Diehl William - Obraz zła.doc

(2263 KB) Pobierz

Diehl William

 

 

 

 

Obraz zła

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału : Show of Evil

 

Tłumaczyli : Jan Zakrzewski i Ewa Krasnodębska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Adresatami dedykacji są:

Shani, za jej wspaniały charakter,

Shakes, wuj Dan, obaj Michaelowie,

Buddy i Brett oraz po wsze czasy

Wirginia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bo w sądach naszych gdzież jest tak zła sprawa,

Która by, słodkim okraszona słówkiem,

Wad swych nie skryła?

 

 

William Szekspir

„Kupiec Wenecki

akt 3, scena 2

przekład Leon Ulrich


Prolog

 

Miasteczko Gideon w stanie Illinois, biblijne nazwą i temperamentem, rozsiadło się blisko styku stanów Indiana i Kentucky, na skraju pasma Gór Błękitnych. Zachod­nią jego granicę stanowi rzeczka, a raczej strumyk Wahoo, podczas gdy od południa i wschodu rozpoczynają się wzniesienia Appalachów. Pierwsza osada powstała tu w połowie dziewiętnastego wieku, założona przez garstkę farmerów wygnanych z południa przez rozpełzające się miasta Środkowego Zachodu, wkraczającą wszę­dzie kolej, no i przez surowe zimy. Wkrótce po pierwszych osadnikach przybył kaznodzieja o gorejącym spojrzeniu, Abraham Gideon z mormońskiego Kościoła Je­zusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego. Przyprowadził gromadkę wiernych, którzy odbili się od głównego nurtu mormonów Brighama Younga. Nowo przybyłym podo­bało się to, co zobaczyli, i zostali na zawsze. W spadku Gideon obdarował mias­teczko nazwą i surowym kodeksem moralnym, który przetrwał blisko sto pięćdzie­siąt lat.

Teraz miejscowość ma dwa tysiące i coś tam jeszcze obywateli, w znakomitej większości ciężko pracujących konserwatystów, w tym licznych potomków mormo­nów. Miasteczko daje sobie jakoś radę i interesuje się wyłącznie sobą. Zabudowa jest prosta, w surowym stylu, ulice brukowane tylko tam, gdzie zaistniała absolutna konieczność. Handlowe centrum jest malutkie, a sklepiki małe i wyłącznie z tym, co jest nieodzowne. Rada miejska zbiera się w świątyni baptystów, największym bu­dynku miasteczka.

Jedyny przedstawiciel przemysłu motoryzacyjnego sprzedaje Fordy i maszyny rolnicze. Pojawienie się w Gideon samochodu marki zagranicznej jest równie moż­liwe, jak powstanie z grobu Ma Moses w celu przebiegnięcia przez miasteczko w nie­dzielę rano, zupełnie nago.

Rada miejska, prawdziwa kolekcja upartych jak osły zrzęd, dyryguje sprawami z ewangelickim zacięciem, godząc się z bólem na kilka barów i tawern, ale z wy­kluczeniem elementów seksu. Pod koniec lat osiemdziesiątych radni zamknęli jedyny bar, w którym był możliwy topless, i konsekwentnie dręczą swoich współobywateli z powodu rzekomego moralnego spustoszenia, sianego przez filmy dla dorosłych. W rezultacie mieszkańcy wolą oglądać te filmy w kablowej telewizji, zamiast chodzić do jedynego kina o dwóch salkach i ryzykować gniew oraz potępienie ze strony pięciu starców, którzy z racji pełnionej funkcji ustanawiają klimat moralny mias­teczka. Młode pokolenie, które w milczeniu buntuje się przeciwko anachronizmom, spędza weekendy w pobliskich osiedlach, gdzie są nowoczesne centra handlowe, liczne kina i gdzie bez zwracania niczyjej uwagi można sobie kupić sześciopak piwa.

Większość gideończyków to ludzie przyjaźni, wrażliwi na problemy innych, opie­kuńczy. Pomagają bliźnim w kłopotach i na swój sposób, nieco archaiczny, prze­strzegają zaleceń, by nie robić drugiemu tego, czego samemu nie chciałoby się doznać, oraz podstawowej zasady, że bliźniego należy kochać. I wszystko jest w po­rządku, póki obywatele uprawiają gorszące praktyki za zaryglowanymi drzwiami i zamkniętymi okiennicami. Podsumowując, można śmiało powiedzieć, że Gideon jest miejscem, które czas, odległość i styl życia mieszkańców odizolowały od reszty świata.

I oni sami są z tego bardzo zadowoleni. Nie lubią obcych, zaglądających im przez ramię i rozwiązują własne problemy bez interwencji ludzi z zewnątrz, takich jak na przykład politycy, funkcjonariusze federalni czy zawsze coś podejrzewający repor­terzy wielkich gazet.

Wszystko to miał zmienić odrażający akt przemocy, który wydarzył się we wtorek rano w październiku 1993 roku, niespełna tydzień przed dniem Wszystkich Świę­tych.

Nagle podejrzliwość zajęła miejsce zaufania, strach - nudy, a potępienie i obrzy­dzenie - spokoju ducha. Ludzie na dzień ryglowali drzwi domostw i zamykali szczel­nie okna, w nocy mieli aż do świtu zapalone lampy na gankach. Dalsi sąsiedzi, którzy dotąd pozdrawiali się wesołym gestem ręki lub przyjaznym „cześć, teraz mijali się w milczeniu, czujni, jakby przechodzili obok obcych.

Jednakże mieszkańcy Gideon, niczym zżyta i czuła na opinię publiczną rodzina, trzymali skandal w sekrecie za swoimi zaryglowanymi drzwiami i rozmawiali o nim tylko szeptem. Wieść o straszliwym akcie przemocy nie dotarła do szerszego świata - w każdym razie przez pewien czas.

Tego jesiennego poranka Linda Balfour przygotowywała jak zwykle lunch dla męża: kanapki z tuńczykiem i majonezem na białym pszennym chlebie, kawałek szarlotki upieczonej poprzedniego wieczoru, chrupki kartoflane i sok pomarańczowy w termosie. Następnie, zanim jeszcze podała śniadanie - sadzone jajka, dobrze przy­rumieniony tost i mocną czarną kawę - wypucowała mężowski jaskrawopomarań-czowy kask. Gdy mąż zszedł na dół, kask już leżał obok śniadaniowego talerzyka, dotykając pudełka z południowym śniadaniem i porannego wydania gazety z St. Louis.

George Balfour był mężczyzną dość tęgim, nieco powyżej czterdziestki, miał uśmiech cherubina, co sugerowało, że jest człowiekiem łagodnym i cieszącym się życiem. Od urodzenia mieszkał w Gideon i po krótkich zalotach ożenił się z Lindą w wieku trzydziestu kilku lat. Swoją dwudziestosześcioletnią żonę i trzyletniego syn­ka Adama uważał za dar boski. Nim poznał Linde podczas szkolenia zawodowego w Decatur, przed trzema laty, prowadził raczej samotniczy tryb życia.

Ich piętrowy, niemal spartański biały domek w centrum miasteczka pochodził sprzed siedemdziesięciu lat. Z trzech stron był obudowany werandą, a przed fron­towymi oknami rozpościerał się mały trawnik. Wewnątrz znajdowała się staroświecka kuchnia z piecem na drewno i nowszej generacji kuchenka gazowa. Dom był jedy­nym spadkiem, jaki George Balfour otrzymał po rodzicach zmarłych w tej samej sypialni, którą zajmował obecnie z żoną.

Mieszkając tu przez całe życie George uwielbiał schodzenie rano na dół do tych samych zapachów, jakie pamiętał jeszcze z dzieciństwa: kawy, dymiących dębowych szczap w piecu i boczku, w lecie zaś aromatu świeżo pociętych kawałków melona. Wiedział, że telewizor będzie włączony na kanale porannych wiadomości NBC i że przy talerzu znajdzie gazetę.

Miał na sobie to, co nosił zawsze: spodnie khaki, wykrochmalone, z kantami na żyletkę, biały bawełniany podkoszulek pachnący szeroko reklamowanym proszkiem do prania, ciężkie wypastowane brogany, no i, oczywiście, ukochaną pomarańczową wiatrówkę, na plecach której można było przeczytać KOMPANIA ENERGETYCZNA POŁUDNIOWEGO ILLINOIS, z przodu natomiast, po lewej stronie, gdzie normalnie znajdowałaby się kieszeń, umieszczono słowo MAJSTER. Wszystko w ubiorze George'a, w jego domu i w jego rodzinie świadczyło, że ma się do czynienia z człowie­kiem żyjącym zgodnie z zasadami ładu i porządku. Nie należał do ludzi lubiących niespodzianki i zmiany.

Po zejściu na dół pocałował na dzień dobry synka, przy okazji ścierając mu z bródki ślady jedzenia, po czym czule klepnął Linde w kark. Linda uśmiechnęła się do męża. Była kobietą już pulchnawą z przedwczesnymi zmarszczkami wokół oczu i ust. Ciemnorude włosy nosiła upięte w mały kok. George powtarzał często, że zmarszczki są rezultatem bardzo częstego śmiania się.

George nie był zbyt wnikliwy.

- Wczoraj Święci dostali wreszcie w skórę - powiedziała Linda, gdy usiedli do stołu.

- Najwyższy czas - mruknął w odpowiedzi George, przeglądając tytuły pierwszej strony gazety. - A przy okazji... Po lunchu jadę do Carbondale. Przyszedł nowy transformator. Mogę spóźnić się na kolację.

- Trudno. Gdzieś o szóstej trzydzieści? O siódmej?

- Powinienem być o szóstej trzydzieści.

O siódmej piętnaście George stał już na werandzie, gdy furgonetką podjechał Lewis Holliwell. George pocałował na do widzenia Linde i Adama, a potem pomachał im jeszcze z szoferki, gdy wóz ruszył spod białego domu. Lewis skręcił w zupełnie pustą ulicę. Jedynie stara pani Aiken pomachała im, schodząc ze swojej werandy w domowych pantoflach i w szlafroku, by ze skrzynki przy chodniku zabrać gazetę. Po chwili mignął im jeszcze samotny mężczyzna w kombinezonie z torbą na na­rzędzia, idący wolno przejściem między domami. Jaskrawe słońce wynurzało się właśnie zza gór na wschodzie, zapowiadając wspaniały bezchmurny dzień.

Trzydzieści minut później sąsiadka Balfourów, Miriam Perrone, zauważyła, że tylne drzwi domu George'a stoją otworem. Pomyślała, że to bardzo dziwne, bo po­ranek był raczej chłodny. Nieco później wyjrzała przez okno swojej sypialni i stwier­dziła, że drzwi nadal są otwarte. Wyszła tylnymi drzwiami i trawnikiem przeszła do Balfourów.

- Lindo! - zawołała, ale nie otrzymała odpowiedzi.

Podeszła bliżej do otwartych drzwi i raz jeszcze zawołała Linde. Milczenie. Nie­spokojna wstąpiła ostrożnie do kuchni. Nie chciała się narzucać, ale...

- Lindo!

Nagle ogarnął ją wielki strach i niewytłumaczalne uczucie, że stało się coś złego. Zacisnęła się jej krtań i wyschły usta. Słyszała telewizję, ale nie dobiegał żaden od­głos, ani Lindy, ani dziecka. Miriam zrobiła kilka kroków w stronę otwartych drzwi pokoju dziennego. Najpierw zobaczyła pusty kojec, a po chwili Adama leżącego na boku, na dywanie, plecami do niej.

Gdy weszła do pokoju, zamarła, a potem zadygotała. I dygotała chyba całą wiecz­ność, zanim z gardła wydobył się jej jęk, a następnie dziki ryk.

O metr od dziecięcego łóżeczka leżało pod ścianą zmasakrowane ciało Lindy Balfour z szeroko otwartymi oczami, zamarłymi w śmiertelnym przerażeniu, i otwartymi ustami. Wokół wyraźnie rosła kałuża krwi. Na ekranie telewizora spla­mionego krwią Katie Couric i Willard Scott żartowali na temat pogody.

I tak się właśnie zaczęło.


MIASTO

 

Cztery miesiące później

 

1

 

Przed świtem mgła wirowała wokół potężnych reflektorów, przebijających najciem­niejsze godziny nocy. Reflektory, umieszczone na wysokich stalowych masztach, obna­żały snopami zimnego światła cuchnące i parujące wysypisko, zaznaczając głębokim cieniem każdą nierówność, wzniesienie czy zagłębienie. Góry i doliny śmieci oraz od­padów - plastikowe butelki, styropianowe talerze, kartonowe opakowania z barów szyb­kiej obsługi, stare gazety, wyrzucone ubrania i zrobaczywiałe resztki jedzenia. Niczym cuchnące pasmo górskie, usiłujące konkurować z miejskimi wieżowcami odległymi o kilka kilometrów, wysypisko tworzyło własny karłowaty świat wyklętych wartości, z którego unosiła się gigantyczną spiralą cuchnąca para przepędzana bakteryjnym ża­rem. W jaskrawym świetle niby pracowite mrówki uwijało się kilku zamiataczy, za którymi charcząc posuwał się wolno spychacz wyszukując każdego zagłębienia, by zepchnąć do niego śmiecie i jako tako wyrównać powierzchnię.

Operator buldożera, opatulony kilkoma warstwami odzienia, przypominał istotę z innej planety. Miał rurowate spodnie na długich kalesonach, flanelową koszulę, gruby wełniany sweter i watowaną kurtkę, w której można było stawić czoło arktycznej pustce. Miał też wełnianą czapkę naciągniętą na uszy, brezentowe rękawice pod­szyte futrem, na ustach „chirurgiczną maskę, zabezpieczającą przed wdychaniem cuchnącego, choć lodowatego powietrza, i narciarskie gogle na oczach. Z walkmana w kieszeni poprzez słuchaweczki w uszach płynęła wyrykiwana przez Glorię Estefan piosenka „Mi Terra”, skutecznie eliminując warkot motoru spychacza.

Jeszcze godzina, pomyślał Jesus Suarino, znany na swojej ulicy jako Gaucho. Jeszcze tylko godzina, i będę mógł wrócić do domu.

Obrócił spychacz w miejscu i opuścił stalowy, podgięty od dołu lemiesz. Natarł na kolejną stertę. Zachrzęściły gąsienice wyrzucając za siebie strugi mokrych odpadów. Spychacz ruszył. Przez zamglone gogle Suarino widział, jak ostra stal wrzyna się w górę śmieci i spycha jej czubek w zagłębienie terenu. Suarino zatrzymał maszynę, cofnął, jeszcze niżej opuścił lemiesz i potem zepchnął kolejną warstwę. Gdy po raz trzeci powtarzał ten sam manewr, nagle coś zobaczył, mimo że gogle nie były zbyt przejrzyste.

Cofnął manetkę gazu, stalowy potwór zwolnił, zakrztusił się i stanął. Silny pod­much powietrza przemknął przez wysypisko. Suarino pochylił się i wytężył wzrok. Potem jedno szkło gogli przetarł spodem rękawicy.

To, co ujrzał, wstrząsnęło nim. Stalowe ostrze mającego kształt litery L lemiesza uniosło z wysypiska zjawę. Suarino widział jej głowę - czaszkę z pustymi oczodo­łami i strąkami blond włosów zlepionych czarnym mazidłem. Głowa kiwnęła się parę razy na przeżartym i przegniłym do kości korpusie, a potem opadła na górne żebra odsłoniętej klatki piersiowej.

Suarino wydał nieartykułowany okrzyk przerażenia, wytłumiony przez maskę na ustach. Zdarł z głowy gogle i wstał, wychylając się ponad silnikiem. Wtedy właśnie zjawa runęła na bok odsłaniając rękę, która raz się zakołysała i opadła na korpus. Pozbawione cielesnej powłoki palce dłoni wskazywały prosto na kierowcę spychacza.

Suarino zgasił silnik i wyskoczył z maszyny na przemacerowane odpady. Wpadł w nie prawie po kolana. Zerwał maskę i dziko, wprost zwierzęco wyjąc zaczął się przebijać przez cuchnący teren do baraku na skraju wysypiska.

 

Martin Vail nienawidził telefonów. Dzwonek telefonu był oznaką wtargnięcia w prywatność i zawsze przeszkadzał. Niestety obowiązki pierwszego prokuratora -będącego zarazem zastępcą prokuratora okręgowego - wymagały, by był zawsze osiągalny przez telefon. Dlatego miał ich w mieszkaniu aż trzy. Trzy odrębne linie! Jedna, oczywiście, alarmowa, z numerem znanym tylko pierwszemu asystentowi, Ablowi Stennerowi, i osobistej sekretarce, Naomi Chance. Wszystkie aparaty miały przyłączone automatyczne sekretarki i słuchawki, które można było przenosić z po­koju do pokoju. Ponadto Martin Vail woził zawsze w teczce telefon komórkowy, a w służbowej limuzynie zainstalowano mu dwa aparaty. Jedynym miejscem, dokąd mógł umknąć przed telefonami, był prysznic. Vail najbardziej nienawidził nocnych , telefonów. Zainstalował u siebie aparaty, które wywoływały cicho i melodyjnie, ale...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin