Green Billie - Wizerunek dziewczyny.pdf

(496 KB) Pobierz
Billie Green
Billie Green
Wizerunek dziewczyny
Rozdział pierwszy
Mike Nicholson przykucnął nad źródłem i delikatnie odgarnął rosnące na brzegu chwasty. Wiedział, że
krystalicznie czysta woda tryskająca spod skał jest najzwyklejsza pod słońcem, a jednak wydawała mu się
jakaś inna. Zdawał sobie sprawę, że kiedyś było to święte miejsce i może stąd to wrażenie.
Źródło było niewielkie, prawie kwadratowe. Ujmowało odbicie Mike'a w ramę z zielonych roślin,
wyrastających bujnie spośród skalnych szczelin. Przez krótką chwilę zamiast swojej twarzy zobaczył obraz
delikatniejszy - drobną twarz dziewczyny.
Potrząsnął głową, chcąc odpędzić tę wizję.. Wstał i niespiesznie potoczył wzrokiem po okolicy. Powietrze było
tu czyste, tak przejrzyste, że prawie połyskiwało srebrem, rażąc oczy i mącąc myśli. Znajdował się na otwartej
przestrzeni, na której gdzieniegdzie leżały potężne głazy, jakby porzucone przez roztargnionego olbrzyma.
Dalej, na prawo, wdzierały się w niebo Andy. Za plecami miał las i trawy. Ponad nimi była już tylko skała i
śniegi.
Ludzkie uczucia są pozbawione logiki, pomyślał wtykając rękę w tylną kieszeń spodni. Patrzył na tę ziemię
okiem uczonego, a jednocześnie tak bardzo olśniewało go jej piękno, które równało się chyba tylko ogromowi
jej histo rii. W głębi serca Mike pielęgnował głęboko zakorzenione poczucie posiadania -- Andy należały do
niego tak, jak kiedyś z pewnością należały do Inków.
Czemuż to dzisiejszego ranka tak filozofował? Zapytał sam siebie z niesmakiem. Uśmiechnął się. Filozofował?
Kogo chciał nabrać? Po prostu marzył! Marzył na jawie jak pryszczaty wyrostek. A wszystko z powodu tego
naczynia!
Poprzedniej nocy Mike miał sen, z którego obudził się niechętnie i od razu zapragnął zasnąć z powrotem. A
teraz, zamiast zachowywać się jak racjonalnie myślący człowiek, za którego się zawsze uważał, i ruszyć do
pracy, musiał przyjść na to miejsce, które kiedyś dla Inków było miejscem świętym. Może także i dla niej.
Poruszył się niecierpliwie, zaniepokojony tokiem własnych myśli. Musi skończyć z tymi bzdurami i
zachowywać się normalnie. Mimo wczesnej godziny zwykle o tej porze już dawno pracował. I to ciężko!!
Fotelowi archeolodzy, którzy ograniczyli swoje prace do przekopywania roczników "NationaI Geographic" i
oglądania starych filmów przygodowych, zawsze wyobrażali sobie zapaleńców w korkowych hełmach, pływają-
cych kanoe po rzece Ontario i wydzierających bogato zdobione figurki bożków ostatnim kanibalom, czemu
towarzyszyły ławice piranii igrających wokół wioseł. -
Rzeczywistość była odległa o miliony lat świetlnych od tego scenariusza. Składała się z doskonałej organizacji,
konieczności przebrnięcia przez solidną porcję literatury i długich zmagań z biurokracją. To były niekończące
się dni ciężkiej harówki, za którą jedyną nagrodą okazywało się najczęściej kilka skorup. Dla niego dzisiaj
rzeczywistością było przekopanie cal za calem piętnastu akrów ziemi za pomocą łopatki i miotełki.
To właśnie miejsce, dość szczególne na mapie zabytków kultury Inków, interesowało Mike'a od dawna. Pięć lat
temu przeczytał o nim w jakimś fachowym czasopiśmie, a kiedy niespodziewanie okazało się, że po raz
pierwszy od lat będzie miał wolny miesiąc, od razu wiedział, gdzie go spędzi.
Poprzednie wyprawy nie dokonały szczególnie obfitych znalezisk na tym terenie. Mike zakładał więc, że będzie
sam, ale pomylił się. Niewielki uniwersytet stanu Wisconsin przysłał tu ekspedycję na całe lato. Była to mała
grupka - archeolog, botanik, troje studentów i indiański robotnik. Mimo że formalnie teren zarezerwowano dla
nich, sława Mike'a, jak zwykle, ułatwiła polubowne rozwiązanie sytuacji. Rob Unger - archeolog i kierownik
grupy - był szczerze zachwycony, że Mike będzie tutaj pracował.
Czasem wieczorami Mike przyłączał się do wspólnych kolacji i rozmów. Ale w dzień trzymał się z daleka i
prowadził poszukiwania w innym końcu piętnastoakrowej działki. Dlatego nikogo nie było w pobliżu, kiedy
odkrył naczynie.
Rankiem tego dnia obudził się, jak zwykle na wykopaliskach, tuż przed świtem. Kilka minut leżał w namiocie
wpatrując się w płótno nad głową. Obserwował, jak jego barwa stopniowo przechodzi od głębokiej czerni do
zieleni zwiastującej wschód słońca.
Miał przeczucie. Podobnie jak wielu innych naukowców, Mike często posługiwał się instynktem. Wielokrotnie
od niego właśnie zależało powodzenie wyprawy. Większość archeologów - a zwłaszcza pechowcy - całe życie
tylko poszukiwała. Ale Mike miał już na koncie kilka istotnych znalezisk. Nauczyło go to ufać instynktowi.
Tego ranka oczekiwał, że coś się wydarzy. Czuł, że jest to taki dzień, w którym należy zaufać szczęściu i nie
mylił się. Dwie godziny po rozpoczęciu pracy odkrył wybrzuszoną ściankę naczynia. Ruchy Mike'a były dalej
spokojne i ostrożne, ale krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Zawsze tak reagował. Nigdy nie przestawał
się emocjonować swoją pracą. Znajdowanie nawet najmniejszych okruchów przeszłości niezmiennie go
ekscytowało.
Kiedy przekonał się, że było to naczynie ceramiczne, poczuł się szczególnie nagrodzony. Większość archeolo-
gów prędzej czy później zaczyna się skłaniać ku jakiejś wybranej stronie działalności. Specjalnością Mike'a była
właśnie ceramika. Napisał pracę doktorską na temat ceramiki Inków. Kształt, faktura, odmiany i cechy
charakterystyczne ornamentów, skład chemiczny barwników, sposoby wytwarzania i zastosowanie gotowych
wyrobów nie miały przed nim tajemnic.
Istnieje wiele wspaniałych okazów inkaskiej ceramiki, ale jego naczynie było odmienne od wszystkiego, co zda-
rzyło mu się dotychczas widzieć. Podobnie jak tkaniny, ceramikę Inków charakteryzuje barwne i precyzyjne
geometryczne zdobnictwo. Jeżeli zdarzają się jakieś elementy figuratywne, są to zwykle płaskie portrety
wojowników lub jeńców wojennych.
Na jednej stronie naczynia, które znalazł Mike, znajdowały się stylizowane kłosy i symbol boga Słońca. Na dru-
giej był· wizerunek dziewczyny - wdziękiem i elegancją przypominający malowidła z jaskini Lascaux.
Mike, zniecierpliwiony własnym zachowaniem, rozluźnił mięśnie ramion. Już sama myśl o dziewczynie
sprawiała, że krew zaczynała mu szybciej krążyć w żyłach, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy oczyścił
naczynie. Zachowywał się dziwnie. Zdawał sobie z tego sprawę i okropnie go to złościło, ale nie potrafił nic na
to poradzić. Od chwili odkrycia naczynia jego własne reakcje ciągle go zaskakiwały. Nie powiedział nikomu o
znalezisku. Dokładnie oznaczył jego miejsce na mapie, a potem zabrał naczynie do namiotu. Nawet kiedy już je
oczyścił i nacieszył oczy odkrywającym się przed nim pięknem, dalej zachował wszystko w tajemnicy,
tłumacząc samemu sobie, że musi jeszcze zbadać je dokładniej. Zbadać? - pomyślał niechętnie. Opętało go.
Albo może to ona go opętała.
Na pewno nie była boginią. Podobizny inkaskich bogów i bogiń wyobrażały na ogół półzwierzęce przykucnięte
postaci, natomiast wizerunek na naczyniu przedstawiał kobietę, która kiedyś żyła na tej ziemi, poruszała się,
oddychała.
Ubrana była w powiewną, białą suknię bez rękawów, ozdobioną na dole geometrycznym wzorem. Na długich,
czarnych włosach miała białe nakrycie przypominające welon, który opadał od czubka głowy aż na plecy, nie
zasłaniając jednak ani włosów, ani twarzy. Właśnie ta twarz przykuła jego uwagę na długie godziny. W
czarnych oczach znalazł przedziwną mieszaninę radości i smutku, delikatny zarys podbródka wyrażał
jednocześnie i kru chość, i siłę.
Mike zamknął oczy i oparł się plecami o głaz, w którym ciągle jeszcze drzemał nocny chłód. Wiedział, że będzie
musiał oddać naczynie. Będzie musiał złożyć raport Robowi, a potem peruwiańskim władzom i załatwić
formalności umożliwiające jego uczelni przeprowadzenie ekspertyzy naczynia, zanim zostanie ono zwrócone
rządowi Peru. Negocjacje dotyczące wywozu zabytków kultury z reguły były uciążliwe i należało je rozpocząć
już dawno.
Teraz jeszcze nie zrobi tego, powiedział sobie z autoironią. Jeszcze nie. Musi poczekać, aż znowu uporządkuje
myśli. Bo na dodatek powinien przecież uporać się z tym głupim snem. Nie przypominał sobie, żeby
kiedykolwiek dotąd śniło mu się coś aż tak wyraźnie. Znajdował się W lesie, otoczony ciemną, soczystą
zielenią. Przez liście przeświecały promienie słoneczne i kładły się plamami na delikatnym mchu. Nagle
pojawiła się dziewczyna z naczynia. Szła ku niemu. Kiedy wyciągnął ręce, żeby jej dotknąć, rozpłynęła się, a
Mike wbrew własnej woli obudził się.
Miał to samo przeczucie, jak owego dnia, kiedy znalazł naczynie - że coś się wydarzy. Nie był romantykiem i
z całą pewnością nie reprezentował typu marzyciela wędrującego po świecie z głową pełną snów. Jednak
nastrój tego ranka i tego szczególnego miejsca był silniejszy od niego.
Zmarszczył brwi, patrząc na las po swojej lewej stronie.
Dlaczego wcześniej nie zauważył, jak bardzo to miejsce przypomina scenerię jego snu? Poranna mgiełka
utrzymywała się jeszcze między drzewami, przydając lasowi nierealnego waloru sennego widziadła.
Delikatny szelest kazał mu odwrócić głowę w kierunku, gdzie drzewa rosły gęściej. Promienie słońca
przesiewały się przez zwarty baldachim ciemnej zieleni, zmieniając mgłę w srebrzystą poświatę.
W niemym zdziwieniu Mike oderwał się od skały. Ktoś tam był. Ktoś szedł w jego stronę. Serce zabiło mu
mocniej. Postąpił krok naprzód i zamrugał oczami w rażących promieniach słońca.
Zobaczył ją. Wynurzyła się z mgły i szła ku niemu, odgarniając długie czarne włosy opadające na twarz...
Dziewczyna z wizerunku na naczyniu. Serce waliło mu jak młotem. A potem, zupełnie jak we śnie, jego ramię
uniosło się ku\ niej mimowolnie. Patrzył na nią w osłupieniu.
Nagle obraz przemówił.
- Cholera jasna! Udało się. Jednak znalazłam człowieka w tej piekielnej głuszy.
Rozdział drugi
Uczucie ulgi spowodowało, że poziom adrenaliny w jej krwi podskoczył o kilka kresek. Faith ruszyła w
kierunku wysokiego, szczupłego mężczyzny stojącego na tle zwalistych głazów.
- Wierzyć się nie chce, że naprawdę kogoś znalazłam powtórzyła tym razem beztrosko. - Już myślałam, że będę
się błąkać latami, aż stanę się miejscową legendą: ta zidiociała Amerykanka wędrująca przez Andy, która w
kółko powtarza: to musi być gdzieś tutaj... na pewno... gdzieś tutaj...
Uniosła włosy na karku, żeby się trochę ochłodzić. Zauważyła, że mężczyzna znów oparł się plecami o głaz.
Jego ruchy były nienaturalnie spowolnione i ostrożne. Wpatrywał się w nią w osłupieniu, nie odrywając od niej
wzroku ani na chwilę. Przeszły ją ciarki.
Niecierpliwie machnęła ręką w kierunku lasów za swoimi plecami.
- To miejsce przypomina scenografię do filmu grozy.
Skóra cierpnie nawet najodważniejszemu, a ja wcale nie jestem odważna. Powinni wystawić tu takie mapki jak
w parkach. Z wielką, czerwoną strzałką "jesteś tutaj".
Nawet nie mrugnął. Po prostu nie odrywał jasnoniebieskich oczu od jej twarzy.
- Dobrze się pan czuje? - spytała z lekką obawą w głosie. - Niestety, nie mówię po hiszpańsku. Właściwie, to
nie mówię w ogóle żadnym innym językiem poza angielskim.
Przypatrzyła się jego jasnym, delikatnym włosom, szczupłej twarzy, nienaturalnie bladej pod opalenizną. Z
pewnością nie był Hiszpanem ani Indianinem. Gdyby miała go jakoś zaklasyfikować, powiedziałaby, że raczej
typem skandynawskim, ale i tego nie była zupełnie pewna. Niezależnie od narodowości nie wydawał się
szczególnie zachwycony jej obecnością·
_ To na pewno wszystko przez tę wysokość - zasugerowała ze współczuciem. - Też jeszcze niezupełnie się
przyzwyczaiłam ... do temperatury również. W Wichita Falls była okropna parówka. Tu jest jak w niebie -
roześmiała się. - Jak się człowiek wdrapie tak wysoko, to już i do nieba niedaleko. Kiedy byłam ...
- Pewnie jesteś jedną ze studentek archeologii.
Dziwna barwa niskiego głosu kazała jej zamilknąć. Ale tylko na chwilę. Kiedy Faith zaczynała gadać, byle szok
nie mógł jej powstrzymać.
- Pewnie jestem? - zapytała podchwytliwie. - Właściwie to jestem kierowniczką zakładu pralniczego. "Daj mi
twój uświniony, zapaskudzony, wysmarowany obrus z tłustymi plamami, to smutne świadectwo pizzowego
przyjęcia, to ci go upiorę". Oto motto błyskawicznej pralni chemicznej. Mogę jeszcze wykonać piosenkę na
melodię uwertury do "Wilhelma Tella", ale dopiero po trzecim kieliszku wina i tylko dla ludzi, którzy kochają
mnie wystarczająco, żeby nie rzucać zgniłą jarzyną.
Wyraz całkowitego zaskoczenia na jego twarzy wzbudził jej wesołość.
_ Wiem, że ta piosenka jest trochę sprośna. Ale pan Solley, właściciel, sam jest trochę sprośny, ale przy tym taki
słodki. Dzięki niemu tu jestem. Firma nie zapewnia płatnego urlopu, ale on mi go dał jako premię. A ponieważ
od trzech lat nie brałam urlopu, to się nie wzbraniałam. Zaczerpnęła haust powietrza i uśmiechnęła się. -
Wierzyć mi się nie chce, że naprawdę tu jestem. Wiesz, od kiedy sięgam pamięcią, miałam hopla na punkcie
Azteków. Ellen, agentka w biurze podróży i moja najbliższa przyjaciółka, starała się mnie namówić, żebym
raczej pojechała do Cozumel, ale...
- To nie jest kraj Azteków - przerwał. Spojrzenie miał lekko błędne i zmęczone. -Tylko Inków.
Jego zachrypnięty głos brzmiał dziwnie pociągająco.
- Wiem. Ale tu jest taniej. Nie mogłam sobie pozwolić na azteckie wykopalisko. - Zamilkła i zmarszczyła nos,
co miało oznaczać konsternację. - Cóż, razem z Busterem i tak mnie to kosztuje prawie tyle, co Aztekowie. -
Napotkała jego spojrzenie - Buster ma dziewięć lat, mówiłam ci, że to mój syn? Miał być z C . C . przez te dwa
tygodnie. To gad - wtrąciła obojętnym głosem. - Moje pierwsze wakacje od trzech lat. Wszystko sobie
zaplanowałam. Buster pojedzie z C.C...
Urwała, a jej oczy wyrażały teraz troskę, która czasem nie dawała jej spać po nocach.
- Chłopak potrzebuje ojca. Prawdziwego, a nie tylko obcego głosu w słuchawce telefonu. Powinien wiedzieć, że
jest gdzieś człowiek, który nie tylko odpowiada za jego poczęcie, ale w którego życiu coś się zmieniło z tego
powodu, że urodził mu się syn. To jest ważne, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej:
- C.C. obiecał, że nie będzie go upychał po żadnych niańkach. Obiecał, że będzie z Busterem. Nie wiem, dla-
czego mu uwierzyłam. Czy choć raz w życiu zachował się odpowiedzialnie?! c.c. to mój były mąż. Bardzo
były!
Buster miał tylko sześć miesięcy, kiedy C.C. odszedł W siną dal. Cóż, kiedy w zeszłym tygodniu zadzwoniła ta
jego dziewczyna i wszystko w jego imieniu odwołała, nie miałam lepszego wyjścia, tylko zabrać go ze sobą.
Bustera oczywiście, nie C.C.! Tak dawno to wszystko zaplanowałam, że nie mogłam ot, tak po prostu
zrezygnować! I niedoczekanie, żeby ta świnia miała mi wszystko popsuć! Mam, oczywiście na myśli C.C., nie
Bustera!
Uśmiechnęła się.
- Lubię Bustera. To może się wydawać oczywiste, ale wierz mi, że wcale takie oczywiste nie jest! Większość
rodziców kocha swoje dzieci, ale niekoniecznie je lubi. Masz dzieci? Bycie rodzicem może coś zabrać z twojej
indywidualności. Czekałam z utęsknieniem, żeby po prostu być kimś, a nie tylko matką, choćby przez te krótkie
waka cje.
Roześmiała się na wspomnienie machinacji· Bustera w samolocie z Dallas.
- Ale ja naprawdę go lubię. I jeżeli nie ma sposobu, żeby nawiązał tę męską przyjaźń z własnym ojcem, a ja nie
mam szansy odnaleźć mojego zagubionego ja, to cieszę się, że jesteśmy tu razem - zmarszczyła czoło - albo
przynajmniej cieszyłam, dopóki nie zniknął.
W wsparła się plecami o skałę obok Mike' a.
- Dotarliśmy do obozu jakieś dwie godziny temu - Rob Unger jest słodki, prawda? Był bardzo wyrozumiały,
kiedy 'okazało się, że Buster zostanie tu razem ze mną. Pokazał mi namiot, w którym będziemy mieszkać, a
ledwo się odwróciłam, już go nie było - Bustera, oczywiście, nie pana Ungera.
Pochyliła się ku niemu konfidencjonalnie.
- Wiesz, jak już miałam chwilę, żeby się nad tym zastanowić, to doszłam do wniosku, że Buster na pewno został
z kucharzem. On już ma swoje sposoby, żeby wszędzie odkryć coś do zjedzenia. I wyśledzić każdy sekret. Na
pewno właśnie teraz wyłudza od kucharza jakieś żarcie. Ten chłopak potrafi wyczuć stęchły orzech na odległość
mili i odkryć szkielet w szafie, zanim on sam stwierdzi, że jest nieco kościsty. - Z rezygnacją wzruszyła
ramionami. - Ale zanim zdążyłam o tym pomyśleć, było za późno. Już się zgubiłam.
Schyliła się, żeby podrapać się w nogę i spojrzała w górę na Mike'a.
- A ty znasz drogę z powrotem, czy też się zgubiłeś? Nie od razu odpowiedział. Najpierw przeciągnął dłonią po
prawym policzku, a potem gwałtownie potrząsnął głową· Po dłuższej chwili zapytał:
- Czy zawsze tak dużo mówisz?
- Tylko kiedy jestem zmartwiona albo zdenerwowana.
Albo zakłopotana. Albo zmęczona. Albo zła. Albo - przerwała, a po chwili dodała z powagą: - Cholera jasna,
chyba tak! C.C. twierdził, że gadam, żeby nie musieć myśleć. Ale, w końcu, C.C. rzadko mówił o mnie coś
pochlebnego. Powiedział, że odszedł dla świętego spokoju. Ale to było obrzydliwe kłamstwo. Odszedł za
różowym francuskim bikini. Wydaje mi się, że C.C. dość wcześnie zdecydował, że w życiu znacznie wygodniej,
nie mówiąc już, że i zabawniej, jest trzymać sumienie w spodniach.
Mężczyzna roześmiał się i po raz pierwszy od chwili, gdy go spotkała, wyglądał na rozluźnionego.
- Przepraszam za to pytanie. Mam za swoje.
- Większość ludzi tak ma - przyznała z krzywym uśmiechem.
Podobało jej się, że uśmiech tak złagodził ostre linie jego twarzy.
- Aha, jestem Faith Bowen. - Wytarła dłoń o białe dżinsy i wyciągnęła ku niemu.
- Mike Nicholsan - przedstawił się potrząsając jej ręką.
- Jesteś na wykopaliskach?
- Działam sam. - Uświadomił sobie, że jego odpowiedź mogła wydać się zbyt zdawkowa, więc dodał: - Takie
pracowite wakacje.
- Jak moje? Ale ty pewnie od dawna planowałeś Inków? - oszacowała spojrzeniem jego wytarte, ale czyste
spodnie i koszulę khaki - Wyglądasz na kogoś takiego. Typ porządnego. Taki, co układa programy
komputerowe albo sprzedaje ubezpieczenia na życie.
Kiedy znowu wybuchnął śmiechem, Faith pomyślała, że Mike ma twarz, do której człowiek musi się
przyzwyczaić, która staje się coraz bardziej atrakcyjna w miarę ujawniania się osobowości jej właściciela.
- Jestem wystarczająco dobrze zorganizowany, żeby ci pokazać drogę do obozu - zapewnił.
Oderwał się od głazu i ruszył w stronę lasu. Faith podążyła w ślad za nim.
- Czy przywiozłaś ze sobą mapę osad azteckich? - zapytał przez ramię.
Prychnęła.
- Nie, przywiozłam jedną książkę o Peru, a drugą o Inkach, ale nie miałam czasu żadnej przeczytać. Wiem
tylko, że jesteśmy niedaleko Cuzco. A ty, dużo wiesz o Peru?
- Tyle, żeby wiedzieć, dokąd nie należy się zapuszczać - odparł z uśmiechem w głosie. - Peru dzieli się na cztery
regiony geograficzne. Na zachodzie, nad morzem, jest pustynia, bardziej sucha niż Sahara. Leży tam większość
ważniejszych miast Peru. Dalej są tereny górzyste - Andy i pogórze zachodnie. W górach nie ma wielu drzew,
ale doliny porastają bujne trawy, na których Indianie wypasają lamy i owce. Po tej stronie gór, na wschodzie,
znajduje się region zwany Selva. Dolna Selva to równiny pokryte lasami podzwrotnikowymi i dżunglą. Tu
właśnie są źródła Amazonki. Pomiędzy górami i dżunglą leży górna Selva. To wschodnie pogórze Andów.
- Tu właśnie jesteśmy - powiedziała, potykając się o wystający korzeń i przytrzymując się jego ramienia.
- Tu właśnie jesteśmy - potwierdził. - Górną Selvę porastają gęste lasy. Tu znajdują się główne źródła Ama-
zonki.
Gwizdnęła z uznaniem i znowu się potknęła.
- Musiałeś się wykuć na pamięć którejś l tych broszurek turystycznych. A samo wykopalisko? Czy już się cze-
goś o nim dowiedziałeś?
Nieco zwolnił tempo marszu.
Pewnie w instynkcie samozachowawczym, pomyślała Faith. Gdyby łapała go za ramię przy każdym potknięciu,
w końcu oboje wylądowaliby w krzakach.
- Osadę odkryto trzydzieści lat temu. - Jego głos brzmiał, jak gdyby Mike stał za katedrą, a nie przedzierał się
przez chaszcze. - Archeologom-amatorom, którzy pierwsi dokonali jej odkrycia, równie szybko wyczerpały się
pieniądze, co i zapał. Od tamtej pory od czasu do czasu pojawiały się tu różne ekspedycje archeologiczne i
antropologiczne, ale ponieważ nie jest to zbyt ważne miejsce, na ogół trudno jest znaleźć fundusze na
prowadzenie badań.
- Niezbyt ważne miejsce? - Z rezygnacją wzruszyła ramionami. - Cóż... mogłam się tego spodziewać. Czło-
wiekowi nigdy nie trafia się nic ważnego.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko odgłos ich kroków w gęstych zaroślach. Faith zbyt zajęła się
własnymi myślami, żeby gadać. Przed przyjazdem tutaj wyobrażała sobie tyle razy, że dokona fantastycznego
odkrycia jakichś tajemniczych szczątków dawnej cywilizacji. Że stanie się sławna. Otoczą ją tłumy
archeologów pragnących słuchać jej wykładów, a największe stacje telewizyjne będą ubiegać się o prawo
przeprowadzenia z nią wywiadu.
Ale Faith doskonale potrafiła się przystosować do nowych realiów. Skoro wspaniałe znaleziska były wykluczo-
ne, może przynajmniej odnajdzie Prawdę. Widziała już siebie samotną na majestatycznym wierzchołku,
otoczonym Wielką Nicością, którą było życie. A potem zstąpi do niej Oświecona Istota, która powie ...
- Medytujesz, czy łapiesz drugi oddech?
Faith potrząsnęła głową. To nie jest głos Oświeconej Istoty - powiedziała sobie. Rozglądając się dookoła
stwierdziła, że zostawili las za sobą. Przed nimi otwierała się skalista polana. Kilka kroków dalej stał zielony
namiot. Mike patrzył na nią z wyrazem frustracji na twarzy. Dobrze znała takie spojrzenia.
Zaśmiała się cicho.
- W porządku, nieważne, ale ja i tak coś znajdę - powiedziała z uporem. - Wywaliłam kupę forsy na ten wyjazd.
Przynajmniej dla mnie to była mordercza suma. Więc jeżeli jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość, to na
pewno coś znajdę! Nie żądam niczego superatrakcyjnego, żadnych tam złotych naszyjników czy żab ze
szmaragdowymi oczami, ale po prostu czegoś. Może garści hieroglifów.
- Masz na myśli coś tak trywialnego, jak Kamień z Rosetty? - W jego głosie dało się słyszeć lekki chichot. -
Inkowie nie mieli języka pisanego. Obawiam się, że w najlepszym wypadku znajdziesz najwyżej kilka skorup.
- Możliwe - odparła - ale to mogą być Ważne Skorupy. Nagle rozbawienie zniknęło z jego oczu, zastąpione
przez natężone napięcie, które pamiętała z pierwszych chwil ich spotkania.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin