Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 5].doc

(57 KB) Pobierz

Rozdział 5

 

 

Nawet się nie pofatygował, żeby zadzwonić i zostawić jej wiadomość.

              Typowe.

              Pewnie miał ważną randkę z pilotem od telewizora i kanałem ESPN albo spotkał kogoś i dostał bardziej interesującą ofertę niż taszczenie komórki Gabrielle z powrotem na Beacon Hill. Cholera, przecież mógł być żonaty albo związany z kimś na stałe. Nawet o to nie zapytała. A zresztą, przecież nie ma gwarancji, że powiedziałby jej prawdę. Lucan Thorne zapewne nie różnił się pod tym względem od innych facetów.

              Tyle że był… inny.

              Miała wrażenie, że bardzo się różni od ludzi, których znała. Był zamknięty w sobie, niemal tajemniczy. Na pewno niebezpieczny. Nie potrafiła go sobie wyobrazić ani na kanapie przed telewizorem, ani w poważnym związku, a tym bardziej z żoną i dziećmi. Musiał po prostu dostać lepszą ofertę i dlatego wystawił ją do wiatru. Zabolało ją to bardziej, niż powinno.

              - Zapomnij o nim – nakazała sobie półgłosem, parkując swojego czarnego minicoopera na poboczu wymarłej wiejskiej drogi. Wyłączyła silnik. Obok niej, na siedzeniu pasażera leżała torba z aparatem fotograficznym i akcesoriami. Wzięła ją, wyciągnęła ze schowka niewielką latarkę, włożyła kluczyki do kieszeni żakietu i wysiadła.

              Zamknęła cicho drzwiczki samochodu i szybko rozejrzała się po okolicy. Ani żywego ducha. Nic dziwnego, przecież była zaledwie szósta rano, a budynek, do którego zamierzała bezprawnie wtargnąć, żeby zrobić zdjęcia, był zamknięty od prawie dwudziestu lat. Ruszyła po popękanej nawierzchni podjazdu i skręciła ostro w prawo. Zeszła do rowu, a potem wspięła się na jego drugą stronę, między sosny i dęby, które jak kotara osłaniały stary zakład psychiatryczny.

              Słońce właśnie wyłoniło się zza horyzontu. Światło było niesamowite, nieziemskie, lekka mgiełka różu i lawendy spowijała blaskiem gotycki budynek. Ale budowla budziła nieokreśloną grozę nawet wtedy, gdy była skąpana w pastelowych barwach świtu.

              To właśnie ten kontrast sprowadził ją tu tak wcześnie rano. Bardziej naturalne byłoby sfotografowanie opuszczonego budynku wieczorem, co podkreślałoby jego niepokojącą atmosferę. Ale to właśnie zestawienie ciepłego światła poranka z zimną złowieszczą bryłą z cegły przemawiało do wyobraźni Gabrielle. Zatrzymała się, żeby wyjąć aparat z torby przewieszonej przez ramię. Zrobiła kilka zdjęć, po czym założyła pokrywkę na obiektyw i ruszyła w stronę budynku.

              Przed nią pojawił się wysoki płot z drutu, chroniący posiadłość przed wścibskimi gośćmi. Ale ona znała lukę w tej linii ochrony. Znalazła ją, kiedy przyjechała tu po raz pierwszy, żeby zrobić zdjęcia z daleka. Szła wzdłuż płotu, aż dotarła do południowo-zachodniego narożnika, gdzie ktoś dyskretnie przyciął drut. Otwór był wystarczająco duży, żeby przepuścić wścibskiego nastolatka – albo zdeterminowaną fotografkę, która uważa napisy w rodzaju: „Wstęp wzbroniony” i „Wstęp tylko dla upoważnionych” za przyjacielskie sugestie, a nie zakaz.

              Uniosła odciętą część siatki, wrzuciła do środka sprzęt, a potem sama, na brzuchu, przecisnęła sie przez dziurę. Kiedy podnosiła się z ziemi po drugiej stronie płotu, przeszedł ją dreszcz niepokoju. Powinna przywyknąć do takich sekretnych, samotnych wypraw. Jej twórczość często wymagała odwagi, musiała badać opuszczone, niebezpieczne miejsca. Na pewno zaliczał się do nich ten zakład psychiatryczny. Jej wzrok przyciągnęło graffiti na ścianie koło wejścia. „Złe wibracje”, głosiło.

              - I mnie to mówisz? – mruknęła pod nosem. Otrzepała się z piachu i szpilek sosnowych, i automatycznie poszukała w kieszeni dżinsów komórki. Ale telefonu nie było, ponieważ detektyw Thorne nie raczył jej go zwrócić. Kolejny powód, żeby wkurzać się na niego za to, że ją wczoraj wystawił.

              Może powinnam dać mu trochę luzu, pomyślała. Nagle zapragnęła skupić się na czymś innym, nie na złowieszczej atmosferze tego miejsca. Może Thorne nie pokazał się, ponieważ coś mu się stało w pracy?

              Może został ranny na służbie i nie przyszedł, jak obiecywał, ponieważ leży unieruchomiony w szpitalu? Może nie zadzwonił z przeprosinami albo usprawiedliwieniem, bo nie był w stanie?

              Jasne. A może myślała czymś innym, a nie głową, od chwili, gdy go zobaczyła?

              Szydząc z siebie, zebrała rzeczy i ruszyła ku wielkiemu budynkowi. W centralnej części znajdowała się wysoka wieża z jasnego wapienia, zwieńczona iglicą wartą prawdziwej gotyckiej katedry. Przylegały do niej dwa skrzydła budynku, wybudowane z czerwonej cegły. Łączyły się z wieżą krytymi przejściami zdobionymi w klasztorne łuki.

              Choć budowla mogła wzbudzić podziw, trudno było się pozbyć wrażenia, że tkwi w niej uśpiona groza, jakby za zniszczonymi ścianami i potłuczonymi, dzielonymi oknami kryło się tysiące grzechów i tajemnic. Gabrielle znalazła miejsce, gdzie światło było najlepsze, i zrobiła jeszcze kilka zdjęć. Od tej strony nie dawało się wejść do środka – główne wejście zostało zaryglowane i zabite deskami. Jeśli chciała zwiedzić wnętrze – a zdecydowanie chciała – będzie musiała obejść budynek i spróbować szczęścia z oknami na parterze albo z drzwiami do piwnicy.

              Zeszła pochyłym nasypem na tyły budynku i znalazła to, czego szukała: trzy okna na zapleczu osłonięte drewnianymi okiennicami. Ich zardzewiałe rygle nie były zamknięte i poddały się uderzeniom kamienia, który Gabrielle znalazła na ziemi. Otworzyła okiennicę, podniosła ciężkie okno i zablokowała, żeby się nie zamknęło.

              Pośpiesznie rozejrzała się po pomieszczeniu, przyświecając sobie latarką, żeby się upewnić, że nikogo tam nie ma i że nic nie spadnie jej na głowę, po czym weszła do środka. Kiedy zeskakiwała z parapetu, pod jej podeszwami zachrzęściły potłuczone szkło i śmieci, leżące tu od dziesiątek lat. Ceglane ściany niknęły w głębinach nieoświetlonej piwnicy. Gabrielle skierowała słaby promień latarki prosto w mrok po drugiej stronie pomieszczenia. Omiotła światłem ścianę i natrafiła na zniszczone drzwi z napisem: „Wstęp wzbroniony”.

              - A założymy się? – szepnęła i podeszła do drzwi. Nie były zamknięte.

              Otworzyła je i poświeciła latarką w długi, przypominający tunel korytarz. Z sufitu zwisały potłuczone świetlówki, część osłon spadła na paskudne linoleum i walała się w kurzu. Gabrielle ruszyła prosto w ciemność, niepewna czego szuka i nieco niespokojna, co znajdzie we wnętrznościach opuszczonego zakładu.

              Minęła otwarte pomieszczenie, a światło latarki ogarnęło fotel dentystyczny, kryty czerwonym zniszczonym skajem, ustawiony na środku pomieszczenia, jakby nadal czekał na pacjentów. Wyjęła aparat z torby i zrobiła kilka szybkich zdjęć. Ruszyła dalej, mijając kolejny gabinet – zapewne było to ambulatorium. Znalazła klatkę schodową i weszła dwa piętra wyżej, zadowolona, że znalazła się w centralnej wieży, gdzie wysokie okna zapewniały dobre światło.

              Przez obiektyw aparatu popatrzyła na trawniki i dziedziniec otoczony przez eleganckie budynki z cegły. Zrobiła kilka zdjęć. Podziwiała miniony przepych tego miejsca, architekturę i ciepłe światła igrające z widmowymi cieniami. Dziwnie było wyglądać przez okno budynku,  w którym kiedyś przetrzymywano tyle niespokojnych dusz. W panującej tu upiornej ciszy Gabrielle niemal słyszała głosy pacjentów, którzy nie mogli stąd odejść tak jak ona.

              Ludzi takich jak jej matka, kobieta, którą Gabrielle znała jedynie z posłuchanych rozmów pracowników społecznych i rodzin zastępczych. W końcu jednak zawsze ją odsyłano niczym zwierzątko, sprawiające większy kłopot niż jest tego warte. Straciła rachubę rodzin, do których trafiała, ale skargi na nią były zawsze takie same: niespokojna i zamknięta w sobie, milcząca i nieufna, dysfunkcyjna społecznie z tendencjami do autoagresji. Słyszała, że tak samo określano jej matkę, dodając jedynie paranoję i urojenia.

              Kiedy pojawili się Maxwellowie, przebywała już dziewięćdziesiąt dni w zakładzie zamkniętym, pod nadzorem psychologa wyznaczonego przez stan. Jej oczekiwania były zerowe, nie miała żadnej nadziei, że w kolejnej rodzinie zastępczej będzie lepiej. Szczerze mówiąc, w ogóle przestało ją to obchodzić. Ale jej nowi opiekunowie byli cierpliwi i mili. Sądząc, że pomoże jej to uporać się z emocjami, zdobyli dla niej sądowe dokumenty dotyczące jej matki.

              Była to nastoletnia NN, zapewne bezdomna, bez dokumentów. Nie udało się odszukać ani jej rodziny, ani przyjaciół, wyjąwszy niemowlę, które porzuciła w śmietniku pewnej sierpniowej nocy. Ktoś na nią napadł, krwawiła z głębokich ran na szyi. Ich stan jeszcze pogarszały histeria i szarpanie w panice. Kiedy ją opatrywano na pogotowiu, zapadła w stan katatonii i nigdy już nie doszła do siebie.

              Zamiast skazać ją za porzucenie dziecka, sąd uznał ją za niezdolną do wykonywania obowiązków rodzicielskich i wysłał do zakładu psychiatrycznego, zapewne podobnego do tego, który zwiedzała właśnie Gabrielle. Niecały miesiąc później kobieta powiesiła się na prześcieradłach, pozostawiając po sobie liczne pytania, które nigdy nie znajdą odpowiedzi.

              Gabrielle nie dopuszczała do siebie przeszłości, ale kiedy tu stała, wyglądając przez zamglone okna, wszystko wróciło. Nie chciała myśleć o swojej matce ani o trudnym dzieciństwie. Musiała się skoncentrować na pracy. Zawsze jej to pomagało. To była ta stała rzecz w jej życiu, jedyna, jaką miała na świecie.

              I to wystarczyło.

              Zwykle wystarczało.

              - Zrób kilka zdjęć i wynoś się stąd – powiedziała sobie, unosząc aparat i cykając jeszcze dwie fotki przez kratę pomiędzy podwójnymi szybami okna.

              Już miała wracać tą samą drogą, ale doszła do wniosku, że poszuka innego wyjścia, na parterze budynku. Niespecjalnie chciało jej się znowu schodzić do ciemnej piwnicy. Wystraszyły ją rozmyślania o szalonej matce i teraz z każdą chwilą robiła się coraz bardziej niespokojna. Otworzyła drzwi na korytarz i poczuła się nieco lepiej na widok światła wpadającego przez okna pustych pokoi.

              Najwyraźniej artysta od „złych wibracji” dodarł i tutaj. Na każdej z czterech ścian klatki schodowej znajdowały się dziwne symbole wymalowane czarną farbą. Zapewne były to znaki gangu albo stylizowane podpisy nastolatków, którzy się tu zapuścili. Pusta puszka po farbie leżała w kącie wraz z niedopałkami papierosów, potłuczonymi butelkami po piwie i innymi śmieciami.

              Wyjęła znów aparat i poszukała odpowiedniego kąta do zrobienia ujęcia, które już widziała w myślach. Światło nie było najlepsze, ale jeśli zmieni obiektyw, zdjęcie może wypaść interesująco. Zaczęła właśnie grzebać w torbie, gdy gdzieś z dołu dobiegł ją wibrujący dźwięk. Zamarła. Dźwięk był słaby, ale niesamowicie przypominał odgłos windy. Pospiesznie wepchnęła sprzęt do torby. Zrobiło jej się zimno ze strachu. Miała złe przeczucia.

              Najwyraźniej nie była tu sama.

              Miała wręcz wrażenie, że ktoś się jej przygląda. Czuła, jak włoski na karku stają jej dęba, na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Powoli obejrzała się za siebie i nagle to zobaczyła – mała kamera wideo zamontowana w kącie pod sufitem korytarza, wycelowana w drzwi na klatkę schodową, które otworzyła zaledwie kilka minut temu.

              Może nie działa, pomyślała w panice, może to tylko pozostałość z okresu, kiedy zakład był jeszcze otwarty? Ale nie, kamera wyglądała na nową. Była za mała, żeby mogła należeć do starego systemu nadzoru. Żeby mieć pewność, Gabrielle postąpiła duży krok w jej stronę, stając niemal dokładnie przed obiektywem. Urządzenie bezgłośnie przechyliło się na stelażu i wyregulowało ostrość.

              Cholera, pomyślała, patrząc w ciemne, nieruchome oko kamery. Cholera jasna.

              W czeluściach budynku usłyszała szczęk metalu, potem trzaśnięcie ciężkich drzwi. Najwyraźniej nieczynny zakład psychiatryczny nie był taki zupełnie wymarły. Trzymali tu strażników, a policja bostońska mogłaby się wiele od nich nauczyć, jeśli chodzi o czas reakcji.

              Na korytarzu rozległy się kroki. Gabrielle odwróciła się i zaczęła zbiegać po schodach, torba z aparatem uderzała o biodro. Im niżej zbiegała, tym było ciemniej, a choć ściskała w ręku latarkę, nie chciała jej zapalać, obawiając się, ze ułatwi w ten sposób pogoń strażnikowi. Zeskoczyła z ostatnich stopni, pchnęła stalowe drzwi i zanurkowała w korytarz.

              Jeszcze na schodach słyszała, jak otwierają się drzwi na klatkę schodową. Jej prześladowca zaczął zbiegać szybko w dół.

              Wreszcie dotarła do drzwi na końcu korytarza. Dotknęła zimnej stali, wpadła do zatęchłej piwnicy i podbiegła do małego okienka prowadzącego na zewnątrz. Haust świeżego powietrza dodał jej siły, oparła ręce o parapet i dźwignęła się w górę. Przelazła przez okno i spadła na żwirowaną ścieżkę.

              Nie słyszała teraz swojego prześladowcy. Może zgubiła go w ciemnym labiryncie korytarzy? Boże, miała wielką nadzieję, że tak.

              Zerwała się z ziemi i pobiegła w stronę dziury w płocie. Na szczęście znalazła ją szybko. Padła na czworaka i zaczęła przeciskać się pod wyciętą siatką. Serce głośno waliło, zamiast krwi jej żyłami płynęła czysta adrenalina. Wpadła w panikę, w pośpiechu podrapała sobie twarz o druty siatki. Zadrapanie piekło, czuła jak koło ucha ciekną jej krople gorącej krwi. Ignorując ból, przeczołgała przez dziurę, wlokąc za sobą torbę ze sprzętem.

              Za płotem wstała i jak szalona pognała przez szeroki, nierówny trawnik. Tylko raz obejrzała się za siebie – tylko po to, by się przekonać, że masywny strażnik nadal ją ściga, że wydostał się z budynku i biegnie za nią. Na jego widok jej panika osiągnęła szczyt. Był zbudowany jak czołg, sto dwadzieścia kilogramów samych mięśni plus duża kwadratowa głowa, ogolona jak u żołnierza. Zatrzymał się dopiero przy płocie i walnął pięścią w siatkę, akurat kiedy Gabrielle wbiegła między drzewa oddzielające teren zakładu od drogi.

              Samochód stał na poboczu, tam gdzie go zostawiła. Trzęsącymi się rękami otworzyła drzwiczki, cały czas pewna, że ten napakowany sterydami maczo zaraz ją dogoni. Wiedziała, że jej strach jest irracjonalny, ale nie była w stanie go opanować. Padła na skórzane siedzenie swojego minicoopera. Wetknęła kluczyk do stacyjki i zapaliła silnik. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy ruszała, wciskając z całych sił pedał gazu. Samochód wpadł na drogę jak bolid, z piskiem opon i swądem palonej gumy.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin