ROZDZIAŁ I
Mrok zapadł zbyt szybko, to go zaskoczyło.
Nie wiedział już, gdzie się znajduje.
To deszczowe chmury sprawiły, że ściemniło się tak
nagle. Deszcz i wiatr, które zerwały się równie nieoczeki-
wanie, cięły w kark zimnymi strugami.
Powinien był wziąć sztormiak, ale kto by się spodzie-
wał tej ulewy? Wieczór był taki, jak zazwyczaj wieczory
jesienią bywają, a jego zbyt pochłaniały własne sprawy, by
zwracać uwagę na to, że się chmurzy.
Wołanie o pomoc też nie miało sensu, znajdował się za
daleko od domu, i tak nikt by go nie usłyszał.
Doznawał jakiegoś bardzo nieprzyjemnego uczucia.
Ale nie miało to nic wspólnego z pogodą, nie, przerażało
go coś innego.
- Czy ktoś tu jest? - zawołał niepewnie.
Nikt nie odpowiadał. Nie, no przecież to głupie. Kto
by tu miał być? Roześmiał się krótko, histerycznie.
A jednak...
A jednak coś tu przed nim tkwi. Widać wyraźnie. Ktoś
siedzi.
Niemożliwe!
Poczuł na plecach lodowaty chłód. Ja tego nie przeżyję,
myśłał. Jestem za stary, moje serce nie zniesie takiego
napięcia. Deszcz i wiatr, i... to tutaj!
Głośno przełknął ślinę. Czuł się jak w pułapce, osaczo-
ny przez wściekłość żywiołów i to coś, co siedziało na
ścieżce.
- Wynoś się stąd, Szatanie! - krzyknął, lecz głos
rozpłynął się w szumie deszczu i zawodzeniu wichury.
- Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz?
Nie oczekiwał odpowiedzi i znikąd też jej nie otrzymał.
Czy istnieje jakaś możliwość ucieczki? Dokąd? Wie-
dział przecież, co się znajduje za jego plecami. Tylko
przepaść. Bezdenna głębia. Przed nim ten cień, zamykają-
cy mu drogę, a po bokach nic tylko pustka.
Czuł, że strach paraliżuje wszystkie zmysły. Oddychał
z trudem.
- Jestem dobrym człowiekiem, chrześcijaninem!
- krzyknął, a wiatr ciął go przez twarz strugami deszczu.
- Odmawiam pacierz rano i wieczorem, przy stole
dziękuję Bogu za jego hojne dary, chodzę do kościoła
w każdą niedzielę i nie szczędzę datków na tacę. Nic ci do
mnie, duchu ciemności! Postępuję lepiej niż większość
ludzi, nie jestem grzesznikiem.
Milczenie. Poryw wichru omal go nie przewrócił.
Co za przeklęta ciemność! Czarno niczym w worku.
Bardziej się domyślał, niż widział, że ktoś przed nim stoi.
Człowiek.
Niemożliwe, to niemożliwe, tutaj nikogo nie może być.
Musiał wyciągać ręce, żeby nie paść ofiarą wichru.
Serce waliło jak młotem, jęczał cicho i w najwyższym
pośpiechu odmawiał "Ojcze nasz", zbierało mu się na
wymioty i czuł, że znalazł się w obliczu śmierci.
A co będzie, jeśli to Śmierć przyszła po niego? Jeśli
siedzi tu i czeka?
Nie, cóż za głupstwa, nie jest już co prawda młody, ale
też i nie taki stary. Wszyscy uważają go za człowieka ze
stali, kogoś, kogo nic na świecie nie jest w stanie złamać.
- Odezwij się! - zawołał buńczucznie i natychmiast
pożałował tych słów.
Tuż przed nim podniósł się z ziemi ogromny cień.
Człowiek chciał się cofnąć, ale przecież za plecami miał
otchłań.
- Nie! - wykrztusił piskliwie. - Ty? Nie, nie! Tylko
nie ty! - Próbował się o coś oprzeć, ale niczego nie znalazł.
- Panie Jezu Chryste, pomóż mi... Zabierz ode mnie tę
ohydę!
Cień podchodził coraz bliżej, napierał. Otchłań czekała.
Wszystko to jednak wydarzyło się bardzo dawno temu.
- O, jaki dziwny księżyc - szepnęła Christa, a oczy jej
rozbłysły. - Magiczna, czarodziejska noc, sprzysiężenie
wszystkich złych mocy!
Stała przy oknie i przyglądała się niezwykłemu zjawisku.
Po raz pierwszy w życiu widziała taki idealny krąg wokół
księżyca. Jak gdyby wieniec rozproszonego światła we
wszystkich kolorach tęczy otaczał bladą, magiczną tarczę.
Christa była chyba jedną z najbardziej romantycznych
istot wśród Ludzi Lodu. Żyła w świecie mitów i fantazji,
do którego przenosiła wszystkich dobrych i miłych ludzi
z rzeczywistości. Nigdy u żadnej żywej istoty nie do-
strzegała zła. Zło było zarezerwowane dla tych tajem-
niczych stworów, które zamieszkują świat niedostępny
ludzkim oczom.
Zdumiewająco podobne były do siebie te kobiety
z Ludzi Lodu, poczynając od Anny Marii, poprzez jej
córkę Sagę i wnuczkę Sagi Vanję, aż po córkę Vanji
- Christę. Delikatne, piękne i łagodne kobiety o prostych
włosach, wdzięcznych sylwetkach i smutnym usposo-
bieniu. Christa, oprócz tego że była największą roman-
tyczką, była też pośród nich najpiękniejsza i chyba
najbardziej naiwna. Jeśli nie będzie się mieć na baczno-
ści, łatwo może się stać bezbronną ofiarą pozbawionych
sumienia ludzi.
Wszystkie te kobiety bardzo pociągały twardych,
silnych mężczyzn.
- Christa?
Słaby starczy głos wdarł się delikatnie i jakby prze-
praszająco w jej rozmyślania.
Musiało minąć kilka chwil, nim była w stanie oderwać
się od widoku księżyca na wieczornym niebie. Dzisiaj
księżyc rozjaśniał mrok jakimś chorobliwym, rozedrga-
nym blaskiem. Na ziemi kładły się niesamowite cienie. To
straszne, jakby jakieś ostrzeżenie, myślała Christa. Niesa-
mowita noc.
Jakby księżyc chciał mi coś powiedzieć, przemknęło jej
przez głowę jednocześnie z tyleż pokornym, co nie
znoszącym sprzeciwu wołaniem: "Christa?", które roz-
legło się ponownie w sąsiednim pokoju.
Niechętnie odwróciła się od okna, bo zdawało jej się, że
nie powinna zrywać tego niezwykłego kontaktu z księży-
cem, i weszła do salonu. Chriście nie przyszło do głowy,
żeby zapytać: "No i co tam znowu?" Takie opryskliwe
zachowanie nie było w jej stylu.
- Tak, ojcze, słucham.
Frank Monsen siedział w wygodnym fotelu z nogami
owiniętymi ciepłym pledem. Na tle bladej twarzy odcinał
się jego duży, czerwony nos, jakby stale zakatarzony.
Frank wyglądał tak staro, że mógłby być raczej dziadkiem
dziewczyny niż jej ojcem.
- Chciałbym cię prosić o trochę cieplejszą kawę... to
okropne, że cię niepokoję, ale...
- Oczywiście - powiedziała chętnie i przyniosła dzbanek.
Żylasta, drżąca ręka wyciągnęła się po filiżankę.
- Dziękuję ci, kochanie. Tak się o mnie troszczysz! Co
ja bym bez ciebie zrobił?
Christa przyglądała mu się zamyślona. Biedny ojciec,
jest tyle młodszy od Henninga z Lipowej Alei, a przecież
to już wrak.
I tak było zawsze, jak daleko Christa sięga pamięcią.
Zawsze rozgoryczony, zawsze oczekujący współczucia.
I otrzymywał go od córki bardzo wiele. Stracił przecież
zdrowie na Wschodzie wiele, bardzo wiele lat temu.
Christa jakoś nigdy nie pomyślała, że Frank poddał się
zbyt szybko. Że po prostu usiadł w tym fotelu i cierpiał,
nieustannie przepraszając, że sprawia innym kłopot.
Zmiany zachodziły w nim stopniowo, niemal niedo-
strzegalnie. Bo przecież dawniej przynajmniej wychodził
z domu. Zabierał córkę na spotkania swojej sekty, tak
zwanego wolnego kościoła, by i ją wciągnąć w to, co
stanowiło treść jego życia. Odprowadzał nawet Christę do
szkoły i przychodził po nią po lekcjach, nie spuszczał
z dziewczynki czujnego ojcowskiego wzroku...
Z biegiem lat jednak coraz mniej się o nią niepokoił,
coraz mniej się lękał, że może ją stracić. A może działo się
odwrotnie? Może to ona dorastała i więcej zajmowała się
domem? Trudno ocenić, czy Frank stawał się spokojniej-
szy, czy bardziej podejrzliwy. Christa w każdym razie się
nad tym nie zastanawiała, przyjmowała ufnie wszystko, co
Frank mówił lub robił. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że
to, co odbierała jako jego miłość, jego troskę o nią, tak
naprawdę wypływało z jego despotyzmu.
Wprost przeciwnie, często myślała zmartwiona: To miło
z jego strony, że nazywa mnie ślicznym dzieckiem, ale czy
tak jest naprawdę? Każdy ojciec pewnie tak myśli, ale co
myślą inni? Nie mam kogo zapytać, a poza tym chyba nie
pyta się o takie rzeczy, ale tak bym chciała wiedzieć!
Jak to możliwe, by dwoje ludzi tak się od siebie różniło
jak tata i ja? pomyślała teraz Christa, podając ojcu ciastka.
Przyjął je, znowu przepraszając, że sprawia jej tyle
kłopotu. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, stwierdzała,
ani podobnych rysów, ani nic w charakterze. Staram się
być równie rzeczowa, łagodna i dobra jak on, ale to na nic,
bo jestem roztrzepana i impulsywna.
- Och, tatusiu - szepnęła. - Tak strasznie bym chciała
pojechać jutro do Lipowej Alei. Czy naprawdę nie
możemy?
Frank Monsen poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Przecież wiesz, że niczego ci nie odmawiam, ale tym
razem to naprawdę się nie składa. Nie, to niemożliwe.
Christa pomyślała, że już od bardzo dawna nie
złożyło się tak, by ona mogła pojechać do Lipowej
Alei.
- Ale jutro Henning ma siedemdziesiąte siódme uro-
dziny, a on jest przecież w pewnym sensie moim dziad-
kiem.
- Otóż nie jest! Był żonaty z twoją babką, a to zupełnie
inna sprawa.
Christa zawsze uważała Henninga za dziadka, ale nie
chciała się sprzeciwiać ojcu.
- Zostaliśmy zaproszeni oboje... - zaczęła.
- Ale ja nie mogę jechać, dobrze wiesz! A nie wypada,
żebyś ty jechała sama.
Christa nie umiałaby określić, co sprawiło, że poczuła
się źle. Nie zdawała sobie sprawy, że to ten jego żałosny,
skrzekliwy głos.
Frank odwoływał się do jej litości: "Wiesz, że sobie bez
ciebie nie poradzę. To największe moje zmartwienie, że
jestem dla ciebie ciężarem, ale jeśli mnie opuścisz, dostanę
ataku astmy".
Christa poczuła wyrzuty sumienia. To przecież praw-
da, że ojciec może dostać ataku, i co wtedy zrobi?
Wielokrotnie widziała, co się dzieje podczas takiego
ataku. Nie zdawała sobie tylko sprawy, że przyczyna
choroby tkwi w jego psychice. Chociaż to akurat nie
ułatwiało sprawy ani jemu, ani jej.
- Poza tym Lipowa Aleja to nie jest odpowiednie
miejsce dla ciebie. Oni nie dość moeno wierzą w Boga.
- To najlepsi i najszlachetniejsi ludzie, jakich znam!
- zawołała spontanicznie.
Frank spojrzał na nią zaskoczony, ze smutkiem, ale
i z naganą.
- Moje dziecko, masz dopiero siedemnaście lat. To
niebezpieczny wiek dla dziewcząt, pełen pułapek. Nie
mogę pozwolić, byś podróżowała sama.
Frank mówił o tym niebezpiecznym wieku, odkąd Christa
skończyła trzynaście lat, i ona przyjmowała to w dobrej
wierze. Ojciec był autorytetem, który wie wszystko.
- Jest jeszcze inna sprawa, Christo. Przeglądałem
jedną z twoich książek. Podpisałaś ją: Christa Monsen
Lind z Ludzi Lodu. To nie może się powtórzyć. Powinnaś
się wstydzić tego, że pochodzisz z Ludzi Lodu!
Christa znowu poczuła skurcz w dołku i wróciło tamto
dziwnie nieprzyjemne uczucie. Książka, o której mówił
ojciec, leżała na jej nocnym stoliku. Czyżby on naprawdę...?
Ale oczywiście ma do tego prawo, to przecież jego
dom. Teraz zresztą wzburzyło ją co innego i bez za-
stanowienia rzuciła mu w twarz:
- A czy ty się wstydziłeś za mamę? Ona przecież także
pochodziła z Ludzi Lodu.
- Twoja matka była dobrą kobietą, choć małej wiary.
To nie jej wina, że urodziła się jako jedna z nich. Była
bardzo piękna i troskliwie się mną zajmowała.
- O, ja bardzo się staram być taka jak ona, naprawdę
staram się troszczyć o ciebie, ojcze. Ale, niestety, nie
można na mnie polegać, jestem taka roztrzepana!
- Ależ ja na tobie polegam, drogie dziecko. Tylko na
świecie jest tyle pokus, a droga do Lipowej Alei długa,
pełna diabelskich niebezpieczeństw. Zechciałabyś być tak
dobra i podać mi gazetę?
Christa zapytała niewinnie, bez ukrytych intencji:
- Masz dzisiaj zły dzień, ojcze, prawda? Trudno ci się
poruszać? Ale bywa, że czujesz się lepiej? To znaczy
chciałam powiedzieć, że to wspaniale, że możesz czasem
wejść do mojego pokoju bez niczyjej pomocy, więc może
jest jeszcze dla ciebie nadzieja?
Frank Monsen popatrzył na córkę. Jej spojrzenie było
jednak zupełnie szczere, bez cienia ironii. To on się
zarumienił.
Christa poczuła się głęboko rozczarowana tym, że
nie wolno jej pojechać. By nie pokazać, jak bardzo jest
jej przykro, bąknęła, że czas iść po mleko, i wyszła do
kuchni.
Księżyc świecił wprost nad jej głową. Zbliżała się
pełnia, ale chmury nie przepuszczały zbyt wiele światła.
Księżyc wydawał się dziś jakiś mistyczny, jakby chciał
ukryć wszystkie okropne tajemnice tej ziemi i dlatego
chował się za zasłoną obłoków.
Frank upokorzony siedział w salonie. Znalazł się
w dwuznacznej sytuacji i chciał, - żeby Christa to zro-
zumiała, ale ona po prostu sobie poszła.
Dziewczyna przyglądała się swemu odbiciu w kuchen-
nym lusterku. Jej czarne włosy były upięte na karku
w brzydki węzeł. Nawinięte na specjalny drut włosy
mocno ściskała, bo tak czesały się wszystkie kobiety
należące do ich sekty i Frank chciał, by córka je na-
śladowała. No, możliwe, że tak jest ładnie, pomyślała
niechętnie. To pewnie moja wina, że tego nie dostrzegam.
Jej skrytym marzeniem było obciąć długie włosy, jak to
teraz robiły dziewczęta nie należące do ich zgromadzeaia.
Ale oczywiście nie mogła prosić o zgodę na coś takiego, to
nie wypada!
Czy ja jestem ładna? myślała samokrytycznie. Owszem,
twarz mam chyba niezłą, o ile potrafię to ocenić. Oczy
duże i ciemne, rysy niebrzydkie i chyba widać w nich
charakter, myślała.
No, no, tylko bez zarozumialstwa! Tata mówi, że to
zakazane.
Och, taka była niepewna co do swego wyglądu!
Ogólnie nie jest chyba źle, tylko nogi trochę zbyt
solidne, można powiedzieć, nic strasznego, ale jednak nie
takie kształtne jak u innych dziewcząt. Szkoda, że teraz
weszły w modę krótkie sukienki, poprzednie pokolenia
kobiet miały pod tym względem dużo lepiej, mogły
ukrywać nogi pod spódnicami.
Ale te, które mają co pokazywać, pewnie się cieszą.
Wykrzywiła się do swego odbicia i wzięła bańkę na
mleko.
- Idę! - krzyknęła i pospieszyła do wyjścia, zanim
ojciec zdąży zgłosić jakieś nowe życzenia. Wiedziała, że
niczego mu nie potrzeba i że może bez obaw go na chwilę
zostawić.
Było jeszcze wcześnie, ale Christa chciała wyjść na
dwór, cieszyć się tym niezwykłym księżycowym światłem,
osobliwie pociągającym dla kogoś o tak romantycznym
usposobieniu jak ona.
Mieszkali na północny wschód od Oslo, jak się teraz
nazywała stolica Norwegii. Mieli tu willę, choć okolica
była wiejska. Bardzo odpowiednia dla wrażliwych płuc
Franka. Wszystkie produkty rolne kupowali w najbliższym
dworze, dzięki temu utrzymanie było znacznie tańsze. Dla
Christy wieczorne wyprawy do dworskiej mleczarni kilka
razy w tygodniu były najciekawszymi wydarzeniami w jej
monotonnym życiu. Spotykała tam zwyczajnych ludzi.
Grzesznicy, mówił o nich Frank, Christa jednak nie
dostrzegała istotnej różnicy pomiędzy nimi a siostrami
i braćmi ze zgromadzenia. Ludzie ze wsi sprawiali wrażenie
bardziej wolnych, jakby radośniejszych, ale rozumiała, że to
może nie jest najważniejsze w życiu.
Ludzie Lodu także byli wolni. I to dlatego tak bardzo
chciała do nich pojechać.
Frank i ona utrzymywali się z dochodów, jakie
przynosiły dobrze ulokowane pieniądze Vanji. A był to
spory kapitał. Christa bardzo chętnie znalazłaby sobie
jakąś pracę, ale Frank nawet nie chciał o tym słyszeć. Kto
by go doglądał, a poza tym nie można zapominać o tych
wszystkich strąsznych pokusach, jakie czyhają na niewin-
ną panienkę! Christa ma wszystko, czego jej potrzeba,
w domu, u ojca, zresztą on i tak już długo nie pożyje...
Kiedy ojciec tak mówił, Christa zaczynała się bać.
Powtarzał to od dawna, ale przecież naprawdę był
chorowity i córka nieustannie żyła z sercem w gardle.
Żeby tylko tak ciągle jej nie przypominał, że nie będzie żył
wiecznie, bo to sprawiało dotkliwy ból.
Nie pojmowała, że to właśnie jest najskuteczniejszy
środek, za pomocą którego Frank wywiera na nią nacisk.
Nieśmiałe napomknienia Christy, że być może ojciec
poczułby się lepiej, gdyby zaczął trochę wychodzić i zaży-
wać ruchu, zbijał momentalnie narzekaniem i skargami.
Nie rozumiała też, dlaczego w obecności Franka jest
zawsze taka przygnębiona. Myślała, że przyczyną jest
słabe zdrowie ojca i lęk o jego życie.
Czuła się niezdarna i do niczego nieprzydatna. Wyrzuty
sumienia nie opuszczały jej nigdy.
Wizyty w Lipowej Alei i u Voldenów były dla niej jak
eliksir życia. Nie zdając sobie z tego sprawy, czuła, że to
bardziej tam jest jej dom niż u ojca. Ludzie Lodu
rozumieli ją znakomicie i choć nigdy nie przeciwstawiali
się życzeniom Franka, było jasne, że nie zgadzają się z jego
zasadami wychowawczymi. Christa słuchała ich przejęta
i wzruszona, choć potem wyrzuty sumienia dręczyły ją
jeszcze bardziej. W Lipowej Alei pozwalano jej nosić
włosy luźno spuszczone na plecy, gdy Frank tego nie
widział, rzecz jasna; mogła też przymierzać modne ubra-
nia Mali i Hanny, malować się ich szminkami, i tam mogła
opowiedzieć o synu gospodarza Nygaarda, z którym jej
wprawdzie nic specjalnego nie łączyło, ale który przecież
był jedynym młodym chłopcem, jakiego znała; jeśli nie
liczyć tych z sekty, ale oni Christy nie interesowali.
Owszem, zawsze bardzo lubiła Abla Garda, jednego
z najbardziej szacownych braci. Frank lubił powtarzać, że
Christa powinna wyjść za mąż za Abla, wdowca z mnóst-
wem dzieci, i tym sposobem bardzo ją do tego brata
zniechęcił, choć Gard był mężczyzną przystojnym i do
Christy odnosił się zawsze z sympatią.
To bardzo trudne być ciągle posłusznym. Nieustannie
być dobrym człowiekiem.
Wymachiwała pustą blaszaną bańką w przód i w tył
i biegła lekkim krokiem po chrzęszczącym śniegu. Księ-
życ jakby jej towarzyszył, przesuwając się poza drzewami.
Christa nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest z nim
w jakiś sposób związana, że i księżyc, i ona są częścią tego
samego Kosmosu. Zdawało się, że księżyc jest...
Lilith__