Alarm.doc

(66 KB) Pobierz
Alarm

Alarm (Alarm alone)

Jonathan Carroll

 

I żyli długo i szczęśliwie. Do cholery , przecież tak właśnie miało być ! Spotkali się , rozmawiali ze sobą , pokochali się , on poprosił , żeby wyszła za niego za mąż, a ona zgodziła się ...dokładnie tak , jak to się miało zdarzyć.

 

Ale choć mamy nadzieję, że istnieją jakieś reguły, w rze­czywistości wcale ich nie ma. Gorzej, bo staramy się po­stępować zgodnie z tym. co nie istnieje i kończymy jak on: siedząc w pustym mieszkaniu, zastanawiając nie, gdzie ona może być, co robi w tej właśnie chwili, pewni, że jest to wspaniałe i seksy, po prostu nieporównywalne z czymkolwiek, co robiła wspólnie z nim.

Widział tego drugiego mężczyznę- O to właśnie chodzi, W publicznym miejscu trzymała za rękę faceta z brodą a la van Dyck i w dodatku wytatuowanego! Wyglądał na rowerzystę albo kierowcę ciężarówki, z tych, co noszą czapki z otworkami dla wentylacji.

A przecież zawsze nienawidziła tatuaży! Przynajmniej tak mówiła. Pamiętał nawet, jak się wyraziła: „Tatuaż jest jak trąd". No a teraz szła za rękę z panem trędowa­tym, podczas gdy jej mąż siedział w pustym pokoju ga­piąc się w podłogę.

Na dodatek tęsknił za wszystkim, co się z nią wiązało, nawet za tymi rzeczami, których szczerze nienawidził. Jej długimi czarnymi włosami przyczepionymi do białej emalii umywalki na kształt dziwnie wykaligrafowanych wzorów. Porozrzucanymi nieporządnie kosmetykami zajmującymi trzy czwarte szafki. Uporem. I tym sło­dziutkim głosem, kiedy przemawiała do kota, Każdej z tych rzeczy.

Próbował wszystkiego, żeby o niej zapomnieć: Bali, drogiej wódki, randek z agencji towarzyskiej, historii Hioba. Problem jednak w tym, że nie chciał o niej zapo­mnieć- Nie chciał przestać myśleć o jej uśmiechu, o jej długich palcach, o tym, jak pogwizdywała krzątając się w kuchni. Jeszcze z nią nie skończył.

A dzisiaj była ich rocznica. Cztery lata małżeńskiego szczęścia. Zabrałby ją na kolację i prawił komplementy. Kupiłby jej prezent - cos ekstrawaganckiego jak na ich możliwości, bo ostatecznie miłość jest ważniejsza niż stan konta bankowego. Może nawet wziąłby ją w jakąś podróż. Położyłby dwa bilety na ich małym stole i powie­dział: „Jutro będziemy w Londynie".

Kiedy tak siedział i myślał o tym, wydawało mu się, że mieszkanie rośnie i rośnie wokół niego i wreszcie czuł się jak pośrodku wielkiej stacji kolejowej. W drodze do­nikąd!

Westchnął, podniósł się i postanowił pójść się napić. Usiądzie sobie w barze i poogląda mecz w telewizji. Co­kolwiek, byłe tylko oderwać myśli od niej. Może jego umysł pracujący na pełnych obrotach ustali, co do chole­ry ma zrobić z resztą życia.

Na dworze było bardzo zimno i samochód nie chciał zapalić. Trrr... trrr... trrr... gasł raz po razie. Uchwycił mocno kierownicę poprzez wspaniałe skórzane ręka­wiczki, które podarowała mu na ostatnie urodziny. „No dalej, skurczybyku, nie rób mi togo! Nic dzisiaj", Tirr... trrr... znowu nic.

Zawsze kiedy silnik nie chciał zapalić, mówiła: „Mo­że go zalałeś". Bo tylko to wiedziała na temat samo­chodów. że jeśli zbytnio pompujesz pedałem gazu. za­lewasz motor. Więc za każdym razem gdy był jakiś kłopot, według niej musiało to być zalanie. Stroił so­bie żarty z tej jej wiedzy samochodowej, aż wreszcie szczypała go w ramię, żeby przestał. Raz zacięło się okno. Bardzo poważnie zapytał ją, czy nie myśli, ze się zalało...

Oparł głowę na kierownicy. Czuł się tak. jakby przyłożył do czoła nie kawałek plastyku, ale lodu. Bez cienia nadziei przekręcił jeszcze raz kluczyk i wtedy nagle sil­nik zaskoczył. Dzięki Bogu!

W chwili gdy wyjeżdżał z parkingu, zobaczył niesym­patycznego sąsiada, nazywała go: Niedobry pan Musz­tarda".

Czy naprawdę ona będzie mu tak towarzyszyć przez cały wieczór? „Może jest zalany", przezwiska, jakie nadawała ludziom, jej głos, kiedy przejeżdżał koło miejsc, gdzie zwykle robiła zakupy. Czy to wszystko bę­dzie go torturować?

Nie. Bar, który wybrał, był bardzo przytulny. Przez kilka następnych godzin czuł się tak, jakby wylądował z powrotem na Ziemi. Przysiadła się do niego duża blon­dyna imieniem Cora. Jej chłopak dbał, żeby nie zabrakło im picia. Zaśmiewali się nawiązując nocną przyjaźń. Tak właśnie powinno być. Mili dla siebie ludzie, opowia­dający historyjki i dowcipy tak śmieszne, że chichoczesz aż do bólu brzucha. Cory nie tknąłby za nic w świecie, ale był jej wdzięczny, bo trzy razy powtórzyła, że jest w jej typie.

Kiedy przycisnęło go, by pójść do toalety i właśnie miał się podnieść, usłyszał za sobą głos: „Cześć, Cora". Coś szelmowskiego w tonie, jakaś sugestia intymności podpowiedziały mu, że ten ktoś musiał spędzić z Córą pewien czas w łóżku. Odwrócił się i ku swemu przeraże­niu ujrzał pana Tatuowanego van Dycka.

- Cześć! Gdzie się podziewałeś? Co żeś ostatnio nabroił? - powitała go najwyraźniej zachwycona Cora.

Nawet kiedy już zostali sobie przedstawieni. Złodziej żon nie patrzył na niego, tylko w dekolt Cory.

- Cześć, jak leci?

W jego głosie słychać było kompletny brak zaintereso­wania tym, jak leci drugiemu mężczyźnie.

W porządku, to był właściwy moment! Odpowiednia chwila, żeby stanąć przeciwko tej świni, przeciwko wła­snej słabej naturze, przeciwko wszystkiemu, czym kie­dykolwiek był i czego nie zrobił. Wstań. Złap chujka za koszulę, wyciągnij go na środek sali, przyłóż mu. Zrób coś!

Akurat. Nie było w nim nic z Dżyngis-chana, ani jed­nego chromosomu. Ani Dżyngisa, ani Johna Wayne’a, ani jaj, ani grandezzy, ani niczego. Niczego dobrego. Złe­go zresztą też nie - sama bezbarwność i bezużyteczność. Można to kupować na tony i nawozić tym pole. Był tylko sobą, potrafiącym jedynie wstrzymywać oddech i z za­czerwienionymi policzkami zaciskać pięści, siedząc obok mężczyzny, który ukradł mu żonę.

Nawet gdyby wyszedł od razu i tak przebywałby tam za długo. Cały alkohol, który wlał w siebie tej nocy, gdzieś wyparował i jego błogosławione efekty zniknęły, zanim jeszcze wyszedł z budynku. Wsiądzie do samocho­du i pojedzie. To właśnie zamierzał zrobić. Jechać przed siebie, by zabić ból i upokorzenie, mijając drogowskazy i stacje benzynowe, jadąc donikąd. Tego właśnie potrze­bował w taką noc.

Miał swoją wielką szansę, ale wszystko, co potrafił, to zaperzyć się. Więc teraz pojedzie. A jeśli będzie chciał jechać przez całą noc, sam w samochodzie, który nic chce zapalić i przypomina mu o żonie, niech tam. Bę­dzie jechał całą noc i zobaczy przez szybę samochodową, jak wstaje świt. A nowy dzień zawsze przynosi nową nadzieję.

Chociaż zrobiło się Już wpół do drugiej, parking przed barem był pełen. Zazdrościł wszystkim tym szczęśliwym pijakom, siedzącym jeszcze w środku- Z goryczą stwier­dził. że zazdrości właściwie każdemu, kto nie jest nim.

Zanim zdążył zanurzyć się w pełnię smutku wywoła­nego tą myślą, usłyszał, jak z tyłu ktoś do niego podcho­dzi. Zaczął się odwracać i wtedy poczuł uderzenie w tył głowy. Upadł.

Nie miał żadnych snów. Przeszedł prosto od rejestracji ostrego bólu do pełnej świadomości- „Gdzie u diabła ja jestem?" Ale nie mógł wymówić tych stów, bo usta miał zakneblowane, a ręce związane z tyłu. Panowała kompletna ciemność, ale wiedział, że jest w czymś, co się porusza. To był hałas, jaki robi samo­chód. Był w samochodzie. Po kilku sekundach uświado­mił sobie, ze leży w bagażniku. Po tym, jak ktoś go ude­rzył, został związany i wpakowany do bagażnika!

Ogarnęła po panika. Zaczął się szarpać i usiłował krzyczeć mimo taśmy, która zaklejała mu usta. Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się równie żywy. Nic nie liczyło się nigdy tak bardzo jak to, by się teraz uwolnić od taśmy, więzów i bagażnika. Jeśli nie wydostanie się w tej chwili, oszaleje. I wreszcie coś robił, nie leżał jak owca wieziona na rzeź. Kopał i krzyczał, ile sił.

Nic się nie stało. Rzucał się, a samochód jechał dalej i choćby nie wiem czego próbował, nic nie mogło tego zmienić. Szczęśliwie pierwsza fala paniki przeszła, przy­najmniej na jakiś czas.

Zastanawiał się, kto u licha, chciałby go porywać. Nie miał niczego, nic nie wiedział, nie dysponował żadna władza. Jakież Czerwone Brygady, Ariańskie Braterstwo, Lśniąca Droga i wszyscy mordercy wie­dzieli. że w ogóle istnieje? Czy powinien się poczuć pochlebiony?

Może to jacyś rozwścieczeni Arabowie, którym wystar­czyłby jakikolwiek Amerykanin. Albo sadyści. Zabiorą go do lasu wraz z walizka pełna— no, rzeczy, a kiedy je­go ciało zostanie odnalezione, nawet ci, którzy na niego trafia, odwrócą się chorzy z obrzydzenia. Znowu zaczął się szarpać.

Na dobre lub złe, w chwilę po tym, jak dopadła go dru­ga fala strachu, samochód gwałtownie się zatrzymał. Trzasnęło dwoje drzwi. Nikt się nie odezwał, za to usły­szał kroki. Gdzieś bardzo blisko w zamku obrócił się klu­czyk i klapa nad nim skoczyła w górę. Oślepiło go świa­tło.

- Wysiadaj!

- Nie może. jest związany.

- No taaa,

Oba głosy należały do Amerykanów, l były znajome.

Po jakiejś chwili ktoś go przekręcił na kolana, a potem złapawszy go pod ramiona, wyciągnął z samochodu. Po­nieważ świecono mu cały czas prosto w twarz, nie mógł zobaczyć, kto to.

Położyli go na ziemi. Czuł się jak sparaliżowany ocze­kiwaniom, co zaraz nastąpi. Ktoś kopnął go w bok. Moc­ne kopnięcie, ale nie mordercze.

- Przestań.

- Dlaczego? Widziałeś, jak on uderzył?

Znowu te znajome głosy. Bardziej niż bólem i stra­chem jego umysł zajęty był szukaniem odpowiedzi na pytanie, skąd zna te głosy.

Światło zgasło. Zamrugał starając się odzyskać zdol­ność widzenia. Najpierw zobaczył dwie. potem trzy pary nóg. Jedne były w trampkach, Takich samych, jak te, które nosił jako nastolatek, wysokich, w czarno-białe pa­ski.

- Zdejmij taśmę. Pozwól mu mówić, Teraz już nie ma znaczenia, czy go usłyszą.

Ktoś zaśmiał się złośliwie.

Trampki zbliżyły się i czyjaś dłoń jednym brutalnym pociągnięciem zerwała taśmę z jego ust.

Mężczyzna krzyknął, ale nie z bólu, tylko dlatego, że tym, który mu zerwał taśmę, był on sam.

W wieku lat siedemnastu. On jako siedemnastolatek, w trampkach, w wymęczonych dżinsach, na których matka naszyła mnóstwo łat i w krzyczącej koszulce polo, którą dostał na ostatnie urodziny od swojej dziewczyny.

- Niespodzianka, dupku. Witaj w domu. Siedemnastolatek podniósł się i oparł dłonie na wą­skich biodrach-

Od tamtego czasu nabrał sporo wagi. Pamiętał, jak kiedyś kupował spodnie nr 32 zarówno w pasie jak i na długość. To były czasy.

- Spójrz na mnie - odezwał się głębszy głos i nagle zrozumiał, że i ten należy do niego. Zawsze jeste­śmy zdziwieni słysząc samych siebie z taśmy magnetofonowej. W ciągu trzydziestu sekund usłyszał siebie dwa razy - z przeszłości i teraźniej­szości.

Przestraszony  podniósł wzrok i zobaczył siebie wgapionego w sie­bie. To ja, zrozumiał natychmiast. I ten szkaradny czerwony sweter. Jego żona upierała się, że świetnie w nim wygląda.

- Czy wiesz, kim jesteśmy?

Mimo że był oszołomiony, pytanie wydało mu się bezdennie głupie- Ale nic chciał się narażać, więc tylko skinął głową. Ten drugi odpowie­dział mu podobnym skinieniem.

- To dobrze, ponieważ ja nie wie­działem. Zabrało mi sporo czasu, za­nim to zrozumiałem.

- Ja skumałem od razu - oznaj­mił z dumą siedemnastolatek-

- Zamknij się, dobra? Jeśli jesteś taki sprytny,  to jak tutaj trafiłeś?

Podniósł wzrok na swoje dwie wcześniejsze wersje spoglądające na siebie ze wściekłością. Ich wzajem­na nienawiść była oczywista.

- A ty, kurwa, na co tak się ga­pisz? - warknął siedemnastolatek.

Ale leżący na ziemi mężczyzna wiedział, że to blef. Pamiętał, jak mając siedemnaście lat bardzo sta­rał się udawać twardziela. Trzymał z grupą łobuziaków najeżonych ni­czym kaktusy i niebezpiecznych jak ręczne granaty. Wcale nic odznaczał się odwagą, ale był sprytny i potra­fił oszukać innych, by uwierzyli, że jest jednym z nich, a to wystarczyło.

Zawsze był sprytny, ale teraz sie­dząc na ziemi, w tej niewyobrażal­nej sytuacji, uświadomił sobie coś po raz pierwszy - jesteś sprytny i wydaje ci się, że to wystarczy, ale tak nie jest. Do czego doprowadziły go wszystkie te świetne plany, kłamstwa i udawania, pośród których żył przez lata? Opuściła go żona. praca, którą wykonywał okazała się znacznie mniej interesująca, niż się zapowiadała, miesz­kanie miało pozór tymczasowości. Pewna kobieta, z któ­rą kiedyś pracował, powiedziała: „Spieprzyłam życie do poziomu absolutnej średniej". Kiedy pierwszy raz to usłyszał, uznał powiedzenie za zabawne. Teraz zrozu­miał, że było też prawdziwe. Użył całego swego sprytu, by jego życie również stało się średnie i takie już miało pozostać. Na zawsze.

- Alleluja! Nasz chłopczyk ujrzał światło - wykrzyk­nął siedemnastolatek.

A starszy mężczyzna pochylił się, by pomóc mu stanąć na nogi. Głośno zaskrzypiały stawy w kolanach.

- Witaj w klubie. Teraz już mógł widzieć normalnie, a to. co zobaczył

wokół siebie, przejęło go dreszczem-

Bytu ich tak wielu, ubrani w tenisówki i podkoszulki, w garnitury, w bermudy i sandały. Włosy obcięte na wiele różnych sposobów, twarze od bardzo chudych do wręcz pucołowatych.

Ale wszyscy byli nim.

Oniemiały wpatrywał się w te różne odmiany samego siebie. To było jak oglądanie albumu. Oto on w wieku siedmiu, dwunastu, siedemnastu, dziewiętnastu lat. Z długimi paznokciami z czasu, kiedy poważnie myślał, że będzie zawodowo grał na gitarze. Ze świeża rana, po tym jak spadł z roweru, ile wtedy miał? Jedenaście? Wszyscy oni stali na wąskiej polnej drodze o drugiej nad ranem, wszystkie jego wersje, spoglądające na niego lub rozmawiające cicho między sobą. Nie słyszał tego. co mó­wili, ale wiedział, że rozmawiają o nim. Ich twarze wy­rażały całą gamę uczuć, od rozbawienia po obrzydzenie.

Zbierając resztę sił Jaka mu pozostała, wyszeptał, ma­jąc nadzieję, że ktoś mu odpowie.

- Co to jest? Dlaczego się tutaj znalazłem?

- Ponieważ jesteś skończony. Twój czas się wyczerpał. A teraz się tego dowiedziałeś - siedemnastolatek parsk­nął śmiechem. - Ponieważ jesteś teraz taki sam jak my. Zużyty i wyrzucony niby niedopałek.

Starszy mężczyzna położył opiekuńczo dłoń na jego ra­mieniu.

- Prawda. Wszyscy jesteśmy jedną osoba, ale ta osoba dorasta albo starzeje się, czy jak chcesz to nazwać. Każ­dy z nas był jakimś etapem, a kiedy ten się skończy ... Siedemnastolatek odsunął go na bok i stanął nos w nos ze skonfundowanym mężczyzna.

- Ja ci to wytłumaczę. Życie jest czymś na kształt paczki papierosów, można powiedzieć. To proste. W paczce masz dwadzieścia sztuk, zgadza się? Wypalasz jednego, zostaje dziewiętnaście. Co robisz z niedopał­kiem? Rzucasz go na ziemię i zapominasz o nim, ponie­waż się wypalił. Tyle tylko, że my się nie wypalamy. Ale nikt o tym nie wie póki nie trafia tutaj. Tak jak ty teraz. To wielki sekret życia.

- My wszyscy... - chłopak, na którego twarzy malował się gniew, zatoczył ręką wielki łuk, obejmując zebranych - tworzymy jedną paczkę. Jedno życie. Jednego człowie­ka. Ale dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, gdy zosta­liśmy zużyci i odrzuceni. Kiedy jest już za późno.

- Czy ja nie żyję? To znaczy, czy on nie żyje?

- Oczywiście, że nie. Nie bądź takim egoistą. On po prostu wyciągnął z paczki kolejnego papierosa.

Zarówno chłopak, jak i cała reszta, byli zachwyceni tym porównaniem. Gruchnęli śmiechem.

Nie miał się do kogo zwrócić poza mężczyzną, który wcześniej łagodnie dotknął jego ramienia. Jednak i on tylko smutno pokiwał głową, potwierdzając, że wersja chłopca jest prawdziwa.

Spojrzał na tłum. na siebie samego przez wszystkie minione lata i zrozumiał, że to prawda. Nie było innego wytłumaczenia.

- Co stanie się ze mną, to znaczy, chodzi mi, z nim? Z cienia doszedł go rozdrażniony głos:

- Kto to wie? Od nas oczekuje się tylko, byśmy sie­dzieli i czekali, aż dołączy do nas. Stabilizacja.

Stabilizacja! Wszechmocny Boże, kiedy ostatni raz użył tego głupiego słowa? W latach siedemdziesiątych? Być ustabilizowanym. Ustabilizowana miłość.

Na pomoc!

Pierwsza noc reszty jego życia przeszła nie najgorzej. Chłopak w harcerskim mundurku, on, rozpalił ogień, in­ny przyniósł hot-dogi i bułki w pudłach. Siedemnastola­tek użył swego noża, żeby je otworzyć. Mężczyźni obsie­dli ogień i jedząc rozmawiali. Niektórzy drzemali, głów­nie ci młodsi. Któryś próbował zaintonować jakąś starą pieśń, ale inny kazał mu się zamknąć ,twierdząc, że nie wszyscy ją znają Swietną stroną tej nocy było, że przy­pominała najwspanialsze klasowe spotkanie po latach. Mężczyźni znali jego życie w najdrobniejszych szczegó­łach, więc przez kilka godzin zadawał im niezliczone py­tania, ponieważ sam zapomniał tak wiele. Przypominało to odnajdywanie skarbów, które stracił po drodze.

Umieli odpowiedzieć na każde z jego pytań. Po jakimś czasie spędzonym razem miał w zebranym towarzystwie swoich faworytów. Ale to było oczywiste. Kto lubi same­go siebie przez cały czas? Zawsze bał się śmierci, ale je­śli tak miał wyglądać koniec, nie było to takie złe. Zaprowiantowanie zagwarantowane, a wspominki w mę­skim towarzystwie...

Nie! To było okropne, przerażające! Jak czekanie na Godota, tyle tylko, że nie było żadnego Godota ani boga, na którego można by czekać, jedynie inne wersje jego sa­mego, a jaką dawkę własnej osoby daje się wytrzymać.

I wtedy wyskoczyli z ostatnią niespodzianką. Kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się przez gęsty las, po­wiedzieli mu, żeby wsiadł do samochodu. Był tak wykoń­czony, wypluty, że zrobiłby wszystko, co by mu kazali.

Do miasta wzięli go nie ci sami, którzy go stamtąd przywieźli. Siedemnastolatek już kilka godzin wcześniej zniknął w lesie, a starszy mężczyzna siedział z uśpio­nym dzieckiem na kolanach.

W milczeniu jechali w stronę znajomego miasta. Sie­dząc obok kierowcy patrzył tępo na to. co do ostatniej nocy było jego światem. Minęli budynek, w którym mieszkał, a potem miejsce pracy, to gdzie grał w kręgle, kościół, w którym brał ślub.

Nie odezwał się aż do chwili gdy zatrzymali się przed domem, w którym jego żona mieszkała z wytatuowanym van Dyckiem.

- Nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin