Chandler Raymond - Morderca w deszczu.rtf

(559 KB) Pobierz

 

Raymond Chandler

 

 

 

Morderca w deszczu

(Przeł. Wł. J. Wojciechowski )


I

 

Siedzieliśmy w moim pokoju w Berglund. Ja zajmowałem miejsce na brzegu łóżka. Dravec na fotelu.

Deszcz bił mocno w szczelnie zamknięte okna. Było gorąco. Na stole stał włączony wentylator. Podmuch unosił gęstą, czarną czuprynę Draveca i jeżył dłuższe włoski w grubej, wyrazistej linii jego brwi. Facet wyglądał na wykidajłę, który dorobił się pieniędzy.

Pokazał mi niektóre ze swych złotych zębów.

- Co pan na mnie ma? - zapytał bardzo poważnie, jakby uważał, że każdy, kto cokolwiek wie, powinien dużo wiedzieć także o nim.

- Nic - odparłem. - Jest pan czysty, o ile mi wiadomo.

Podniósł dużą owłosioną dłoń i przez minutę uważnie się jej przyglądał.

- Pan mnie nie rozumie. Przysłał mnie tutaj gość o nazwisku M'Gee. Violets M'Gee.

- W porządku. Jak on się miewa? - Violets M'Gee był detektywem do spraw zabójstw w Biurze Szeryfa.

Zmarszczył brwi.

- Nie, pan ciągle mnie nie rozumie. Ja mam dla pana zajęcie.

- Rzadko wychodzę z domu - powiedziałem. - Ostatnio jestem dość słabowity.

Rozejrzał się uważnie po pokoju, blefując trochę, jak człowiek z natury nie dość spostrzegawczy.

- Może chodzi o pieniądze - odezwał się.

- Może i tak - przytaknąłem.

Miał na sobie skórzany płaszcz przeciwdeszczowy, z paskiem. Rozpiął go niedbale i wyciągnął portfel o rozmiarach beli siana. Banknoty sterczały nieskładnie w różne strony. Kiedy trzepnął nim o kolano, portfel wydał przyjemny dla ucha dźwięk. Wytrząsnął pieniądze, wybrał z pliku kilka papierków, a resztę włożył z powrotem. Rzucił portfel na podłogę i tak go zostawił. Ułożył pięć studolarówek niczym karty do pokera i wsunął pod podstawkę wentylatora.

To był kawał roboty. Po tym wszystkim aż zaczął chrząkać.

- Mam mnóstwo szmalu - oznajmił. - Tu jest pięćset.

- Widzę. Co będę musiał zrobić za tę kwotę?

- Teraz już mnie pan zna, co?

- Trochę lepiej.

Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni kopertę z bazgrołami na odwrocie i odczytałem mu je.

- Dravec, Anton lub Tony. Kiedyś hutnik w Pittsburghu, konwojent ciężarówek, twardy, umięśniony facet. Popełnił błąd i został zamknięty. Wyjechał na zachód. Pracował na farmie w El Seguro przy uprawie avocado. Dorobił się własnego gospodarstwa. Miał głowę na karku i potrafił to wykorzystać, gdy odkryto, że w pobliżu El Seguro jest ropa. Wzbogacił się. Wiele stracił, inwestując w mało wydajne szyby innych ludzi. Z urodzenia Serb, wzrost sześć stóp, waga dwieście czterdzieści funtów. Jedna córka. Nigdy nie był żonaty. Żadnych znaczących zapisów w rejestrach policyjnych. Od czasów Pittsburgha w ogóle nic.

Zapaliłem fajkę.

- O rany! - powiedział. - Skąd pan to wszystko wziął?

- Znajomości. Jaką ma pan sprawę?

Podniósł portfel z podłogi i przez chwilę gmerał w nim kanciastymi palcami. Język wystawał mu spomiędzy grubych warg. W końcu wyciągnął wąską brązową wizytówkę i kilka zmiętych skrawków papieru. Popchnął je ku mnie.

Na wizytówce nowoczesną, delikatną czcionką wydrukowano: "Pan Harold Hardwicke Steiner", a w rogu malutkimi literami: "Białe kruki i wydania luksusowe". Nie było żadnego adresu ani numeru telefonu.

Skrawki białego papieru, w sumie trzy, okazały się zwyczajnymi wekslami na tysiąc dolarów każdy, podpisanymi przez Carmen Dravec, rozwlekłym, przypominającym kulfony kretyna charakterem.

Oddałem mu to wszystko.

- Szantaż? - spytałem.

Wolno pokręcił głową, a na jego twarzy pojawiło się coś miłego, coś, czego wcześniej nie było.

- To moja córeczka, Carmen. Ten Steiner kręci się koło niej. Ona ciągle chodzi do jego spelunki i urządza tam sobie hulanki. Podejrzewam, że on ma z nią romans, i to mi się nie podoba.

Skinąłem głową.

- Co z tymi wekslami?

- Forsa mnie nie obchodzi. Najgorsze, że Carmen kombinuje ze Steinerem. Do diabła! Ona jest, jak to się mówi, zwariowana na punkcie chłopów. Pan pójdzie i powie temu draniowi, żeby dał spokój mojej córce. Inaczej własnymi rękami skręcę mu kark. Rozumie pan?

Wszystko to powiedział szybko, mocno dysząc. Jego oczy zmalały, zaokrągliły się i błysnęły wściekłością. Prawie szczękał zębami.

- Dlaczego ja mam mu to powiedzieć? Sam nie może pan tego zrobić? - spytałem.

- Obawiam się, że mógłbym się wściec i zabić tego skurwiela! - krzyknął.

Wyjąłem z kieszeni zapałkę i zacząłem nią dłubać w fajce. Przez chwilę uważnie mu się przyglądałem, próbując sprecyzować pewną myśl.

- Nonsens. Pan się boi.

Podniósł obie pięści na wysokość barków i potrząsnął nimi - wielkimi gruzłami kości i muskułów. Potem opuścił je wolno i westchnął głęboko.

- Tak. Boję się - przyznał. - Nie wiem, jak sobie z nią poradzić. Ciągle jakiś nowy facet i za każdym razem jakiś śmieć. Swego czasu pewnemu gościowi o nazwisku Joe Marty dałem pięć tysięcy, żeby się od niej odczepił. Do dzisiaj jest na mnie wściekła z tego powodu.

Spojrzałem w okno. Patrzyłem, jak deszcz uderza o szyby, rozlewa się i spływa gęstymi falami. Zbyt wczesna pora roku jak na taki deszcz.

- Dawanie forsy tego rodzaju facetom prowadzi donikąd - stwierdziłem. - Mógłby pan to robić do końca życia. Zatem doszedł pan do wniosku, że to ja powinienem okazać się twardy wobec tego Steinera.

- Proszę mu powtórzyć, że skręcę mu kark!

- Nawet nie będę próbował - odrzekłem. - Znam Steinera. Sam chętnie bym mu go skręcił, gdyby tylko mogło to w czymkolwiek pomóc.

Pochylił się i chwycił mnie za rękę. Jego oczy przybrały dziecinny wyraz. W każdym pokazała się szara łza.

- Niech pan posłucha. M'Gee mówi, że z pana równy gość. Powiem panu coś, czego nie wyjawiłbym nikomu, nigdy. Carmen w ogóle nie jest moim dzieckiem. Znalazłem ją w Smoky - małą dziecinę na ulicy. Nie miała nikogo. A może ją porwałem, co?

- Na to wygląda - powiedziałem i musiałem się wysilić, by uwolnić ramię, a potem je wymasować. Ten mężczyzna miał chwyt, który mógłby zmiażdżyć słup telegraficzny.

- Powiem uczciwie - odezwał się ponuro, lecz z czułością. - Przyjechałem tu i dobrze mi się wiedzie. Ona dorasta, a ja ją kocham.

- Aha, to zupełnie naturalne - odrzekłem.

- Pan mnie nie rozumie. Ja chcę się z nią ożenić.

Popatrzyłem na niego.

- Robi się coraz starsza, coraz mądrzejsza. Może zechce wyjść za mnie, hę?

W jego głosie zabrzmiał ton błagania, jakbym był w stanie rozwiązać ten problem.

- Prosił ją pan o to?

- Boję się - powiedział pokornie.

- Czy sądzi pan, że ona czuje miętę do Steinera?

Skinął głową.

- Ale to nic nie znaczy.

Byłem skłonny w to uwierzyć. Wstałem z łóżka i jednym ruchem podniosłem przesuwany segment okna. Przez minutę pozwoliłem kroplom deszczu spadać na moją twarz.

- Wyjaśnijmy sobie co nieco. - Opuściwszy okno, wróciłem na łóżko. - Mogę usunąć Steinera z pańskiej drogi. To proste. Tylko nie wiem, co pan dzięki temu zyska.

Znów chciał mnie chwycić za rękę, ale tym razem byłem dla niego zbyt szybki.

- Przyszedł pan tutaj najeżony, wymachując forsą - ciągnąłem. - Ale wyjdzie pan sflaczały. I nie z powodów, o których wspomniałem. Pan wiedział o nich wcześniej. Nie jestem Dorothy Dix i tylko czasami bywam głupcem. Ale jeżeli naprawdę pan tego chce, to zajmę się tym Steinerem.

Podniósł się niezgrabnie, obrócił kapelusz i spojrzał mi pod nogi.

- Proszę się nim zająć tak, jak pan powiedział. On i tak do niej nie pasuje.

- Mógłbym przy okazji zranić i pana.

- W porządku. Właśnie o to chodzi - odrzekł.

Zapiął płaszcz, wbił kapelusz na swą dużą, zarośniętą głowę i wyszedł. Zamknął cicho drzwi, jakby wychodził z pokoju chorego.

Pomyślałem, że jest zwariowany jak para myszy tańczących walca, ale spodobał mi się.

Schowałem forsę w bezpieczne miejsce, przygotowałem sobie dużego drinka i usiadłem w jeszcze ciepłym fotelu.

Popijając zastanawiałem się, czy facet wie, na czym polegają machinacje Steinera.

Steiner posiadał zbiór białych kruków i książek o sprośnej tematyce, które wypożyczał nawet za dziesięć dolarów dziennie - oczywiście właściwym ludziom.


II

 

Padało przez cały następny dzień. Późnym popołudniem siedziałem w sportowym chryslerze zaparkowanym przy Boulevard, ukosem do wąskiego frontonu sklepu, na którym zielony neon obwieszczał: "H. H. Steiner".

Krople deszczu odbijały się od chodnika, bryzgały na wysokość kolan i wypełniały rynsztoki, a wielcy gliniarze, w błyszczących jak lufy pistoletów nieprzemakalnych płaszczach znakomicie się bawili, przenosząc dziewczynki w jedwabnych pończochach i ładnych kaloszach przez różne zalane miejsca i ściskając je do woli.

Deszcz bębnił w maskę chryslera, szarpał brezentowy dach i przenikał do środka w miejscach zapięcia, tworząc na podłodze kałuże, żebym miał gdzie trzymać stopy.

Miałem przy sobie dużą flaszkę szkockiej. Uciekałem się do niej wystarczająco często, by zachować zainteresowanie.

Steiner robił interesy nawet przy takiej pogodzie, a może zwłaszcza przy takiej. Przed jego lokalem zatrzymywały się eleganckie samochody i do środka wchodzili bardzo eleganccy ludzie. A potem wychodzili z paczkami pod pachą. Mogli oczywiście kupować białe kruki i wydania luksusowe.

O wpół do szóstej ze sklepu wyszedł krostowaty dzieciak w skórzanej wiatrówce, skręcił w boczną uliczkę i dość szybkim krokiem ruszył pod górę. Wrócił wspaniałym kremowo_szarym coup~e. Pojawił się Steiner. Miał na sobie ciemnozielony skórzany płaszcz przeciwdeszczowy, a w ustach papierosa w bursztynowej fifce. Był bez kapelusza. Z powodu znacznej odległości nie mogłem dojrzeć jego szklanego oka, ale wiedziałem, że je ma. Chłopak w wiatrówce trzymał nad nim parasol przez całą drogę do samochodu, a potem złożył go i podał do coup~e.

Steiner ruszył na zachód Boulevard. Ja za nim. Minąwszy dzielnicę handlową, skręcił na północ przy Pepper Canyon. Śledziłem go spokojnie z dystansu jednej przecznicy, przekonany, że zmierza do domu, co było całkiem naturalne.

Zjechał z Pepper Drive w wąską betonową serpentynę nazywaną La Verne Terrace i dotarł prawie na sam szczyt. To była wąska ulica z wysoką skarpą po jednej stronie i urwistym zboczem po drugiej, gdzie przycupnęło kilka oddalonych od siebie domów. Ich dachy ledwo wystawały nad poziom jezdni, a od frontu zasłaniały je krzewy. W całej okolicy drzewa ociekały wodą.

Przed kryjówką Steinera rósł sięgający powyżej okien bukszpanowy żywopłot, przycięty w prostokąty. Do wejścia szło się przez labirynt zieleni, z ulicy nie było widać drzwi. Steiner wjechał swoim kremowo_szarym coup~e do niewielkiego garażu, zamknął go i trzymając parasol nad głową, lekkim krokiem ruszył przez labirynt do domu.

Kiedy zniknął, pojechałem dalej, na szczyt wzgórza. Tam zawróciłem i zatrzymałem się jedną posesję wcześniej. Dom robił wrażenie opuszczonego, choć oficjalnie nic na to nie wskazywało. Siedząc w samochodzie, postanowiłem odbyć konferencję z moją butelką whisky.

O szóstej piętnaście na wzgórzu pojawiły się światła. Było już całkiem ciemno. Przed żywopłotem Steinera stanął samochód, z którego wysiadła szczupła, wysoka dziewczyna w płaszczu przeciwdeszczowym. Przez ogrodzenie przenikało dość światła, bym mógł zobaczyć, że to ciemnowłosa i całkiem ładna osóbka.

W szumie deszczu usłyszałem głosy. Drzwi się zamknęły. Wysiadłem z chryslera, ruszyłem w dół i cienką jak ołówek latarką zaświeciłem do wnętrza samochodu. To był kasztanowy lub brązowy kabriolet marki Packard. Dowód rejestracyjny zawierał informację: Carmen Dravec, 3596 Lucerne Avenue. Wróciłem do swego grata.

Minęła cała rozlazła godzina. Ulicą nie przejechał ani jeden samochód. Okolica wyglądała na bardzo spokojną.

Wtem z domu Steinera strzelił, niczym błyskawica podczas letniej burzy, silny biały promień światła. Kiedy znowu zapadła ciemność, wśród mokrych drzew cichym echem odbił się przytłumiony kobiecy krzyk.

Wyskoczyłem z chryslera. Ruszyłem pędem, chcąc dogonić milknące echo.

W tym krzyku nie wyczuwało się strachu. Raczej nutę czegoś w rodzaju przyjemnego szoku, upojenia alkoholowego i czystego idiotyzmu.

Dom Steinera tonął w ciszy, gdy wbiegłem przez lukę w żywopłocie, okrążyłem zasłaniającą wejście zieleń i przyłożyłem dłoń do drzwi, by zapukać.

W tej samej chwili, zupełnie jakby czekano na moje przybycie, za drzwiami rozległy się trzy szybkie strzały. Potem usłyszałem długie, ciężkie westchnienie, miękkie plaśnięcie i spiesznie oddalające się ku tyłom domu kroki.

Straciłem trochę czasu, próbując bez wystarczającego rozbiegu uderzyć barkiem w drzwi. Odrzuciły mnie jak kopnięcie wojskowego muła.

Drzwi wychodziły na wąski podjazd, podobny do niewielkiego mostu, który prowadził na ulicę. Żadnego obejścia, żadnego sposobu szybkiego dotarcia do okien. Na tyły można się było dostać albo przez dom, albo po drewnianych schodach z alejki usytuowanej poniżej. Właśnie na nich usłyszałem teraz odgłos kroków.

To mnie zdopingowało, więc jeszcze raz uderzyłem w drzwi, tym razem nogą. Zamek ustąpił. Przeskoczyłem dwa stopnie w dół i znalazłem się w dużym, ponurym i zabałaganionym pokoju. Wówczas zauważyłem niezbyt wiele. Przeszedłem aż do wejścia od tyłu.

Miałem niemal pewność, że w domu zagościła śmierć.

Na ulicy zawarczał silnik samochodu. Gdy dobiegłem na próg, pojazd odjechał szybko, bez świateł. To wszystko - wróciłem do salonu.


III

 

Pokój zajmował cały front domu, sufit miał podparty belkami, a ściany pomalowane na brązowo. Wisiały na nich kilimy. Podłogę przykrywał gruby różowy dywan, na który padało trochę światła z dwóch stojących lamp z bladozielonymi abażurami. Na samym jego środku usytuowane było duże, niskie biurko, a obok - czarne krzesło z żółtą satynową poduszką. Na biurku leżały porozkładane książki.

Na swego rodzaju podium przy jednej ze ścian stał fotel z tekowego drewna, z poręczami i wysokim oparciem. Siedziała w nim, na obszytym frędzlami szalu ciemnowłosa dziewczyna.

Trzymała się prosto. Ręce miała oparte na poręczach, złączone kolana, ciało wyprężone, uniesioną głowę, a oczy szeroko otwarte, oszalałe. Nie było widać źrenic.

Sprawiała wrażenie nieświadomej tego, co dzieje się dookoła, a jednocześnie tkwiła w pozie zupełnie niewłaściwej dla stanu nieprzytomności. Siedziała tak, jakby robiła coś niezwykle ważnego.

Z ust dziewczyny wydobywał się zgrzytliwy, charczący dźwięk, który nie zmieniał wyrazu jej twarzy ani nawet układu warg. Wydawało się, że w ogóle mnie nie widzi.

W uszach miała długie kolczyki z jadeitu, poza tym była zupełnie naga.

Spojrzałem w drugi kąt pokoju.

Steiner leżał na podłodze, na plecach, tuż za skrajem różowego dywanu, przed czymś, co wyglądało na niewielki słup totemiczny. W rzeźbionych otwartych ustach dostrzegłem obiektyw aparatu, wycelowany najprawdopodobniej w siedzącą na tekowym fotelu dziewczynę.

Obok odrzuconej ręki w luźnym jedwabiu leżała na podłodze lampa błyskowa. Jej przewód niknął za słupem totemicznym.

Steiner ubrany był w chińskie pantofle z grubą białą podeszwą, czarny satynowy dół od piżamy i haftowany chiński kaftan, z przodu prawie cały zakrwawiony. Szklane oko błyszczało jasno i w całej postaci chyba ono miało najwięcej życia. Według pobieżnej oceny żaden z trzech strzałów nie chybił.

Zatem to błysk lampy był światłem, które zauważyłem wcześniej, na zewnątrz domu, a chichoczący śmiech stanowił reakcję na ów błysk znajdującej się pod wpływem narkotyku dziewczyny. Trzy strzały to już pomysł kogoś innego, kogoś, kto postanowił przerwać uprawiany w tym pokoju proceder. Prawdopodobnie tego zucha, który tak szybko zbiegał po schodach od tyłu.

W jego sposobie myślenia dopatrzyłem się pewnego sensu. Uznałem, że dobrym konceptem było zamknięcie drzwi frontowych i zabezpieczenie ich krótkim łańcuchem. Zamek został wyrwany moim gwałtownym wtargnięciem.

Na skraju biurka ujrzałem lakierowaną tacę, a na niej wąskie purpurowe szklanki oraz pękatą karafkę z jakimś brązowym płynem. Szklanki pachniały eterem i opium, miksturą, której nigdy nie próbowałem. Wydało mi się, że tego rodzaju rekwizyty pasują do tej sceny idealnie.

Ubranie dziewczyny odnalazłem na dywanie, w rogu. Podniosłem sukienkę z brązowymi rękawami. Też pachniała eterem, i to z odległości kilku stóp.

Zgrzytliwy charkot nadal wydobywał się z ust dziewczyny, a po brodzie spływała odrobina piany. Uderzyłem ją w twarz. Niezbyt mocno, bo nie chciałem wyrywać jej z transu, jakikolwiek on był, w obawie, że narobi wrzasku.

- No chodź - powiedziałem pogodnie. - Bądź grzeczna. Ubierzemy się.

- Idź d... d... do diabła - wydusiła. W jej głosie nie wyczułem najmniejszej emocji.

Uderzyłem ją nieco mocniej. Nie zwróciła na to uwagi, więc zacząłem ją ubierać.

To też jej nie przeszkadzało. Pozwoliła, bym podniósł jej ręce, ale za to rozczapierzyła palce, jakby to było bardzo oryginalne. Z tego powodu musiałem pogimnastykować się trochę z rękawami. W końcu udało mi się odziać ją w sukienkę. Wciągnąłem jej pończochy, włożyłem buty, a potem postawiłem na nogi.

- Przejdźmy się trochę - zaproponowałem. - Pójdziemy na krótki, miły spacerek.

Ruszyliśmy. Najpierw jej kolczyki obijały się o moją pierś, a potem posuwaliśmy się jak tancerze, którzy zmylili krok. Podeszliśmy do ciała Steinera i wróciliśmy. Nie zauważyła ani Steinera, ani jego połyskującego szklanego oka.

Bawiło ją, że nie jest w stanie chodzić. Próbowała mi o tym powiedzieć, lecz skończyło się nieartykułowanym bulgotem. Musiałem ją posadzić na dywanie, żeby zgarnąć z podłogi resztę garderoby. Bieliznę upchnąłem do jednej wielkiej kieszeni mojego płaszcza, a torebkę do drugiej. Przejrzałem też biurko Steinera. Znalazłem niewielki niebieski notes zapisany jakimś szyfrem, który wydawał mi się dość interesujący, i również schowałem go do kieszeni.

Następnie spróbowałem dostać się do tylnej ścianki aparatu ukrytego w słupie, lecz nie mogłem trafić na zaczep. Zaczynałem się denerwować, bo stwierdziłem, że łatwiej znalazłbym wytłumaczenie, gdybym nadział się na policję, wracając po kliszę później, niż gdybym został przyłapany już teraz i musiał wymyślić coś na poczekaniu.

Wróciłem do dziewczyny, rzuciłem na nią jej płaszcz, rozejrzałem się, by sprawdzić, czy nie zostały jeszcze jakieś jej rzeczy, i wytarłem mnóstwo odcisków palców, których prawdopodobnie w ogóle nie zostawiłem, a które z pewnością zostawiła panna Dravec. Otworzyłem drzwi i zgasiłem obie lampy.

Objąłem dziewczynę lewą ręką i z wysiłkiem ruszyliśmy w deszcz. Wsiedliśmy do jej packarda. Nie bardzo podobało mi się pozostawienie mojego gruchota w tym miejscu, ale tak być musiało. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Opuściliśmy wzgórze.

Po drodze na Lucerne Avenue nie wydarzyło się nic z wyjątkiem tego, że Carmen przestała czkać i zaczęła chrapać. Nie mogłem odsunąć jej głowy ze swego ramienia, bo inaczej opadłaby mi na kolana. Musiałem jechać dość wolno, a przecież i tak była to daleka podróż, aż na zachodni kraniec miasta.

Dom Draveców, zbudowany z cegły, w staromodnym stylu, stał na sporym terenie ogrodzonym murem. Podjazd prowadził przez żelazną bramę i dalej pod górkę, obok klombów i trawników, aż do dużych frontowych drzwi z wąskimi, łączonymi ołowiem szybkami, zza których pobłyskiwało słabe światło, tak jakby w domu akurat nie było nikogo.

Odsunąłem Carmen, usadziłem w rogu, położyłem jej rzeczy na fotelu i wysiadłem.

Drzwi otworzyła służąca. Powiedziała, że pana Draveca nie ma i że nie wie, gdzie jest - podobno gdzieś w mieście. Miała podłużną, żółtawą, delikatną twarz i długi nos. Nie zauważyłem podbródka, dostrzegłem za to duże wilgotne oczy. Wyglądała jak piękna stara klacz, która po długiej służbie została puszczona na pastwisko. Chyba była w stanie odpowiednio zająć się Carmen.

- Niech ją pani położy do łóżka - mruknąłem, wskazując na packarda. - Ma szczęście, że nie trafiła do paki za jazdę w takim stanie.

Służąca uśmiechnęła się smutno, a ja ruszyłem na piechotę przed siebie.

Musiałem przejść pięć przecznic, żeby w jakimś wąskim bloku mieszkalnym skorzystać z wiszącego w korytarzu telefonu. Na dodatek potem dwadzieścia pięć minut czekałem na taksówkę. Zacząłem się już niepokoić.

Musiałem jeszcze zdobyć kliszę z aparatu Steinera.


IV

 

Wysiadłem z taksówki na Pepper Drive, przed domem, w którym było jakieś towarzystwo, i ruszyłem w górę krętą La Verne Terrace, do domu Steinera za gęstymi zaroślami.

Wszystko wyglądało tak samo. Przedostałem się przez lukę w żywopłocie i ostrożnie otworzyłem drzwi. Poczułem zapach dymu z papierosa. Nie było go tam wcześniej. Owszem, inne zapachy tak, w tym także ostra woń bezdymnego proszku, ale dymu nie.

Zamknąłem drzwi, przyklęknąłem i zacząłem nasłuchiwać, wstrzymując oddech. Nic prócz bębnienia deszczu po dachu. Poświeciłem moją cieniutką latarką na podłogę. Nikt do mnie nie strzelił. Wyprostowałem się, znalazłem przełącznik jednej z lamp i zapaliłem światło.

Najpierw zauważyłem, że na ścianach brakuje kilimów. Nie liczyłem ich wcześniej, ale teraz puste miejsca przyciągnęły mój wzrok. Potem spostrzegłem, że ciało Steinera zniknęło. W miejscu, gdzie przedtem leżał, na krawędzi różowego dywanu przed słupem totemicznym, ktoś położył drugi dywanik. Nie musiałem go unosić, by wiedzieć, dlaczego się tam znalazł.

Zapaliłem papierosa. Stałem na środku słabo oświetlonego pokoju, zastanawiając się. Potem podszedłem do aparatu z obiektywem w otwartych ustach rzeźby. Tym razem znalazłem zatrzask. W środku nie było żadnej kliszy.

Wyciągnąłem dłoń w kierunku telefonu w kolorze morwy, stojącego na biurku Steinera. Nie dotknąłem jednak słuchawki.

Przeszedłem do małego korytarza w tylnej części salonu i zajrzałem do przeładowanej drobiazgami sypialni, która bardziej wyglądała na damską niż na męską. Łóżko przykryte było kapą z falbankami. Uniosłem ją i poświeciłem latarką.

Steinera pod łóżkiem nie było. Nie było go nigdzie w domu. Ktoś go zabrał, bo z całą pewnością sam nie mógł stąd odejść.

Gdyby to była policja, ktoś od nich jeszcze by tu siedział. Od chwili, gdy razem z Carmen opuściłem dom, minęło dopiero półtorej godziny. Ponadto w mieszkaniu nie było śladu całego tego bałaganu, jaki robią policyjni fotografowie i specjaliści od zdejmowania odcisków palców.

Wróciłem do salonu, pchnąłem nogą lampę błyskową za słup totemiczny, zgasiłem światło i wyszedłem. Wsiadłem do mojego zalanego deszczem samochodu i włączyłem silnik.

Nie miałem nic przeciwko temu, że ktoś próbował na jakiś czas ukryć śmierć Steinera. To dawało mi możliwość przekonania się, czy mogę o tym powiedzieć, pomijając osobę Carmen Dravec i fakt fotografowania nagiej kobiety.

Było już po dziesiątej, gdy wróciłem do Berglund. Odstawiłem grata i poszedłem na górę, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin