04 Kleska Szatana (m76).rtf

(300 KB) Pobierz
Klêska szatana

Karol May

 

 

 

Szatan i Judasz

 

Klęska szatana
Spółdzielnia Wydawnicza „Orient” R.D.Z. w Warszawie, Warszawa 1925


Pod ziemią

 

Konie nasze uginały się pod ciężarem, ponieważ przezornie zaopatrzyliśmy się w żywność i pauzę, we wszystko, co było niezbędne m trzy, cztery dni. Między rzeczami, które — jak należało przypuszczać — mogły nam się przydać, zabraliśmy również paczkę świec i pęk długich woskowych pochodni. Znaleźliśmy spory ich zapas na wozie. (Ponieważ używa się ich do pracy podziemnej, przeto Melton nabył je od kupca w Ures). .Ponadto były tam jeszcze trzy beczułki z oliwą palną. Wskazywało to, jak zresztą wiele innych okoliczności, że Melton szczegółowo przygotował swój biznes, zanim jeszcze dobił targu z hacjenderem, i Oczywiście, zanim rozstałem się z Winnetou, wtajemniczyłem go w swoje plany, aby mógł mnie łatwo odszukać, gdybym nie wrócił po czterech dniach. Przede wszystkim więc powiedziałem Apaczowi, że zamierzam zbadać jaskinię Playera i podziemnry korytarz, odkryty przez Herkulesa.

Ponieważ poprzedniego dnia zboczyliśmy z właściwego kierunku, więc musieliśmy — ja i Mimbrenio — wrócić na ostatni odcinek drogi. Z zadowoleniem stwierdziłem brak śladów po koniach i wozach. Jeżeli nawet gdzieniegdzie dały: się zauważyć odciski, to można było przypuszczać, że dzień, który obecnie wschodził, zadrze je doszczętnie. Teraz byłem przekonany, że ewentualni wywiadowcy Meltona nie znajdą śladów naszego obozowiska. Po blisko czterogodzinnej jeździe na południe skierowaliśmy się na wschód i wkrótce dotarliśmy do zapowiedzianej przez Playera granicy roślinności. Stąd zaczynała się pustynia. Zatrzymaliśmy wierzchowce, aby je nakarmić, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

Jechaliśmy przez prawdziwą pustynię. Ziemia układała się w długie, niskie fale, oddzielone od siebie płytkimi wgłębieniami. Dookoła były skały, kamienie lub piasek. Ani źdźbła trawki. Nagi kamień ssał promienie rozognionego słońca, dopóki się nie nasycił. Żar drżąco wibrował na wysokości czterech czy pięciu stóp nad, ziemią. Trudno było oddychać. Pot parował z całego ciała. Pędziliśmy bez wytchnienia; aby przybyć do Almaden przed zapadnięciem zmroku.

Nie rozmawialiśmy ze sobą. Mimbrenio nie ośmielił się do mnie przemówić, a jednostajność drogi nie skłaniała do rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu, dopóki sobie nie uświadomiłem, że Almaden leży na północ od nas. Skręciliśmy przeto w tym kierunku, badając grunt w poszukiwaniu tropu.

Kiedy słońce zniżało się ku zachodowi, wyłoniła się przed nami w oddali niska, jednakże ostro od horyzontu odcinająca się skała, olbrzymiejąca w miarę, jak się do niej zbliżaliśmy.

 To na pewno Almaden — rzekłem. — Teraz należy podwoić czujność.

 Czy mój wielki brat Old Shatterhand zsiądzie z konia? — zapytał nieśmiało Mimbrenio.

Jeźdźca o wiele łatwiej spostrzec niż piechura. Wprawdzie sam zrezygnowałbym z jazdy w siodle, ale cieszyła mnie jego uwaga, ponieważ dowodziła roztropności. Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za uzdy, poszliśmy naprzód. Kroczyliśmy po płaskim gruncie, który niby pierścień okalał Almaden. Doszliśmy do brzegu wgłębienia, pośrodku którego ono wyrastało. Mówiąc ściślej, staliśmy na brzegu wyschłego jeziora ze skalistą wyspą, która dziś nosiła nazwę Almaden.

Wskutek jednostajności okolicy mimo woli zboczyłem z kierunku; do Almaden dotarliśmy nie z południowej, lecz z południowo–zachodniej strony. Było to niebezpieczne. Przypuszczałem bowiem, że Indianie wypatrują nas od strony zachodniej, ale za to pozwoliło mi od razu ujrzeć skałę, o której opowiadał Player i Herkules, a którą musiałbym w innym wypadku dopiero odszukiwać.

Ogromny blok skalny, sterczący z dna wyschłego jeziora, u góry był płaski i tworzył niemal prawidłowy sześcian, o ścianach biegnących prawie dokładnie w czterech kierunkach .wiatrów. Ponieważ stanęliśmy przy południowo–zachodniej krawędzi, widzieliśmy przeto stronę południową i zachodnią. Pierwsza wznosiła się prosto, miała wszakże głębokie rysy na powierzchni, pośrodku zaś tunel, który jak łatwo było zauważyć, biegł pod górę. Potwierdzało to słowa Playera, że płaskowzgórze jest dostępne z południowej i północnej strony.

Moglibyśmy tam dotrzeć po dziesięciu lub piętnastu minutach marszu, nie odważyłem się jednak, aczkolwiek nie widać było dookoła żywej duszy. Na górze na pewno czuwali ludzie i mogliby nas szybko spostrzec.

Przede wszystkim nalegało wybadać, gdzie są Indianie. Naturalnie, sam się tego podjąłem, chłopca pozostawiwszy przy koniach. Skradałem się na zachód wzdłuż brzegu byłego jeziora. Musiałem bardzo uważać, gdyż nic mnie nie kryło i gdybym kogoś spostrzegł, w tej samej chwili byłbym także dostrzeżony. Uszedłszy spory szmat drogi, zauważyłem na północno–zachodniej stronie małą rzadkie chmurki, które powoli wznosiły się, rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, nieduży dym z indiańskiego ogniska, roznieconego na skąpym podkładzie drzewa. Szedłem jeszcze normalnie przez parę chwil, a następnie zacząłem biec jak zwierzę czworonożne.

Wkrótce zobaczyłem pięć czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odległość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła. Leżąc obserwowałem obozowisko.

Każdy Indianin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię lub obraz, przedstawiający szczególne zdarzenie z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indianie lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o .namiot z wężom. Był to zapewnię namiot wodza.

Wiedziałem już, gdzie obozują Jumowie. Chciałem się wycofać, kiedy troje osób, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszło z owego namiotu. Kobietę poznałem od razu: była to Judyta. Jednym z mężczyzn był Melton, drugim Indianin, niewątpliwie mieszkaniec namiotu. Rozmawiali przez chwilę, po czym Indianin wrócił do siebie, Melton zaś z Judytą poszedł dalej.

Dokonawszy rozpoznania, mogłem wrócić do obozowiska. Z początku czołgałem się na brzuchu, potem, pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach? Słońce skryło się za widnokręgiem i zapadł zmierzch. Szczęśliwie dotarłem do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest ciemno na tyle, aby nie być widocznymi, a dość jeszcze jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.

Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy w dół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zaczęliśmy usuwać kamienie. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. (Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zlazłem w dół do jaskini. To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i z łatwością mogło pomieścić stoi. W małej bocznej jaskini zebrała się bardzo zimna woda. Zbadanie dna odłożyłem na później, gdyż przedtem musiałem wprowadzić konie.

Trzeba więc było powiększyć wejście. Robota oczywiście niezbyt przyjemna, lecz .uporaliśmy się z nią szybko i przeprowadziliśmy bez trudu wierzchowce. Kiedy napoiliśmy je i nakarmiliśmy, mogłem zbadać dno jaskini, a raczej obejrzeć je, ponieważ patrzenie w przepaść nie jest żadnym badaniem. Była to prawdziwa otchłań. Gdy rzuciłem kamuszek, usłyszałem dopiero po dłuższej chwili słaby odgłos, uderzenia o dno.

Player nie mógł określić ani szerokości ani głębokości, ponieważ nie miał światła. Natomiast moja pochodnia świeciła tak jasno, że stojąc na jednym brzegu, widziałem wyraźnie przeciwległy. Ciemność oszukała Playera, ja zaś wiedziałem, że przepaść nie jest szersza nad dziesięć, jedenaście łokci. Tymczasem młody Mimbrenio ukląkł i badał grunt. Dłubał palcem, później zaczął skrobać nożem.

 . Czy Old Shatterhand zechce zobaczyć, że tu znajduje się dołek? — rzekł, klingą wyskrobawszy ziemię.

 Utworzyła go woda kapiąca ze sklepienia — odpowiedziałem.

 W tym wypadku wydrążenie byłoby okrągłe. Tak jednak nie jest.

 Zobaczymy.

Nachyliłem się i pomogłem mu grzebać. Istotnie. Czworokątny, na łokieć głęboki dołek.

 Poszukajmy, czy nie ma gdzieś drugiego — rzekłem.

Wkrótce odkryliśmy trzy inne. Usunęliśmy ziemię, która je pokrywała. — Mimbrenio spojrzał na mnie pytająco. Ośmieliłem go przeto:

 Jeśli mój młody brat chce co& powiedzieć o tych wgłębieniach, to proszę, niech mówi.

 Nie mam nic do powiedzenia — odparł. — Drąży się w ziemi dołki po to, aby w nich coś schować. Co jednak mogło tkwić w tych oto wgłębieniach? Old Shatterhand wie zapewne.

 Nietrudno się domyślić, ale język mego brata nie ma na to nazwy. Czy wiesz, czym jest kołek lub klamra?

 Nie wiem.

 Drzewo lub żelazo, które wbite w ziemię przytrzymuje największe ciężary. W danym wypadku ciężarem był most nad przepaścią. Bez wątpienia na drugim jej brzegu pozostały takie same cztery dołki.

 Ale gdzie się podział most?

 Nie ma go już. Zapewne ci, którzy z niego ostatnio korzystali, strącili go w przepaść. Zależało im na tym, aby nikt nie mógł przedostać się na drugą stronę. W tym celu zatkano też dołki. Ale oczy mego młodego brata są ostre i przenikliwe.

 Nie oczy, lecz stopy wyczuły, że ziemia w tym miejscu jest bardziej miękka niż gdzie indziej. Gdyby most stał jak dawniej, moglibyśmy przejść na drugą stronę.

 Przejdziemy i tak. Dostaniemy się do tunelu, który wylot ma na płaskowzgórzu, lecz myślę, że posiada również inne zamaskowane wejście. Trzeba je odszukać.

 Kiedy? Dziś wieczór?

 Nie, jutro. Wejście jest zatkane i po omacku nie potrafię go znaleźć, światła zaś zapalać nie można. Poradzimy sobie przy świetle dziennym. Tymczasem posilimy się, a potem wyjdę na zwiady.

 Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?

 Nie. Z przyjemnością zabrałbym cię, lecz musisz zostać przy koniach.

 Tu są bezpieczne. Jumowie ich nie znajdą.

 Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Mogą się spłoszyć.

Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takich ciemnościach. Dobrnąłem do północnego krańca skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.

Siedziałem może godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się pełnym blaskiem. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy w pobliżu usłyszałem czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili istotnie ujrzałem Indianina, który przystanął nie opodal mego ukrycia i uważnym wzrokiem powiódł dokoła. Nie widząc nikogo westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości paru kroków ode mnie.

To było fatalne, fatalne w najwyższym stopniu. Kamienie były tak rozstawione, że nie mogłem wycofać się bez szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.

 Uff! — zawołał po długiej pauzie Indianin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył kilka kroków naprzód. Ktoś nadchodził. Rozpoznałem Judytę. Ukryty za kamieniem, podsłuchałem niezwykle ciekawą rozmowę,

Indianin nazywał siebie Przebiegłym Wężem. Był więc mieszkańcem namiotu, który widziałem, i dowódcą trzystu Jumów, którzy tu obozowali. Władał angielskim i hiszpańskim w sposób jak na Jumę niezwykły, ona zaś nie posiadała ani w dwudziestej części jego wiedzy; nie umiała też słowa po indiańsku. Mimo to porozumiewali się doskonale.

Wziął ją za rękę i rzekł:

 Przebiegły Wąż już sądził, że Biały Kwiat nie przyjdzie. Dlaczego kazałaś mi czekać?

Musiał swoje pytanie kilkakrotnie w rozmaitej formie powtórzyć, zanim zrozumiała i odrzekła:

 Melton mnie zatrzymywał. Teraz on nie zrozumiał. Powtórzyła słowa i zobrazowała myśl znakami.

 Co teraz robi? — zapytał Przebiegły Wąż.

 Śpi — wyjaśniła raczej pantomimicznie niż słownie.

 Czy Melton sądzi, że Biały Kwiat również śpi?

 Tak.

 W takim razie jest głupcem, słusznie oszukanym, ponieważ sam pragnie oszukiwać. Biały Kwiat nie powinna mu wierzyć. Okłamuje ją, nie dotrzyma danego przyrzeczenia.

Każdemu zdaniu towarzyszyły liczne gesty wyjaśniające. Ponieważ przedstawienie prawdziwego przebiegu rozmowy byłoby uciążliwe zarówno dla mnie, jak i dla czytelnika, więc opiszę ją tak, jak gdyby oboje porozumiewali się gładko.

 Czy wiesz, co mi Melton przyrzekł?

 Wyobrażam sobie. Czy nie powiedział ci, że otrzymasz wielkie skarby?

 Tak. Melton sądzi, że na tej skale zarobi milion. Wówczas zostanę jego żoną, będę miała brylanty, perły i wszelkiego rodzaju kosztowności, zamek w Sonorze i pałac w San Francisco.

 Nie dostaniesz ani klejnotów, ani złota, ani pałacu. Melton dużo zarobi, ale nic z tego nie będzie posiadał.

 Jak to?

 To jest nasz sekret. Ale gdyby nawet stało się tak, jak on pragnie, ty byś nic z tego nie miała. Jesteś jedynym kwiatem na tym ustroniu, dlatego myśli o tobie. Kiedy zobaczy inne, ciebie porzuci.

 Niech się tylko ośmieli! Zemszczę się i wyjawię wszystkie jego występki.

 Nie będziesz mogła. Tu można łatwo zdeptać kwiat, który wyblakł, a stał się niebezpieczny. Wierz mi, żadna z twoich nadziei przy nim się nie spełni.

 Mówisz tak, ponieważ chcesz mnie posiąść. Daj mi dowód.

 Przebiegły Wąż może ci dowieść. Powiedz, dlaczego pozwoliłaś zesłać ojca do podziemi?

 Ponieważ miał zostać nadzorcą i zarobić sporo pieniędzy.

 Ojciec twój jest związany jak inni, musi pracować jak inni i nie otrzymuje lepszego pokarmu niż inni. Wiem, że obiecano go wypuszczać od czasu do czasu z szybu, aby mógł się z tobą widzieć i odetchnąć świeżym powietrzem, lecz przyrzeczenie to nie będzie spełnione.

 Zmuszę Meltona, aby dotrzymał słowa!

 Nie wierz! Nad takim mężczyzną tysiąc najpiękniejszych kobiet świata nie mogłoby uzyskać żadnej władzy. Zażądaj spotkania z ojcem, a przekonasz się, czy pozwoli na nie.

 W takim jazie porzucę go!

 Spróbuj — zaśmiał się czerwonoskóry — uwięzi cię we wnętrzu skały, gdzie twoją piękność i zdrowie pożre trucizna rtęci. To kłamca, powtarzam. Moje serce natomiast szczerze myśli o tobie. Dam ci słowo na to, co on kłamliwie przyrzeka. Gdybym chciał, byłbym o wiele, o wiele bogatszy od Meltona.

 Bogaty Indianin?! — roześmiała się Judyta.

 Wątpisz? My jesteśmy prawymi posiadaczami kraju, którego gwałtem pozbawiają nas biali. Przy naszym trybie życia, co nam po złocie, srebrze, skarbach! Wiemy jednak, gdzie się złoto znajduje w olbrzymich ilościach, a nie powiemy tego białym. Lecz gdyby Biały Kwiat chciała zostać moją squaw, dałbym jej tyle złota i srebra, ile zapragnęłaby; dałbym to wszystko, co Melton przyrzekł obłudnie.

 Czy naprawdę? Dużo złota, klejnotów, pałac, zamek, piękne szaty i wiele służby?!

 Wszystko, wszystko, czego zapragniesz! Mógłbym cię uczynić moją squaw wbrew twojej woli, gdyż my, Indianie, porywamy dziewczęta, których inaczej nie możemy dostać. Lecz ty zostań moją squaw dobrowolnie. Nie użyję przemocy. Poczekam, aż sama oddasz mi serce. Czy nie uczynisz tego już teraz?

Powstał, skrzyżował ręce na piersiach i oglądał ją badawczo. Milczała. Chętnie przystałaby na miłostkę z pięknym, młodym wodzem, nie kłopocąc się o następstwa. Lecz on żąda, aby została jego, żoną. Czyżby rzeczywiście Melton chciał ją oszukać? Czy naprawdę Indianin mógłby się wzbogacić, gdyby zechciał?

Indianin stał przed Judytą, wbijając w nią ostre spojrzenia, jak gdyby usiłował wyczytać najskrytsze jej myśli. Po dłuższym milczeniu wreszcie rzekł:

 Wiem, o czym myśli Biały Kwiat. Kocha bogactwo, przyjemności miejskiego życia wśród bladych twarzy. Czerwonoskóry posiada tylko namiot, konia i broń. Mieszka w lasach i sawannach i nie rozumie się na sztukach i rozkoszach białych ludzi. Jakże byś więc mogła zostać squaw Indianina? Czyż nie o tym myślałaś?

 Tak.

 Wierz mi, będzie inaczej, gdy zechcesz. Powiedz tylko tak, a natychmiast pójdę spełnić twoje życzenia. Moja ręka nie dotknie twojej, zanim nie przyniosę tyle złota, ile zapragniesz.

To na nią podziałało

 Mógłbyś naprawdę?! — zawołała. — Mógłbyś przynieść mi tyle złota?

 Mogę.

 A Melton, czy rzeczywiście mnie oszukuje?

 Wybadaj go, zażądaj widzenia się z ojcem. Ale nie mów nic o naszej rozmowie.

 Dobrze. Wypróbuję go. Jeśli nie uczyni zadość memu żądaniu, porzucę go i pójdę do ciebie.

 Nie pozwoli. Zmusi cię, abyś pozostała w jego namiocie.

 Co zatem czynić?

 Czekać, tylko czekać, aż zgłoszę się po ciebie. Melton jest w naszej władzy. Zastrzelę go, jeśli wbrew twojej woli zechce cię dotknąć. Dopóki się nie zdecydujesz, przychodź tu co wieczór o tej samej porze. Jeżeli nie przyjdziesz, będę wiedział, że coś ci zagraża, i pójdę do niego, aby cię zabrać.

 Czy dotrzymasz słowa?

 Przebiegły Wąż jest chytry, ciebie jednakże nie oszuka. Możesz na mnie polegać. Howgh!

Odszedł, nie uścisnąwszy nawet jej ręki Ona zaś, kiedy się oddalił o trzy czy cztery kroki, skoczyła, pobiegła za nim i zarzuciła mu ręce dookoła szyi. Usłyszałem szmer pocałunku. Naraz cofnęła się i usiadła na kamieniu. Czy był to odruch wyrachowania? nagłego wzruszenia? czy może podziękowania z góry za złoto, które jej przyrzekł? Być może wszystko razem. Indianin stał przez chwilę oszołomiony, po czym zbliżył się do niej powoli i rzekł:

 Biały Kwiat dała mi dobrowolnie to, o co teraz nie ośmieliłbym się prosić. Niech wie, że odtąd nikt inny nie powinien jej pocałować. Z samego rana wypróbujesz Meltona. Jutro wieczorem tu powrócę. Biada Meltonowi, jeżeli Białemu Kwiatu uczyni coś złego. W podzięce za pocałunek powiem ci coś więcej. Otóż z bladych twarzy, które przyprowadziliśmy, jeden zginął. Był to wysoki, silny mężczyzna. Znasz go,

 Znam.

 Tak, znasz go lepiej niż innych.

 Skąd wiesz?

 Powiedziało mi spojrzenie, którym cię obrzucał. Czy kochasz go?

 Nie. Przyjechał tutaj za mną.

 Nie zmartwi cię więc wiadomość o jego śmierci?

 Nie żyje? Skąd wiesz7

 Wellerowie ścigali go i zabili. Dziobią go już sępy.

Trwała chwilę w milczeniu. Wreszcie zawołała:

 Bardzo dobrze, że się tak stało. Był mi obmierzły, pozbyłam się go nareszcie!

 Tak, nie wróci już. Do jutra. Howgh!

Oddalił się szybko. Zamyśliła się. Potem poruszyła końcami palców, jak zazwyczaj przy odpędzaniu złych myśli. Po cichu zaczęła nucić melodię, wreszcie wstała i poszła. Jakże łatwo mogłem poznać drogę na płaskowzgórze. Trzeba było tylko iść za nią, lecz znając dobrze zwyczaje czerwonoskórych, wiedziałem, że Indianin jest w pobliżu. Zrezygnowałem z niebezpiecznej pokusy i wróciłem do jaskini, zadowolony z rezultatów tej krótkiej wyprawy nocnej.

Zbadać drogę mogłem później, na dziś było mi to niepotrzebne. To, co podsłuchałem, przynosiło mi więcej korzyści. Dzięki temu mogliśmy podążyć wprost do celu, a nie czekać na posiłki Mimbreniów, mających pokonać Jumów. Im dłużej myślałem, tym możliwszy wydawał mi się fakt, do niedawna jeszcze absurdalny, mianowicie, ze sam, bez Winnetou, bez czyjejkolwiek pomocy, mógłbym osiągnąć swój cel, i to nie zdejmując strzelby z ramienia.

O świcie wzięliśmy się do pracy. Przysłoniłem kamieniami wejście do jaskini i zeszliśmy no dół, aby wspiąć się na skałę z innej strony. Widzieliśmy stąd obozowisko Indian. Nie było w nim jeszcze śladu życia. Mimo to poruszałem się bardzo ostrożnie. Znalazłszy zakręty, wypatrzone przez Herkulesa, zatrzymaliśmy się przy właściwym. Poznałem go natychmiast, ponieważ otwór był źle zamaskowany. Miejsce to nie było widoczne z obozu Indian. Dlatego zachowywaliśmy się swobodnie, zrezygnowawszy z ostrożności.

Po usunięciu kamieni powstał bardzo obszerny otwór. Zeszliśmy w dół po głazach, które Herkules ułożył w schody. Były obciosane, co zdradzało nieindiańskie pochodzenie tunelu, prowadzącego na ukos do podziemi.

Najpierw spenetrowałem prawą stronę tunelu, naturalnie korzystając ze światła pochodni. Po kilku zaledwie krokach dotarliśmy do przepaści, dzielącej nas od jaskini. Konie usłyszały nasze — głosy i podeszły aż do krawędzi. Spędziwszy noc w jaskini, przestały się lękać. Okrzykami pragnąłem odpędzić je od przepaści. Kiedy zawołałem na mojego Hatatitla: „Iteszkosz!” (Połóż się!) — rozkaz spełnił natychmiast. Koń Apacza położył się obok niego. Byłem więc pewien, że przed moim powrotem nie ruszą się z miejsca.

Znaleźliśmy na brzegu cztery dołki, odpowiadające dokładnie wczorajszym. A więc istotnie wisiał tu niegdyś most. Wróciliśmy, aby udać się w głąb tunelu. Wysokość jego była wyższa od przeciętnego wzrostu człowieka, a szerokość miała około trzech stóp. Na ścianach widniały ślady dłuta i świdra. Oporniejsze kamienie rozwalono dynamitem, a więc tunel był zbudowany przez białych.

Szliśmy coraz dalej, nie napotykając na przeszkody. Powietrze, wbrew oczekiwaniu, było wcale znośne. Ta okoliczność zwróciła moją uwagę na płomień pochodni, który z lekka się pochylał w kierunku korytarza. A więc istniała tu cyrkulacja powietrza. Świeży powiew szedł od zewnątrz w głąb tunelu. Czyżby tunel łączył się z szybem? Bardzo możliwe.

Uszliśmy przeszło trzysta kroków, gdy. Mimbrenio wskazał na jakiś wmurowany kamień.

 Napis — rzekł — lecz nie indiański.

Oświetliłem wskazane miejsce i z łatwością odczytałem: Alonso Vatrgas of. en min. y comp. A.D. MDCXI. Uzupełniając skróty: Alonso Vargas, oficial en minas y companneros, Anno Domini MDCXI, co znaczy Alonso Vargas, górnik, oraz towarzysze w roku pańskim 1611. A więc dwieście pięćdziesiąt lat minęło od czasu, gdy dzielny górnik hiszpański wydrążył te podziemia. Zanotowałem napis, ponieważ nie sądziłem dotychczas, aby Hiszpanie już wówczas przeniknęli do tak odległych okolic Meksyku, zwanego przez nich Nową Hiszpanią.

Szliśmy coraz dalej, aż do końca tunelu. Stanowił go mur kamienny. Aczkolwiek nie dostrzegłem w nim żadnego otworu, płomień pochodni był stale pochylony. Okazało się, że mur tworzył rodzaj rzeszota. Tam, gdzie zbiegały się kanty głazów, nie była cementu, wskutek czego powstały liczne, a niewidoczne otworki. Na jednym z głazów znalazłem napis: E. L. 1821. E. L. były to zapewne czyjeś inicjały, cyfra oznajmiała, że tunel został zamurowany w roku 1821. Być może w tym samym roku zdjęto most nad przepaścią i zamaskowano wejście do jaskini, ale w jakim celu? Otworki w murze pozostawiono, aby powietrze mogło swobodnie krążyć i aby późniejszego przybysza nie zadusiły nagromadzone gazy trujące.

Co mieliśmy czynić? Przez jakiś, czas nasłuchiwaliśmy. Za murem ani szmeru. Odważyłem się zapukać. Żadnej odpowiedzi. A jednak serce moje skakało z radości. Wiedziałem bowiem, że za tym murem znajdę swoich ziomków. Jeśli tak miało być istotnie, jakże łatwo mógłbym ich uwolnić. Trzeba było tylko przedostać się przez mur. Trzeba było wydrążyć otwór odpowiedniej miary. Ale czym? Nie mieliśmy innych narzędzi prócz noży. W ciągu całego dnia pracy zdołalibyśmy usunąć tylko jeden głaz. Jednakże wziąłem się ochoczo do roboty. Mimbrenio dzielnie mi pomagał.

Pracowaliśmy dopóki pochodnie płonęły, a potem jeszcze po omacku. Zmęczeni wróciliśmy do jaskini, gdzie konie wciąż jeszcze leżały na tym samym miejscu. Teraz mogły się podnieść i posilić. A my, skoro tylko zażegnaliśmy głód, wróciliśmy do podziemi, biorąc ze sobą kilka pochodni i większą ilość świec oraz nieodzowne narzędzia, między innymi łomy.

Po ciężkiej pracy około godziny siódmej wieczorem wreszcie usunęliśmy pierwszy głaz. Spojrzałem przez otwór: ciemność głęboka i cisza. Z drugim głazem uporaliśmy się o wiele łatwiej, bo po dwóch godzinach pracy. O godzinie dziesiątej usunęliśmy trzeci. O północy leżało u naszych stóp już siedem wyrwanych kamieni. O pierwszej poi północy mogliśmy się przeczołgać przez dość szeroki otwór, co też natychmiast uczyniliśmy, zachowując najwyższą] ostrożność, gasząc nawet pochodnie.

Stwierdziwszy, że nic nam nie grozi, zapaliliśmy świecę. Spostrzegłem, że mur z tej strony tak był pomalowany, iż nie różnił się od otaczających go skał.

Znaleźliśmy się w szerokim i dość wysokim korytarzu, który wspierał się na naturalnyc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin