Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 13].doc

(55 KB) Pobierz

Rozdział 13

 

 

Zakurzony stary telewizor, zawieszony na uchwycie na ścianie, wyłączył się nagle, uciszony irytacją wampira. Za plecami przywódcy Szkarłatnych, po drugiej stronie ponurego, zdewastowanego pomieszczenia, które kiedyś było stołówką zakłady psychiatrycznego, trwali jego dwaj zastępcy. Wiercili się i pomrukiwali, niecierpliwie czekając na nowe rozkazy.

              Cierpliwość nie należała do ich mocnych stron. Szkarłatni, ze względu na swój nałóg, mieli kłopoty ze skupieniem uwago, nad ich intelektem górowała konieczność zaspokojenia głodu. Byli jak niegrzeczne dzieci, niewiele lepsi niż psy gończe, wymagające regularnego bicia i nielicznych nagród, by utrzymać je w posłuszeństwie. I by przypomnieć im, komu obecnie służą.

 

              - „Policja i służby transportowe nadal nie są pewne, co spowodowało wczorajszy wybuch. Kilka minut temu rozmawiałem z przedstawicielem kolei miejskiej, który zapewnił mnie, że to był odosobniony incydent. Wybuch miał miejsce na jednej ze starych, nieużywanych linii i nikt nie został ranny. Pozostańcie z nami na Channel Five, już wkrótce dalsze informacje o tym zdarzeniu…”

 

              - Nikt nie został ranny – zaśmiał się jeden ze Szkarłatnych.

              - Za to wojownikom się dostało – dodał drugi. – Podobno nie mieli co oddawać promieniom słońca.

              Pierwszy idiota znów zachichotał. Zatruł powietrze stęchłym oddechem, naśladując dźwięk eksplozji, którą wyzwolił w tunelu ich towarzysz.

              - Wielka szkoda, że ten drugi wojownik zdołał uciec. – Zamilkli, gdy ich przywódca wreszcie odwrócił się w ich stronę. – Następnym razem wy dwaj weźmiecie udział w takim zadaniu, skoro bawi was porażka.

              Skrzywili się, pomrukując jak zwierzęta, a zwężone w szparki źrenice nadawały dziki wyraz żółtozłotym tęczówką ich oczu. Wbili wzrok w ziemię, kiedy powoli ruszył w ich stronę. Jego gniew koiła jedynie świadomość, że wojownicy istotnie ponieśli ciężką stratę.

              Wampir zabity przez bombę nie był celem, jednak każdy martwy przeciwnik to korzyść dla jego sprawy. Nadejdzie jeszcze czas na Lucana. Być może nawet uczyni to osobiście, w wampirzym pojedynku, bez pomocy broni.

              Tak, pomyślał. To będzie wielka przyjemność zabić tego wojownika.

              Można by to nawet nazwać poetycką sprawiedliwością.

              - Pokażcie, co mi przynieśliście – rozkazał Szkarłatnym.

              Obaj natychmiast wyszli na korytarz, a po chwili wrócili, wlokąc za sobą kilkoro ludzi pogrążonych w letargu, wyssanych niemal do sucha. Mężczyźni i kobiety, w sumie sześcioro, mieli związane nadgarstki i luźne pęta na nogach, choć żadne nie wydawało się dość silne, by próbować ucieczki.

              Ich puste oczy patrzyły w nicość, otwarte usta niezdolne były do mowy ani krzyku, ich twarze były blade jak ściana. Na szyjach mieli ślady po ugryzieniach, którymi okiełznali ich Szkarłatni.

              - Dla ciebie, panie. Nowi słudzy dla twojej sprawy.

              Spędzili tu tych ludzi jak bydło. Ale w końcu to było bydło, stworzenia, które można zmusić do pracy lub zabić, w zależności od upodobań.

              Popatrzył na uwięzionych z niewielkim zainteresowaniem. Ocenił potencjalne korzyści, które mogli mu oddać dwaj mężczyźni i cztery kobiety. Kiedy podszedł bliżej, poczuł nagle zniecierpliwienie. Niektóre rany po ugryzieniach nadal krwawiły.

              Jestem godny, uznał. Jego taksujący wzrok spoczął na ładnej brunetce z wydatnymi ustami i jędrnymi, pełnymi piersiami sterczącymi pod zieloną workowatą bluzą szpitalnego uniformu. Głowa kiwała się jej na boki, zbyt ciężka, by mogła utrzymać ją w pionie, choć widać było wyraźnie, ze kobieta próbuje się ocknąć z odrętwienia. Oczy miała apatyczne, uciekały jej w głąb czaszki, a jednak mrugała z wysiłkiem, żeby odzyskać ostrość widzenia, walczyła, żeby zachować przytomność.

              Jej hart ducha wzbudził w nim podziw.

              - K. Delaney, pielęgniarka – przeczytał napis na plakietce przypiętej na jej lewej piersi.

              Ujął jej podbródek między kciuk, a palec wskazujący i przyjrzał się uważnie jej twarzy. Była ładna, młoda, a jej piegowata skóra pachniała słodko, soczyście. Poczuł, jak do ust napływa mu ślina, a ukryte za ciemnymi okularami źrenice zwężają się w pionowe szparki.

              - Ta zostaje. Resztę zaprowadzić do klatek.

 

              Początkowo Lucan sądził, że przenikliwy dźwięk to tylko część bólu, w jakim tonął przez kilka ostatnich godzin. Całe ciało go paliło, było bez życia. W głowie najpierw mu huczało, a teraz hałas zastąpił dręczący ból.

              Leżał w łóżku w swoim prywatnym apartamencie, tyle wiedział na pewno. Pamiętał, że dowlókł się tu ostatkiem sił po czuwaniu przy ciele Conlana. Przepisowe osiem minut.

              Został nawet na słońcu kilka upiornych sekund dłużej, póki promienie słońca nie zapaliły zwłok wojownika, które buchnęły jaskrawym płomieniem. Dopiero wtedy poszukał schronienia w głębinach kwatery.

              Te dodatkowe sekundy cierpienia to były jego przeprosiny dla Conlana. A ból, który teraz znosił, miał mu już zawsze przypominać, co się naprawdę liczyło: obowiązek wobec Rasy, Zakonu i wojowników, którzy przysięgali walczyć o tę samą sprawę co on. Nie było miejsca na nic innego.

              Zapomniał o tej przysiędze na jeden wieczór i jego towarzysz zapłacił za to życiem.

              W pokoju rozległa się kolejna dala przeraźliwego dzwonienia. Gdzieś blisko łóżka. Przenikliwy dźwięk wwiercał się jego obolałą czaszkę.

              Wysyczał ledwie słyszalne przekleństwo, otworzył szeroko oczy popatrzył w ciemność swojej sypialni. Z kieszeni skórzanej kurtki dobywało się słabe światło. Telefon znów zadzwonił.

              Spróbował wstać z łóżka i runął na podłogę. Nie miał dość sił, by zapanować nad nogami. Niezgrabnie sięgnął po urządzenie, ale dopiero za trzecim razem udało mu się odszukać mały przycisk, który uciszył dzwonek. Wściekły, że tyle wysiłku kosztowało go tych kilka drobnych ruchów, spojrzał na wyświetlacz i z trudem odczytał numer dzwoniącej osoby.

              Centrala bostońska… Numer komórki Gabrielle.

              Pięknie.

              Właśnie tego mu było teraz trzeba.

              Kiedy wspinał się po setkach schodów z ciałem Conlana w objęciach, przysiągł sobie, że to, co robił z Gabrielle Maxwell, należy już do przeszłości. Zresztą i tak nie był pewien, co tak naprawdę z nią robił. Oczywiście wyjąwszy ostry seks.

              Tak, w tym był świetny.

              Natomiast wszystkie pozostałe sprawy zawalił. Przez nią. Wyśle dziś do niej Gideona, żeby jej przekazał, w ten swój logiczny i przejrzysty sposób, konieczne informacje na temat Rasy i jej przeznaczenia – jej miejsca – w społeczności wampirów. Gideon miał wielkie doświadczenie z kobietami i był wytrawnym dyplomatą. Zrobi to delikatnie, a poza tym ma sto razy lepsze gadane niż on. Wyjaśni jej wszystko, łącznie z koniecznością ukrycia się w jednej z mrocznych przystani, gdzie w końcu pozna partnera.

              Jeśli chodzi zaś o niego, zrobi to, co musi, by uleczyć swoje ciało. Jeszcze kilka godzin odpoczynku, a potem wyruszy na polowanie – jeśli zdoła w ogóle wstać – a wtedy znów stanie się wojownikiem, jeszcze lepszym i silniejszym niż przedtem.

              Zapomni, że kiedykolwiek spotkał na swojej drodze Gabrielle Maxwell. Jeśli nie ze względu na Rasę, to przynajmniej ze względy na siebie.

              Tylko że…

              Tylko że nie dalej jak wczoraj zapewniał ją, że może do niego zawsze zadzwonić, kiedy będzie go potrzebować. Obiecał, że odbierze od niej telefon.

              A jeśli dzwoni teraz do niego, ponieważ Szkarłatni albo ich słudzy znów ją osaczyli? Musi to wiedzieć.

              Przekręcił się na wznak na podłodze i odebrał połączenie.

              - Halo.

              Jezu, ależ ma głos. Jakby płuca zmieniły mu się w popiół. Odkaszlnął, a głowa zareagowała na to potwornym bólem.

              Przez chwile w słuchawce panowała cisza, potem rozległ się niepewny głos Gabrielle:

              - Lucan? Czy to ty?

              - Tak. – zmusił do pracy oporne struny głosowe. – Co się stało? Nic ci nie jest?

              - Wszystko w porządku. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam? Po prostu wyszedłeś wczoraj tak nagle, że trochę zaczęłam się martwić. Chciałam tylko wiedzieć, że nic ci nie jest.

              Nie miał dość sił, żeby mówić, więc tylko leżał, z zamkniętymi oczami i słuchał dźwięku jej głosu. Wyraźne, głębokie tony działały na niego jak balsam. Jej troska była eliksirem. Czymś, czego nie zakosztował nigdy w życiu – bo nikt nigdy nie martwił się o niego. Było to dziwne, nieznane i ciepłe uczucie.

              Jej obecność go uspokajała, choć bardzo chciał temu zaprzeczyć.

              - Godzina… - wychrypiał, a potem spróbował jeszcze raz. – Która jest godzina?

              - Jeszcze nie ma południa. Chciała zadzwonić z samego rana, ale ponieważ pracujesz w nocy, poczekałam tyle, ile dałam radę. Chyba jesteś zmęczony. Obudziłam cię?

              - Nie.

              Spróbował obrócić się na bok, miał wrażenie, że rozmowa z nią przywracała mu siły. Zresztą i tak musi wstać i wrócić na ulicę. Trzeba zemścić się za śmierć Conlana. Chciał być tym, kto dokona tej zemsty.

              Im brutalniejsza będzie wampirza sprawiedliwość, tym lepiej.

              - Dobrze się czujesz? – spytała.

              - Tak.

              - Dzięki Bogu. – Jej głos nabrał lżejszego tonu. Zaczęła się z nim przekomarzać. – Uciekłeś wczoraj tak szybko, ze na podłodze zostały rysy.

              - Coś się stało. Musiałem iść.             

              - Uhm – odparła po dłuższej chwili ciszy, kiedy nie rozwinął wypowiedzi. – Ściśle tajne zadania glin?

              - Można tak powiedzieć.

              Z trudem udźwignął się z podłogi. Skrzywił się, nie tylko pod wpływem bólu, ale i frustracji, że nie może powiedzieć Gabrielle, dlaczego tak nagle opuścił jej łóżko. Wojna, która czekała Rasę, już niedługo stanie się częścią jej życia, kiedy Gideon złoży jej wizytę.

              - Słuchaj, idę dziś wieczorem z przyjaciółką na jogę, ale zajęcia kończą się koło dziewiątej. Jeśli nie masz służby, wpadnij. Zrobię kolację. Coś zamiast tego manicotti, którego nie zjedliśmy zeszłym razem. Może uda nam się dla odmiany zacząć od posiłku.

              Poczuł nagły ból mięśni twarzy, kiedy mimowolnie uśmiechnął się na tę żartobliwą uwagę. Wspomnienie namiętnego seksu, jaki ich połączył, poruszyło w nim coś jeszcze. Jednak wzwód nie bolał tak bardzo, jak miał nadzieję.

              - Nie możemy się spotkać, Gabrielle. Muszę… załatwić parę spraw.

              A przede wszystkim pożywić się ludzką krwią. Co oznacza, że musi się trzymać od niej z daleka. Mimo że wabi go obietnicą ciała. W tej chwili stanowi zagrożenie dla każdego człowieka, który się do niego zbliży.

              - Nie wiesz, co mówią o ludziach, którzy tylko pracują? – spytała, a jej głosie słychać było zaproszenie. – Jestem prawdziwą sową, więc kiedy załatwisz swoje sprawy i uznasz, że potrzebujesz towarzystwa…

              - Przykro mi. Może innym razem. – Wiedział doskonale, że nie będzie żadnego innego razu. Stał na drżących nogach. Udało mu się nawet zrobić jeden niepewny i bolesny krok w stronę drzwi. Gideon na pewno jest w laboratorium, na końcu korytarza. To będzie prawdziwe piekło, dotrzeć tam w tym stanie, ale zamierzał spróbować. – Przyślę kogoś. Wieczorem. Mojego… współpracownika.

              - Po co?

              Wypuścił ze świstem powietrze z płuc. Chodził. Z trudem, ale chodził. Wyciągnął rękę i otworzył drzwi.

              - Na górze robi się niebezpiecznie – powiedział z wysiłkiem. – Pamiętaj, o ci się wczoraj przydarzyło…

              - Boże, czy moglibyśmy już o tym zapomnieć? Jestem pewna, że przesadziłam.

              - Nie – przerwał jej ostro. – Będę się czuł lepiej, wiedząc, że nie jesteś sama… Że ktoś cię pilnuje.

              - Lucan, no naprawdę, to nie jest konieczne. Jestem dorosła. Nic mi nie będzie.

              Zignorował jej protesty.

              - Ma na imię Gideon. Polubisz o. Możecie sobie… porozmawiać. Pomoże ci, Gabrielle. Lepiej niż ja.

              - Pomoże mi? W czym? Nie rozumiem, co mówisz. Czy jest coś nowego w sprawie tego morderstwa? Kim jest ten Gideon? Też detektywem?

              - Sam ci wszystko wyjaśni. – Wyszedł na korytarz. Przyćmione światło odbijało się w błyszczących płytkach na podłodze i jasnych dodatkach chromu i szkła. Zza drzwi sąsiedniego apartamentu, należącego do Dantego, dobiegał ciężki łoskot metalowej muzyki. A z części treningowej, znajdującej się na końcu jednego z bocznych korytarzy, dobywał się lekki zapach prochu i oliwy. Lucan zachwiał się na nogach, oszołomiony nagłym napływem bodźców.

              - Będziesz bezpieczna, Gabrielle. To mogę ci przysiąc. A teraz muszę już iść.

              - Lucan, zaczekaj chwilę! Nie rozłączaj się. Czegoś mi nie mówisz!

              - Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Żegnaj, Gabrielle.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin