Barlow Linda - Żona dla myśliwego.pdf

(428 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
LINDA BARLOW
Żona dla myśliwego
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wrześniowa noc upajała wszechogarniającym czarem. Okrągła
tarcza księżyca srebrzyście przeświecała przez skłębione chmury, a
gorące, wilgotne powietrze było przesycone intensywną i słodką
wonią polnych kwiatów i igliwia. Mrok rozświetlały rozbłyskujące
iskierki tańczących świetlików, w ciemności wibrowała miarowa,
pulsująca muzyka świerszczy. Mocny zapach ziemi, roztrącanej
kopytami cwałującego wierzchowca, mieszał się z bogactwem
aromatów zwiastujących rychły koniec lata.
Z wiatrem niosły się jakieś dalekie, ledwie słyszalne dźwięki.
Ktoś śpiewał w oddali. Niewyraźne tony dochodziły gdzieś z głębi
lasu rozciągającego się w pobliżu jaru, będącego granicą między
ziemią Skye’a Rawlinsa a ziemią dziadka Holly.
Wiedział, że tu ją znajdzie. Właściwie nic w tym dziwnego,
pomyślał. Od stuleci takie miejsca miały w sobie coś mistycznego i
magicznego, stwarzały najlepszą scenerię dla czarów i tajemnych
rytuałów odprawianych przez wiedźmy i uzdrowicieli. To doskonale
pasowało do wnuczki Toma MacLeisha, która paręmiesięcy temu
przyjechała tu, do Whittier w Montanie, by pielęgnować chorego
dziadka. Holly MacLeish przybyła z Sedony, miasteczka w Arizonie,
uchodzącego za Mekkę nawiedzonych wyznawców filozofii New Age.
Bez reszty poświęciła się ziołom i ich uzdrawiającym właściwościom.
Nie minął nawet miesiąc od jej osiedlenia się tutaj, a już w
miasteczku pojawiły się ogłoszenia o organizowanych przez nią
kursach i spotkaniach na temat medycyny naturalnej, powrotu do
źródeł i tym podobnym bzdurom.
Większość mieszkańców Whittier przeszła nad tym do
porządku. Tu, na Zachodzie, sprawy toczyły się własnym życiem i
ludzie nie byli zbyt dociekliwi, choć z drugiej strony przybyszom nie
tak łatwo było pozyskać ich zaufanie. Skye świetnie wiedział, że
minie sporo czasu, nim przekonają się do zielarskich praktyk Holly.
W każdym razie jej dziadkowi zioła nie na wiele się zdały. Gdyby
było inaczej, nie miałby teraz przed sobą tej przykrej misji.
- Spokojnie, koniku - łagodnie przemówił do Diablo, kierując
go w stronę gęstniejących zarośli.
Ściągnięty za cugle koń przeszedł w kłus. Obaj, i on, i zwierzę,
doskonale znali ten teren. Polował tu od czasów, kiedy przestał być
dzieckiem, ale w ciemności łatwo było poślizgnąć się czy zawadzić o
jakąś gałąź.
Między drzewami majaczył słaby blask ognia. Odgłos
śpiewanych pieśni dochodził coraz wyraźniej.
Jakiś czysty, jasny głos intonował melodię, reszta dołączała do
niego. W tym śpiewie nie było nic złowieszczego, ale Skye poczuł
ciarki na plecach. Miał nieodparte wrażenie, że to wszystko, ta noc
przy pełni księżyca i skupione przy ogniu kobiety, jest czymś dziwnie
obcym i pierwotnym.
- Miejmy nadzieję, że nic nam nie zrobią - powiedział Skye do
Diablo. - Nie mam zielonego pojęcia, o co w tym chodzi, ale
mógłbym się założyć, że te kobiety wcale nie marzą o męskim
towarzystwie.
Posuwali się coraz wolniej. Skye starał się wyłowić słowa
śpiewanej przez kobiety pieśni. Coś o drzewach, kwiatach,
korzeniach. Pięknie natury i jej darach.
Zupełnie nieszkodliwe, pomyślał. Plotki krążące po mieście
głosiły, że Holly MacLeish i jej zwolenniczki przywołują pogańskie
bóstwa, które tysiące lat temu zamieszkiwały lasy.
- One czczą diabła, szeryfie - upierał się stary Galleger. - Musi
pan coś z tym zrobić, Skye.
Nie potrzeba nam tu żadnych czarownic i satanistów.
- Spokojnie, Roy - łagodził Skye. - Jesteśmy w Whittier, nie w
Salem.
Zatrzymał konia. Przez dzielące go zarośla wyraźnie widział
stojące przy obłożonym kamieniami ognisku kobiety. Otaczały je
kręgiem. Wszystkie były w dżinsach i bawełnianych podkoszulkach,
tylko jedna z nich miała na sobie prostą białą bluzkę i wielobarwną,
sięgającą kostek spódnicę.
Holly MacLeish. Kobieta, która go intrygowała.
Która zupełnie go zauroczyła. Kobieta, która pozwalała mu
podziwiać się tylko z oddali.
Rozpuszczone kruczoczarne włosy spadały jej na plecy. Miała
piękną twarz o delikatnych rysach, leciutko zadarty nos i coś w
układzie policzków, co świadczyło o skłonności do uporu. Szczupła,
zgrabna figura, wysportowana, jednak bardzo kobieca. Pobłyskujący
złotem pas podkreślał jej wąską talię. Na ręku miała podobną do
pasa bransoletę.
Była boso, tak jak inne kobiety stojące wokół ognia.
Najwidoczniej wcale nie obawiały się występujących tutaj
bardzo często parzących pnączy. Pewnie przemówiły do tych roślin i
ubłagały, by zostawiły je w spokoju, pomyślał z ironią Skye.
Pieśń dobiegła końca.
- Bądźcie błogosławione - rozległ się spokojny, miękki głos
prowadzącej ceremonię. - Teraz chciałabym, żeby każda z was po
kolei opowiedziała o uzdrawiających właściwościach swojej
wybranej rośliny.
Mówcie tak, jakbyście to wy były tą rośliną. Dzięki temu
wzmocni się więź z waszą roślinną siostrą, utożsamicie się z nią.
Moira, ty już wcześniej brałaś udział w takim spotkaniu. Może
zaczniemy od ciebie?
Postawna rudowłosa kobieta stojąca po prawej stronie Holly
przymknęła oczy.
- Nazywam się bylica pospolita - zaczęła śpiewnie - ale bardziej
podoba mi się moja łacińska nazwa Artemisia, jaką otrzymałam na
cześć bogini księżyca, Artemidy. Jestem cudownym zielem, znanym i
stosowanym od tysięcy lat. Rosnę na polach i w nasłonecznionych
miejscach. Mam pierzaste liście, srebrzysto-szare pod spodem, i
kwiaty w kształcie maleńkich zielonych koszyczków. Dzięki moim
przeciwzapalnym właściwościom niosę ulgę cierpiącym w czasie
miesiączki kobietom. Włożona nocą pod poduszkę przynoszę dobre i
prorocze sny.
Co za bzdury, pomyślał Skye.
- Ja jestem zielem dziurawca - rozpoczęła przemowę kolejna
kobieta. Pozostałe, wziąwszy się za ręce, przysłuchiwały się jej
uważnie, kołysząc się w rytm słów. - Moje żółte, przypominające
gwiazdy kwiaty latem rozjaśniają łąki. Jeśli mnie zerwiesz, twoje
dłonie się zaczerwienią, ale moje kwiaty koją oparzenia...
Skye przestał słuchać. Zapatrzył się na prowadzącą ceremonię
Holly. Delikatnie chwycił konia za cugle, podjechał nieco bliżej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin