopiekuje się dzieckiem. Że będzie troszczył się o odrażający pomiot rywala, który odebrał mu ukochaną. - Edward wpatrywał się w Cooka, aż wreszcie tamten podniósł oczy i spojrzał na niego. - Przez trzydzieści pięć lat wierzyłem święcie w twoją wierną przyjaźń, Korneliuszu - szepnął. - I nigdy się nie zawiodłem.
- I nigdy się nie zawiedziesz. Wiesz o tym dobrze.
Edward patrzył na niego przenikliwie.
- Tylko na ciebie mogłem zawsze liczyć. Nawet wtedy, gdy byłem jeszcze niemowlęciem, a Stuyvesantowie zbiegli się tłumnie, chcąc zagarnąć pieniądze mojej matki, stawiłeś im czoła w imieniu nowo narodzonego syna Alicji. A gdy wygrali proces i pozbyli się zawadzającego wszystkim dzieciaka, wziąłeś mnie do siebie i dzięki tobie miałem dom. A potem, kiedy dorosłem i poprzysiągłem sobie zdobyć majątek na złotonośnych terenach pogranicza, udałeś się tam razem ze mną. Cierpiałeś mróz, kuliłeś się wraz z innymi poszukiwaczami złota pod przeciekającym brezentem namiotów, nie jadłeś nic prócz fasoli i suszonego mięsa, zapewniając przez cały czas głupiego żółtodzioba, którym wówczas byłem, że robisz to z czystego umiłowania przygody.
- No i nie ominęła nas wielka przygoda! - uśmiechnął się w końcu Korneliusz. - Kiedy odkryłeś żyłę złota w pobliżu Fort MacKenzie, byłem zdumiony jak nigdy w życiu!
- A jeszcze bardziej zaskoczyło cię to, że nazwałem złotodajną działkę twoim nazwiskiem. - Usta Edwarda wygięły się w lekkim uśmiechu. - I dobrze pamiętam, że byłeś całkiem zbity z tropu, gdy podzieliłem się z tobą zyskiem pół na pół.
- Nie potrzebowałem połowy twoich zysków. Najważniejsze, że nazwałeś swoją kopalnię „Cook" i dzięki temu stałem się sławny. A teraz wszyscy umierają z ciekawości, odkąd Edward Stuyvesant powrócił do rodzinnego Nowego Jorku i tarza się w złocie, choć nikt nie ma pojęcia, skąd je bierze.
- Nie muszę się przed nikim tłumaczyć.
- Nie musisz też spłacać żadnych długów wdzięczności, Edwardzie.
- Czyżby? - Edward zmarszczył brwi. - No tak, oczywiście. Nie mam żadnych długów wdzięczności. Ten szlachetny człowiek to tylko wytwór wyobraźni plotkarzy. W rzeczywistości nie istnieje.
- Nie istnieje - potwierdził zdecydowanie Korneliusz. Edward uśmiechnął się z przymusem.
Starszy pan potrząsnął głową. Najwyraźniej miał ochotę na whisky.
- Wróćmy więc do realnego świata, dobrze? Chcesz udowodnić, że twój ojciec jest niespełna rozumu, bo ciągle lata na te seanse. Nie zapominaj jednak, chłopcze, że Wilhelm Vanadder jest rzeczywiście szalony i że cały Nowy Jork doskonale o tym wie. Cóż zatem chcesz udowodnić?
- Że nie może decydować o życiu Daisy. Wszystko się we mnie buntuje, gdy o tym myślę! To ja powinienem być jej opiekunem.
- Los twojej przyrodniej siostry jest rzeczywiście bardzo ciężki; przykuta do inwalidzkiego fotela i zależna od woli tyrana. Ale nadał nie pojmuję, jak przez zdemaskowanie tych dwóch spirytystek zamierzasz osiągnąć pożądany efekt?
Edward odwrócił się do kominka i spojrzał na wiszące nad nim lustro w złoconej ramie.
- Doprowadzę do tego, że Vanaddera zamkną z innymi wariatami. I posłużę się w tym celu Hazel i Lawinią Murphy.
Korneliusz odstawił filiżankę i utkwił wzrok w przyjacielu.
- Chcesz ubezwłasnowolnić starego? Na drodze sądowej?
- Jeśli w Anglii udało się oficjalnie uznać za obłąkanego króla Jerzego IV, to chyba i ja zdołam ubezwłasnowolnić tego ohydnego typa, mojego ojca.
- - Naprawdę nienawidzisz tego starego satyra, co?
Edward spojrzał na Cooka oczami pełnymi bólu i zawziętości. Cook popatrzył nań ze współczuciem i po chwili odwrócił wzrok.
- Czy to nie dość, że wyparł się ojcostwa? - wykrztusił Edward. - Pomysł, że przez niego moja matka zmarła przytłoczona hańbą, jaką było urodzenie nieślubnego dziecka!
- Twoja matka należała do elity towarzyskiej. Przypomnij sobie, jakie nosisz nazwisko, na litość boską! Nigdy nie mogłem pojąć, jak Vanadder sprawił, że o tym zapomniała i zstąpiła z piedestału... - Oczy Korneliusza pociemniały.
...
gosiunia1979