JameS Jones - Wesoły miesiąc maj.doc

(2405 KB) Pobierz
JameS Jones

 

JameS Jones

WESOŁY MIESIĄC MAJ

Przełożył Jan Zieliński

 

Tytuł oryginału

The Merry Month May

Copyright (c) 1970, 1971 by Dell Publishing Co., Inc.

Redaktor

Marta Bleja

Ilustracja na okładce

Zbigniew Reszka

Opracowanie graficzne okładki

Paweł Staszczak

Skład i łamanie

FOTOTYPE, Warszawa, tel./fax 259268

For the Polish translation

Copyright (c) 1993 by Jan Zieliński

For the Polish edition

Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Da Capo

Wydanie I

ISBN 83-85373-26-8

DRUK I OPRAWA

Zakłady Graficzne w Gdańsku

fax (058) 32-58-43

 

P. C. Braun-Munkowi, bez

najmniejszego powodu.

Cześć, Eugen!

Oraz Addie von Herder,-

baronowej, od której nauczyłem

się wszystkiego, co wiem

o Europejczykach.

Oy, vay, Addie!

 

Rozdział pierwszy

Cóż, wszystko skończone. Odeon padł! A dziś, to

znaczy szesnastego czerwca, w niedzielę, policja na

rozkaz władz wkroczyła na Sorbonę, wykorzystując

pogłoskę, że jakoby dźgnięto tam kogoś nożem: wykręt-

ny pretekst, mający na celu przejęcie uniwersytetu z rąk

studentów. Po południu doszło do zamieszek, ale policja

bez większego trudu dała sobie z nimi radę. I tyle. A ja

siedzę przy oknie i patrzę na rzekę, skąpaną w charak-

terystycznym dla Paryża szaroniebieskim wieczornym

świetle, i zastanawiam się, co teraz? Ociężałe i niskie

ołowiane niebo ciąży posępnie nad miastem; dziś wie-

czorem po raz pierwszy z krańca Boulevard St.-Germain

i Pont Sully gaz łzawiący dosięgnął nas tutaj, na

otaczanej szczególną czcią Ile St.-Louis. Wyglądając zza

biurka obracam pióro w palcach i zastanawiam się, czy

w ogóle warto próbować to opisać. Premier Pompidou

powiedział, jak pamiętam, że "Francja nigdy już nie

będzie taka jak przedtem". Cóż, bez wątpienia miał

rację, jeśli chodzi o Harry'ego Gallaghera i jego rodzinę.

Poetą jestem, jak się okazało, marnym, marny też ze

mnie powieściopisarz; również w roli męża kiepsko się

spisałem;- to opinia nie tylko moja, i bynajmniej nie

bezpodstawna. Dlaczego zatem miałbym próbować?

Chyba zresztą straciłem ochotę. A jednak czuję, że

7

 

jestem im to winien. Gallagherom. Bóg jeden wie, co

z nimi teraz będzie. A przypuszczalnie tylko ja jeden

jedyny wiem, co się z nimi działo wtedy, gdy nastał

wesoły maj. Zwłaszcza jestem to winien Louisie. Biednej,

drogiej, kochanej, surowej, zagubionej Louisie.

Harry'ego i Louisę Gallagherów poznałem w pięć-

dziesiątym ósmym, dziesięć lat temu. Właśnie powziąłem

decyzję o pozostaniu w Paryżu i zamierzałem założyć

mój własny przegląd "The Two Islands Review". Marny

poeta, marny powieściopisarz, świeży rozwodnik, ale

wciąż jeszcze pełen szczerej i namiętnej pasji do literatury,

uważałem, że jest w Paryżu miejsce na nowocześniejsze

pismo anglojęzyczne.

Ówczesny "The Paris Review", pomimo doskonałych

wywiadów z cyklu "Sztuka powieści" i równie znakomi-

tych zamierzeń George'a, oddalał się od wysokiego

poziomu, jaki zgodnie z głoszonymi założeniami miał

upowszechniać. Czułem, że powinienem wypełnić po-

wstałą lukę. Ponadto nie uśmiechał mi się powrót do

Nowego Jorku, gdzie, choć rozstaliśmy się we względnej

przyjaźni, byłbym niewątpliwie zmuszony przez okolicz-

ności widywać zbyt często - na literackich przyjęciach -

moją bogatą byłą żonę. Zaglądałem do Harry'ego

Gallaghera i kilku innych znajomych, żeby wybadać,

czy zechcą mnie wesprzeć w moim przedsięwzięciu.

Znałem Harry'ego i wiedziałem, że ma pieniądze, kapitał

znacznie pokaźniejszy od mojego. Wiedziałem też, że

Harry - choć z zawodu tylko scenarzysta - zawsze

gotów był bronić interesów Wielkiej Sztuki. Pomyślałem

sobie, że może zechce zainwestować w nowe pismo

o takim poziomie intelektualnym i artystycznym, jaki

zamierzałem mu nadać. I nie myliłem się. \

Oczywiście prawdziwym "aniołem" był książę Shirak-

8

 

han. Ale gdyby nie Harry i paru innych moich bogatych

przyjaciół, którzy pierwsi zadeklarowali wkłady, mój

"Review" nie mógłby zapewne w ogóle zaistnieć. A bez

nich z kolei może nigdy nie trafiłbym na księcia.

Wynajmowałem już wtedy mieszkanie na cudownej

starej Wyspie Świętego Ludwika. Okazało się, że Harry

jest praktycznie moim sąsiadem, rezydując na najdal-

szym, bardzo szykownym zachodnim krańcu Quai de

Bourbon, podczas gdy ja, niczym wieśniak, mieszkam

tylko - choć fakt, że po słonecznej stronie - na rogu

Quai d'Orleans i rue le Regrattier.

Dlaczego ja, Jonathan James Hartley III, stałem się

przyjacielem numer jeden rodziny Gallagherów, po

prostu nie wiem. Nie obracaliśmy się nawet w tych

samych kręgach. Moje kontakty towarzyskie ograniczały

się głównie do świata literackiego. Gallagherowie należeli

do znacznie bogatszej i pełnej przepychu socjety świata

filmu. To, że ja - samotny, raczej niezamożny człowiek

pióra - miałem zostać najlepszym przyjacielem rodziny

Gallagherów, zawsze wydawało mi się dość dziwne; tak

jakby w tym dobitniej niż w innych sprawach przejawiała

się ograniczoność pisanych im przez los możliwości

wyboru.

Harry jest człowiekiem bardzo uczuciowym. Wysoki,

łysy i szczupły, twarz ma ostrą, pociągłą, wąską,

a w przenikliwych szparkach blisko osadzonych oczu

maluje się wyraz jakby wymuszonego rozczarowania,

zaprawionego goryczą czy niechęcią, którego źródeł

należałoby szukać raczej w uwarunkowaniach świata

zewnętrznego niż w naturze i osobowości mego przyja-

ciela. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek miał praw-

dziwe poczucie humoru, w odróżnieniu, na przykład,

ode mnie.

W każdym razie tym się właśnie stałem: najlepszym

przyjacielem rodziny. Ich syn, Hill, miał wtedy zaledwie

9

 

dziewięć lat. Zostałem jego osobistym doradcą i powier-

nikiem, choć Hill właściwie nie potrzebował doradców.

A kiedy w roku 1960 urodziła się im córka, McKenna,

zostałem jej ojcem chrzestnym i aż do osiągnięcia sędzi-

wego wieku lat ośmiu McKenna wzrastała u mego boku,

połowę swej małej osóbki składając na moje barki, że się

tak wyrażę. Hill miał jedenaście lat, kiedy się urodziła.

Pamiętam, że myślałem o nich wówczas, o całej

czwórce, jako o wzorowej "szczęśliwej amerykańskiej

rodzinie"; takiej, o której słyszy się i którą widuje się

często na zdjęciach reklamowych w "New Yorker"

i w innych magazynach komercyjnych, ale jaką rzadko

udaje się spotkać w życiu. Ale też nic wtedy nie

wskazywało na to, że pod owym sielankowym na pierwszy

rzut oka obrazem czaić się mogą jakieś, skrzętnie przez

nich ukrywane, rysy i pęknięcia. A ja się zwykle umiem

poznać na ludziach, mam zwykle dobrego nosa do ludzi.

Naprawdę uważałem ich za wzorową amerykańską

rodzinę.

Hill ma teraz dziewiętnaście lat - jest 15 czerwca

1968 roku - i nie wiem, gdzie się podziewa; po raz

ostatni widziałem go dziesięć dni temu, kiedy to w przy-

stępie desperacji i czarnej rozpaczy opuszczał Paryż -

jak mówił - na dobre.

Biedny Hill. Kiedy zna się młodego człowieka od

czasu, gdy skończył dziewięć lat, niemal wszystkie blaski

i cienie dorastania, wszystkie ostre kontrasty, podobnie

jak i znaczenie tej wczesnej dorosłości, umykają na ogół

uwadze, rozmyte i stłumione przez codzienne obcowanie.

Myślę, że narodziny młodszej siostry były dla jedenas-

toletniego Hilla wielkim przeżyciem. Wszyscy eksperci

powiadają, że dzieci, zwłaszcza jedynaczki lub jedynacy,

są z reguły głęboko nieszczęśliwe, gdy zjawia się inne

10

 

dziecko, pozbawiając je tym samym miejsca w centrum

rodzinnego świata. Jeśli tak było z Hillem, nigdy mi tego

nie wyznał. Przez tych kilka dni, które Louisa spędziła

w szpitalu w związku z narodzinami McKenny, mieszkał

u mnie. W sprawach intymnych Louisa jest raczej staro-

świecka. Ale Hill dzielnie sobie poradził z sytuacją, choć

same nowiny przyjął dość markotnie. Wtedy, jedenasto-

letni, właściwie nie poruszał tego tematu. Raz tylko,

siedząc przy oknie na oparciu wielkiego fotela, przestał

obserwować rzekę i płynące po niej barki, napotkał mój

wzrok i patrząc mi prosto w oczy stwierdził zagadkowo:

- Wiem, skąd się biorą dzieci. I jak się tam dostają.

Nie myśl, że nie wiem.

Wierzę, że wiedział. Speszony i zażenowany, nie

podjąłem wówczas rękawicy, rzuconej przez jedenasto-

latka.

Zabierałem go na ryby. Wtedy, gdy miał jedenaście

lat, chadzaliśmy pod most, od strony wyspy. Siadaliśmy

pod wielkimi drzewami na wielkich i nierównych kocich

łbach dolnej promenady, która biegnie pod Pont Louis-

-Philippe i Pont Marie niemal naokoło całej wyspy;

malowniczy starzy paryscy gaillards (spryciarze) spędzają

tam lata emerytury z długimi, bambusowymi tyczkami

i nylonowymi żyłkami, próbując złapać jakąś zjadliwą

rybkę nawet w najgorszą deszczową i zimową pogodę.

Później, kiedy chłopak podrósł, zabierałem go nad

Marne, gdzie łowiliśmy okonie i pstrągi, wiosłując

pomiędzy brzegami rzeki i trawiastymi wysepkami

upstrzonymi kępami drzew, w scenerii przywodzącej na

myśl dziewiętnastowieczne pejzaże impresjonistyczne

Moneta czy Sisleya - nietknięty pejzaż dziewiętnasto-

wieczny, we Francji, w sielskich, wiejskich okolicach

Francji, być może uchowa się w tej postaci na zawsze.

Pamiętam, był właśnie ciepły, słoneczny, nakrapiany

obłokami dzień wiosenny, w takiej właśnie dziewiętnasto-

11

 

wiecznej monetowskiej scenerii nad Marną, kiedy Hill po

raz drugi wrócił do tematu siostry, jej narodzin i jej życia.

Miał wtedy piętnaście lat, a McKenna cztery. Nie ulegało

wątpliwości, że bardzo ją kocha. Wszyscy bardzo ją

kochaliśmy, tę pogodną, ciągle roześmianą istotkę, obda-

rzoną roztańczonymi oczyma, bystrą i wiecznie ciekawą

wszystkiego, co się wokół dzieje, niczym ruchliwy kociak.

Chciała wybrać się z nami i płakała, kiedy Hill jej na to

nie pozwolił, tłumacząc, że jest za mała, że tylko by nam

była ciężarem i zawalidrogą. Nie będę "zawali-drogą",

mówiła, zabawnie rozbijając na dwoje słowo, którego

z pewnością nie rozumiała. Na rzece Hill skierował łódkę

ku porośniętej trawą przewieszce, ocalałej wśród pól

dzięki systemowi korzeni trzech gigantycznych dębów.

— Co myślisz o tym dzieciaku?

- O McKennie?

— Śliczna, prawda? I w dodatku bystra.

Nie patrząc na mnie przeszedł do sedna.

-              Ale oni ją psują. Powinna wiedzieć, że jak wejdzie

w życie, okrutny i egoistyczny świat nie będzie się z nią

cackał. Musi znaleźć swój sposób na przetrwanie w nim.

Nie zawsze będzie tak, jak ona chce. Było mi cholernie

przykro, ale musiałem jej odmówić. Niech się uczy.

Miałem wrażenie, że się usprawiedliwia na wypadek,

gdybym w skrytości ducha uznał jego postępowanie za

okrutne.

-              Niech się uczy - powtórzył.

- No tak.

Hill zwinął haczyk i badawczo oglądał przynętę,

choć nic jej nie brakowało, po czym znów zarzucił.

— Nie podoba mi się sposób, w jaki oni ją traktują.

Zepsują ją do szczętu.

— Cóż, wydaje mi się, że bardzo trudno nie psuć

McKenny - powiedziałem.

— Oczywiście. Ale u nich to wynika z czegoś innego.

12

 

Spełniają wszystkie jej zachcianki, bez wyjątku, a czasem

nawet uprzedzają jej życzenia. Nie powinni jej byli mieć.

-              O czym ty mówisz!

Naprawdę mnie zezłościł. I zaszokował. Kochałem

wtedy moją chrzestną córkę bardziej niż kogokolwiek

przedtem, tą żarliwą miłością mężczyzny, któremu nie

dane było zostać ojcem i który nad tym boleje. Teraz

przypuszczam, że źródło mego gniewu - w o wiele

większym stopniu, niż byłbym to wówczas skłonny

przyznać - tkwiło w poczuciu winy: wiedziałem bowiem,

że Hill ma na swój sposób rację.

— Nie powinni byli mieć tego dziecka, nie w ich

wieku - ciągnął nie zważając na moją reakcję. - Brak

im elastyczności, duchowej i psychologicznej giętkości.

Są dużo za starzy na takie małe dziecko!

— Chwileczkę, zaczekaj! - próbowałem mu przerwać.

— To nie wszystko. Przecież gdyby nie ona, zerwaliby

ze sobą! Tylko dzięki niej są razem. A przynajmniej

wygląda, że są. Nie wiedziałeś o tym?

— Nie. Oczywiście, że nie - powiedziałem głucho.

Obawiałem się, czy aby nie zwrócił uwagi na barwę

mojego głosu.

Ale przy jego młodzieńczej beztrosce? Gdzie tam!

Mogłem sobie oszczędzić niepokoju.

— Naprawdę - mówił. - Gdyby nie McKenna, dziś

byliby już po rozwodzie. Myślałem, że wszyscy o tym

wiedzą. I dlatego teraz traktują ją jak jakiś specjalny dar

od Boga, jak błogosławieństwo, które spłynęło na nich

z nieba. I udają, że są ze sobą szczęśliwi. I przy okazji

robią dzieciakowi wielką krzywdę.

— Cóż, sądzę, że oni naprawdę są szczęśliwi. Nawet

to wiem. I cieszę się ze względu na ciebie, ze względu na

nich, także ze względu na mnie samego. To dobrze, że

McKenna się pojawiła i zbliżyła ich ponownie do siebie.

Wszyscyśmy na tym dobrze wyszli.

13

 

-              No, nie wiem - odparł. - Myślę, że lepiej byśmy

wyszli na ich rozwodzie. Na pewno byłoby to uczciwsze

rozwiązanie. Uważam, że ona go powinna zostawić.

Gdyby miała charakter. Ja ich zresztą kocham, wiesz?

Naprawdę kocham tych biednych skurczybyków. Ale to

straszni hipokryci, wiesz. Tylko by sobie przez cały czas

gruchali ciu-ciu-ciu. Ale mnie nie nabiorą. Ciekawe, jak

się do siebie odzywają, kiedy są sami. I oni śmią uczyć

biedną McKennę bzdur o miłości monogamicznej. Uczą

ją, żeby nie stawiała za szeroko nóg. I żeby nie latała bez

majtek. Uczą ją, żeby na kanapie nie siedziała roz-

kraczona i żeby nie pokazywała motylka.

-              Na Boga! Chyba nie chciałbyś, żeby przestali ją

tego wszystkiego uczyć?

"Motylek" to dosłowne tłumaczenie włoskiego wy-

razu farfalla, który to eufemizm Harry poznał pracując

we Włoszech i który od narodzin McKenny wszedł do

domowego słownika.

Nie odpowiedział.

-              Uczą ją tych wszystkich bzdur, żeby oszczędzać

motylka, strzec jak skarbu. Miłość romantyczna! Za-

chować się nietkniętą dla jednego mężczyzny, który

będzie ją zawsze kochał, ją i tylko ją, na wieki wieków.

Ma się oszczędzać na jedną wielką miłość, która przetrwa

całe jej życie. Monogamiczne brednie.

— Posłuchaj, Hill, nie sądzę, aby twoi rodzice już

teraz uczyli McKennę, że ma się oszczędzać na przyszłą

miłość monogamiczną.

— Ale taki będzie następny punkt programu. Możesz

mi wierzyć. I do tego te ich obłudne kłamstwa.

Przez chwilę łowiliśmy ryby.

-              Może nie chcą, żeby ktoś ją skrzywdził - powie-

działem w końcu, kręcąc kołowrotkiem. Czułem się

niezręcznie.

-              Skrzywdził! Niby czemu miałaby się jej stać jakaś

14

 

krzywda, jeśli nie będzie się w nikim zakochiwać? Po co

jej te bzdury?

-              Hill, czy ty kiedyś spałeś z dziewczyną?

Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby w bezczelnym

uśmiechu.

-              Nie. Nie, ale nad tym pracuję.

Ta szczenięca pewność siebie! Ja jej chyba nie miałem,

nawet w jego wieku. Potem spoważniał:

-              Dużo o tym rozmawialiśmy, całkiem otwarcie. To

już nie tak, jak za waszych czasów. Gadamy o tym

w szkole i na prywatkach. Nie myśl, że nie miałem

okazji. Zachowuję swój pierwszy raz dla dziewczyny,

która to doceni, która będzie się z tego cieszyć tak jak

ja, ale bez tych wszystkich bredni o wielkiej miłości

i bzdurnej monogamii.  Dla dziewczyny o podobnej

wrażliwości i delikatności. I na pewno nie będę się

śpieszył do ślubu z pierwszą dziewczyną, która mi

dobrze da. Tak jak wy to robiliście. I nie będę się

zadawał z dziewczyną, która tego oczekuje. Mam na-

dzieję, że McKenna też nie będzie się zadawała z takim

chłopakiem. Ale i tak w naszym pokoleniu nie ma tylu

zdeklarowanych monogamistów co w waszym.

Nie umiałem odpowiedzieć. Ale Hill nie nalegał.

Właściwie więcej na ten temat nie rozmawialiśmy. Ani

wtedy, ani potem. Podobnie jak o jego rodzicach czyich

stosunku do McKenny. Ja oczywiście nie opowiedziałem

jego rodzicom o naszej rozmowie. Czułem, że byłaby to

zdrada, że Hill zacząłby mną pogardzać i przestałby mi

się zwierzać. Ale i tak więcej mi się nie zwierzał. Mam

wrażenie, że któraś mu dała, tamtego roku albo następ-

nego. Potem kilka innych, cały łańcuszek dziewczyn.

Ale nawet jeśli tak było, nie opowiadał mi o tym.

Skądinąd zawsze był z Hilla skryty, zamknięty

w sobie chłopiec, nawet w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin