Crichton Michael - Wyższa konieczność.rtf

(1581 KB) Pobierz

Michael Crichton

WYŻSZA KONIECZNOŚĆ

 

Sposób życia urządzać będę chorym podług sil moich i zdolności, nigdy nie zaniedbując tego. Nigdy nikomu ani na żądanie, ani na prośby niczyje nie podam lekarstwa śmiertelnego, ani też sam nie powezmę takiego zamiaru, jak również nie udzielę żadnej niewieście środka poronnego. Życie moje zachowam w czystości i niewinności...

Fragment Przysięgi Hipokratesa składanej przez każdego lekarza przed rozpoczęciem wykonywania zawodu

Nie ma moralnego obowiązku ochrony DNA.

Oarrett Hardin

 

A: 22-6712 RANDALL, KAREN

OSTRY DYŻUR

KARTA PACJENTA

Reakcja uczuleniowa oceniona na cztery plus (4+), zgon nastąpił o 4.23 rano. Pacjentka wypisana o 4.34 rano.

Diagnoza:

1. Krwotok pochwowy 2° wskutek poronienia.

2. Anafilaksja uogólniona po podaniu domięśniowo penicyliny G.

dr John B. Williamson

Poniedziałek, 10 października

Wszyscy chirurdzy to skurwiele, a Conway nie jest wyjątkiem. Wparował do pracowni patologicznej wpół do dziewiątej rano, wciąż ubrany w zielony fartuch i wściekły jak diabli. Kiedy Conway wpada w furię, zaciska zęby i cedzi słowa. Jego twarz robi się czerwona, a na skroniach nabrzmiewają fioletowe żyły.

- Kretyni - syknął. - Skończeni durnie.

Walnął pięścią w ścianę; buteleczki w oszklonej szafie zagrzechotały niebezpiecznie.

Wszyscy wiedzieliśmy, co się stało. Conway przeprowadza codziennie dwie operacje na otwartym sercu, a pierwszą zaczyna o szóstej trzydzieści. Jeśli pojawia się w pracowni patologicznej dwie godziny później, to tylko z jednego powodu.

- Skretyniały fajtłapowaty bałwan - wycedził i kopnął kosz na śmieci, który poturlał się z łoskotem w kąt.

- Ma sieczkę zamiast mózgu, pieprzoną sieczkę - ciągnął, krzywiąc się i wbijając wzrok w sufit, jakby zwracał się do Boga.

Najwyższy, tak jak i my wszyscy, widział i słyszał to już wiele razy -złość, zaciśnięte zęby, walenie pięścią w ścianę, przekleństwa. Conway zawsze wściekał się tak samo, był jak powtórka filmu w telewizji - nigdy nie zawodził widzów.

Czasami wściekał się na któregoś z asystentów, czasami na pielęgniarki lub technicznego od płucoserca. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności, nigdy nie miał nic do zarzucenia samemu sobie.

-Nawet gdybym dożył setki-wysyczał-nie znalazłbym porządnego anestezjologa. Takich po prostu nie ma. Tępe zasrane dranie. Do diabła z nimi wszystkimi.

Popatrzyliśmy po sobie znacząco, tym razem wina spadła na Herbiego. Mniej więcej cztery razy do roku Conway złorzeczył właśnie jemu. Przez resztę czasu byli dobrymi kumplami. Conway wysławiał Herbiego pod niebiosa, nazywał najlepszym anestezjologiem w kraju, lepszym od Sondericka z Brigham, lepszym od Lewisa z Mayo, lepszym od każdego.

Ale cztery razy w roku Herbert Landsman stawał się odpowiedzialny za „zet-en-es" - zgon na stole operacyjnym. W chirurgii serca zdarza się to bardzo często, większości kardiochirurgów umiera pod nożem piętnaście procent pacjentów. W przypadku Conwaya było to osiem procent.

Ponieważ Frank Conway był dobry, ponieważ był „ośmioprocentowcem", człowiekiem o złotych rękach i iskrze bożej, wszyscy przymykali oko na jego wybuchy. Pewnego razu przewrócił kopniakiem mikroskop. Jego naprawa kosztowała ponad sto dolarów, ale nikt nawet nie mrugnął, właśnie ze względu na te osiem procent.

W lekarskich kręgach Bostonu słyszało się to i owo o tym, w jaki sposób Conway utrzymuje procent zgonów na tak niskim poziomie. Mówiło się, że unika przypadków z komplikacjami, że nie bierze na stół ludzi starych, że nigdy nie decyduje się na wykonanie nowatorskiego i niebezpiecznego zabiegu. To wszystko było oczywiście wyssane z palca. Pacjenci umierali Conwayowi tak rzadko po prostu dlatego, że Conway był świetnym chirurgiem. Ot i cały sekret.

Fakt, że był przy tym upierdliwym dupkiem, traktowano jako sprawę drugorzędną.

-Niedouczony śmierdzący imbecyl - syczał Conway, rozglądając się gniewnie po laboratorium. - Kto tu dzisiaj dowodzi?

- Ja - powiedziałem. Jako starszy patolog miałem tego dnia dyżur, więc wszystkie sprawy związane z autopsjami trzeba było uzgadniać właśnie ze mną. - Chcesz stół?

- Jasne, kurwa.

-Na kiedy?

- Dziś wieczór.

Taki już Conway miał zwyczaj. Zawsze przeprowadzał sekcje zwłok wieczorem i często siedział do późna w nocy. Jakby chciał się w tęp sposób ukarać. Nigdy nie pozwalał nikomu, nawet własnym rezydentom,

uczestniczyć w sekcji. Niektórzy mówili, że wtedy płacze, inni, że zaśmiewa się do łez. Ale tak naprawdę nikt tego nie wiedział. Oprócz samego Conwaya.

- Przekażę to dyżurce. Zostawimy ci otwartą szafkę.

- Dobra, kurwa. - Walnął pięścią w stół. - Matka czworga dzieci, do jasnej cholery.

- Dyżurka wszystkim się zajmie.

- Serce stanęło, nim dobraliśmy się do komory. Przez trzydzieści pięć minut robiliśmy masaż i nic. Po prostu nic!

- Jak się nazywała? - zapytałem. Musiałem podać nazwisko dyżurce.

- McPherson - burknął Conway. - Pani McPherson.

Ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się przy drzwiach. Wyglądał, jakby uleciało z niego powietrze. Przygarbił się, spuścił głowę i westchnął ciężko.

- Jezu - jęknął - miała czworo dzieci. Co ja, do cholery, powiem mężowi?

Gestem rasowego chirurga uniósł ręce i wbił oskarżycielskie spojrzenie w swoje dłonie, jakby to one go zawiodły. Może w pewnym sensie rzeczywiście tak było.

- Jezu - powtórzył. - Powinienem był zostać dermatologiem. Dermatologom nikt nigdy nie umiera.

Otworzył kopniakiem drzwi i wyszedł.

Kiedy zostaliśmy sami, jeden z rezydentów, blady jak ściana, zapytał:

- Czy on tak zawsze?

- Tak - odparłem. - Zawsze.

Odwróciłem się i wyjrzałem przez okno na październikową mżawkę i sunące ulicą samochody. Byłoby mi łatwiej współczuć Conwayowi, gdybym nie wiedział, że odgrywa to samo przedstawienie zawsze, ilekroć straci pacjenta. Robił to wyłącznie dla siebie, to był jego prywatny rytuał. Pewnie rzeczywiście go potrzebował, ale większość z nas, patologów, wolałaby, żeby reagował jak Delong z Dallas, który rozwiązuje francuskie krzyżówki, albo Archer z Chicago, który zawsze po zet-en-esie idzie do fryzjera.

Conway nie tylko robił bałagan w laboratorium, ale przede wszystkim odrywał nas od pracy. Najgorzej było właśnie rano, ponieważ mieliśmy do przeprowadzenia badania śródoperacyjne i zwykle ledwo się wyrabialiśmy.

Odwróciłem wzrok od okna i podniosłem następny wycinek tkanki. Mamy w pracowni specjalną technikę przyśpieszającą robotę. Każdy

patolog stoi przed zamocowanym na wysokości pasa blatem, na którym dokonuje oględzin próbek. Przy każdym stanowisku z sufitu zwisa mikrofon, który można włączyć i wyłączyć za pomocą pedału. Dzięki temu mamy wolne ręce; przydeptujemy pedał i mówimy. Wszystko nagrywa się na magnetofon, a potem sekretarki przepisują to na maszynie i dołączają do kart pacjentów.

Od tygodnia starałem się rzucić palenie, a próbka, którą właśnie wziąłem do ręki, tylko utwierdziła mnie w tym zamiarze: był to białawy guz wycięty z płuca. Na doczepionej różowej karteczce widniało nazwisko pacjenta, który leżał teraz z otwartą klatką piersiową na stole operacyjnym.

Chirurdzy czekali na diagnozę histopatologiczną przed przystąpieniem do dalszej części zabiegu. Jeżeli guz okaże się łagodny, usunąjeden płat płuca. Jeśli okaże się złośliwy, wytną całe płuco i węzły chłonne.

Nadepnąłem na pedał.

- Pacjent AO cztery-pięć-dwa-trzy-trzy-sześć. Joseph Magnuson. Próbka pochodzi z górnego płatu prawego płuca i mierzy... - zdjąłem stopę z pedału i dokonałem pomiaru -.. .pięć na siedem i pół centymetra. Tkanka płuca jest jasnoróżowa i wykazuje krepitację*. Powierzchnia opłucnej jest gładka i lśniąca, nie widać śladów materii włóknistej ani zrostów. Niewielki krwotok. W miąższu znajduje się nieregularny w kształcie, twardy białawy guz... - zmierzyłem go -... o średnicy około dwóch centymetrów. Wstępne oględziny nie wskazują na obecność włóknistej kapsuły, a tkanka okalająca jest zniekształcona. Diagnoza... rak płuca, prawdopodobnie złośliwy, znak zapytania, z przerzutami. Kropka, podpis, John Berry.

Odciąłem kawałek białego guza i zamroziłem go. Był tylko jeden sposób, żeby przekonać się, czy guz jest rzeczywiście złośliwy - zbadać go pod mikroskopem. Zamrożenie próbki pozwala na szybkie przygotowanie 'preparatu. Normalnie wycinek tkanki trzeba by było poddać sześciu albo siedmiu kąpielom w formalinie, co trwa co najmniej sześć godzin, a czasami nawet parę dni. Chirurdzy nie mogli jednak czekać tak długo.

Kiedy tkanka zamarzła, odciąłem kawałek mikrotomem i zaniosłem pod mikroskop. Nie musiałem nawet zmieniać soczewki na mocniejszą. Bez trudu rozpoznałem misterną sieć woreczków pęcherzykowych i pęcherzyków płucnych, służących do wymiany gazów między krwią a powietrzem, a także zupełnie inną tkankę guza.

Nadepnąłem na pedał.

* Krepitacja oznacza, że ściśnięta palcami tkanka lub pęcherzyki płucne wydają charakterystyczny trzeszczący dźwięk. Jest to normalne i świadczy o tym, że płuco jest napowietrzone.

- Badanie mikroskopowe zamrożonego preparatu. Biaława tkanka guza składa się z niezróżnicowanych komórek miąższu. W wielu komórkach występują nieregularne hiperchromatyczne jądra, można również zaobserwować komórki olbrzymie wielojądrowe. Widoczne figury podziału mitotycznego. Brak kapsuły. Diagnoza: złośliwy rak płuc. Zwraca uwagę znaczny stopień anthracosis w okalającej tkance.

Anthracosis, czyli pylica węglowa, to odkładanie się drobin węgla w płucach. Kiedy węgiel dostanie się do środka, czy to razem z dymem papierosowym, czy z miejskim smogiem, ciało już nigdy się go nie pozbędzie.

Zadzwonił telefon. Wiedziałem, że to Scanlon z sali operacyjnej, który zaczyna trząść portkami, ponieważ nie odezwałem się do niego w ciągu trzydziestu sekund. Scanlon jest jak wszyscy chirurdzy. Jeżeli nie rozcina jakiegoś ciała skalpelem, czuje się nieszczęśliwy. Nienawidzi czekania na diagnozę patologiczną i wpatrywania się bezczynnie w wielką krwawą dziurę, którą wyciął przed chwilą w jakimś nieszczęśniku. Nigdy nie przychodzi mu do głowy, że po tym, jak dokona biopsji i włoży próbkę do stalowej miseczki, trzeba ją przenieść z jednego skrzydła szpitala do drugiego. Nie bierze również pod uwagę faktu, że w pozostałych jedenastu salach operacyjnych od siódmej do jedenastej przed południem bez przerwy uwijają się inni chirurdzy. W pracowni mamy o tej porze czterech patologów, ale i tak często są opóźnienia. Nic na to nie można poradzić, chyba że ktoś chce zaryzykować postawienie złej diagnozy.

Ale nikomu się to nie uśmiecha. Chirurdzy po prostu lubią sobie ponarzekać, jak Conway. Dzięki temu mają się czym zająć.

Podchodząc do telefonu, zdjąłem gumową rękawiczkę. Wytarłem spoconą dłoń o spodnie i podniosłem słuchawkę. Uważamy na telefon, ale na wszelki wypadek pod koniec każdego dnia pracy czyścimy go jeszcze alkoholem i formaliną.

- Tu Berry.

- Berry, co się tam, u licha, dzieje?

Po scenie, którą odstawił Conway, chętnie wygarnąłbym Scanlonowi, co o nim myślę. Powstrzymałem się jednak i powiedziałem tylko:

- Masz złośliwego raka.

- Tak właśnie myślałem - mruknął, jakby cała moja praca była stratą czasu.

No - burknąłem i odłożyłem słuchawkę.

. Przy śniadaniu wypaliłem tylko jednego, a zwykle palę trzy.

Wróciłem do stolika, gdzie czekały na mnie trzy następne próbki: nerka, woreczek żółciowy i wyrostek robaczkowy. Właśnie zabrałem się do wkładania rękawiczki, gdy rozległ się trzask interkomu.

- Czy jest doktor Berry?

- Tak, słucham?

Mikrofon interkomu jest bardzo czuły. Można do niego mówić z każdego miejsca w laboratorium i nie trzeba podnosić głosu. A dziewczyna po drugiej stronie świetnie wszystko słyszy. Umocowano go pod samym sufitem, ponieważ nowi rezydenci podbiegali do niego i krzyczeli na całe gardło, nie zdając sobie sprawy, że osobie na drugim końcu linii pękają od tego bębenki.

- Doktorze Berry, pańska żona dzwoni.

Dziwne. Mamy z Judith umowę: żadnych telefonów przed południem. Od siódmej do jedenastej jestem bez przerwy zajęty, i tak przez sześć, a czasami, jeśli zachoruje któryś z kolegów, siedem dni w tygodniu. Żona przestrzega tego zakazu. Nie zadzwoniła nawet wtedy, kiedy mały Johnny wjechał na rowerku w tył ciężarówki i trzeba mu było założyć na czole piętnaście szwów.

- Dobrze, odbiorę. - Zdjąłem do połowy włożoną rękawiczkę i podszedłem do telefonu.

- Halo?

- John? - Głos jej drżał. Od lat nie słyszałem, żeby tak mówiła. Ostatnio zdarzyło się to, kiedy umarł jej ojciec.

- Co się stało?

- John, dzwonił właśnie Artur Lee.

Artur Lee to nasz przyjaciel, był drużbą na naszym ślubie. Pracuje jako lekarz położnik.

-I co?

- Zadzwonił, bo potrzebuje twojej pomocy. Ma kłopoty.

- Jakie kłopoty? - Rozmawiając, skinąłem na jednego z rezydentów, żeby zajął moje miejsce przy stole. Nie mogliśmy sobie pozwolić na żadne przestoje.

- Nie wiem - odparła Judith - ale siedzi w areszcie. Uznałem, że to jakaś pomyłka.

- Jesteś pewna?

- Tak. Właśnie dzwonił. John, czy to może mieć coś wspólnego z...

- N ie mam pojęcia. Wiem tyle, co ty. - Wetknąłem słuchawkę między brodę i bark, zdjąłem drugą rękawiczkę, a następnie wrzuciłem obie do kosza. - Zaraz do niego pojadę. Nie martw się. To pewnie nic poważnego. Może po prostu znowu się upił.

- Dobrze - powiedziała zduszonym głosem.

- Nie martw się - powtórzyłem.

- Dobrze.

- Wkrótce się odezwę. Pa.

Odłożyłem słuchawkę, zdjąłem fartuch i powiesiłem na wieszaku przy drzwiach. Następnie wyszedłem na korytarz i ruszyłem w stronę gabinetu Sandersona. Sanderson był ordynatorem pracowni patologicznych i wyglądał niezwykle dystyngowanie. Miał czterdzieści osiem lat, siwiejące na skroniach włosy i poważną zamyśloną twarz. Poza tym, tak samo jak ja, miał powody do obaw.

- Art siedzi w areszcie - oznajmiłem. Czytał właśnie wyniki autopsji.

- Co się stało? - zapytał, odkładając dokument.

-Nie wiem. Jadę do niego.

- Chcesz, żebym z tobą pojechał?

-Nie - odparłem. - Będzie lepiej, jeśli odwiedzę go sam.

- Zadzwoń, kiedy się czegoś dowiesz - poprosił, spoglądając na mnie znad oprawek okularów.

- Dobra.

Pokiwał głową. Kiedy wychodziłem, wrócił do lektury. Jeżeli wiadomość o aresztowaniu Artura wzbudziła w nim niepokój, to nie dał tego po sobie poznać. Sanderson zawsze zresztą sprawia wrażenie opanowanego.

W szpitalnym holu sięgnąłem do kieszeni po kluczyki od samochodu i nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, gdzie przetrzymują Artura. Podszedłem więc do biurka informacji, żeby zadzwonić do Judith. Sally Pianek, recepcjonistka, miła dziewczyna o blond włosach, wykręciła za mnie numer i podała mi słuchawkę. Okazało się, że Judith nie pomyślała o tym, żeby zapytać Arta, na który komisariat go zawieźli. Zadzwoniłem więc do jego żony Betty, pięknej i zaradnej dziewczyny z doktoratem z biochemii Uniwersytetu Stanforda. Jeszcze parę lat temu Betty prowadziła badania na Harvardzie, ale zwolniła się po urodzeniu trzeciego dziecka. Zwykle była uosobieniem spokoju. Tylko raz widziałem ją zdenerwowaną- kiedy George Kovacs upił się i zasikał jej całe patio.

Betty była w szoku. Powiedziała, że Artura zabrali na komisariat w centrum, na Charles Street. Zabrano go z domu, kiedy wybierał się jak co rano do pracy. Dzieciaki bardzo się przejęły, więc pozwoliła im nie iść do szkoły, a teraz nie wie, co z nimi zrobić. Jak ma im to wszystko wytłumaczyć, na litość boską?

Poradziłem jej, żeby powiedziała, że to zwykła pomyłka i odłożyłem słuchawkę.

Wyjechałem volkswagenem z parkingu dla pracowników, mijając po drodze kilkanaście lśniących cadillaców. Wszystkie wielkie limuzyny należały do lekarzy prowadzących własne praktyki; patologom płaci szpital i nie stać ich na porządną brykę.

Była za kwadrans dziewiąta, czyli godzina szczytu. W Bostonie to istny koszmar. Mamy najwyższy wskaźnik wypadków samochodowych w całych Stanach, wyższy nawet niż w Los Angeles, co może poświadczyć każdy lekarz z ostrego dyżuru. Albo patolog. Często robimy sekcje ofiar karamboli. Tutejsi kierowcy jeżdżą jak wariaci. Kiedy się siedzi na ostrym dyżurze i patrzy, jak przywożą rannych, ma się wrażenie, że na ulicach toczy się wojna. Judith mówi, że to dlatego, że bostończycy rzadko poddają się psychoanalizie. Artur natomiast zawsze twierdził, iż to dlatego, że są katolikami i uważają, że kiedy wyprzedzają na drugiego, czuwa nad nimi Bóg. Art jest cynikiem. Pewnego razu na imprezie lekarskiej jakiś chirurg tłumaczył, jak to się dzieje, że tyle osób traci w wypadkach oczy. Wszystkiemu winne są figurki mocowane na deskach rozdzielczych. Podczas zderzenia kierowcę rzuca do przodu, a jego oko nadziewa się na dwunastocentymetrową plastikową Madonnę. Takie przypadki wcale nie należą do rzadkości. Art uznał, że to najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał.

Aż się popłakał ze śmiechu. „Oślepieni przez wiarę", powtarzał, rechocząc, zgięty w pół. „Oślepieni przez wiarę".

Chirurg, który o tym opowiadał, nie widział w tym nic śmiesznego. Pewnie dlatego, że musiał operować zbyt wiele takich wykolonych oczu. Ale Art nie mógł się opanować.

Większość ludzi na imprezie była zaskoczona jego reakcją. Uznali, że stanowczo przesadził. Przypuszczam, że tylko ja zdawałem sobie sprawę ze znaczenia, jakie miał dla Arta ten dowcip. Tylko ja wiedziałem, pod jak wielką presją pracuje.

Artur jest moim przyjacielem z czasów studiów. To bystry facet i dobry lekarz, który wierzy w to, co robi. Jak większość klinicystów uważa, że zawsze wie, co jest najlepsze, a przecież każdy od czasu do czasu się myli. Może jest zbyt autorytatywny, ale trudno mi go krytykować. W końcu ktoś w okolicy musi dokonywać aborcji.

Nie potrafię powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Pewnie przyszło mu to do głowy niedługo po tym, jak rozpoczął samodzielną praktykę jako ginekolog. Skrobanka nie jest zbyt skomplikowanym zabiegiem - może ją zrobić nawet dobrze wyszkolona pielęgniarka. Jest tylko jeden problem.

Aborcje są nielegalne.

Doskonale pamiętam dzień, w którym się o wszystkim dowiedziałem. Moi rezydenci zaczęli gadać o doktorze Lee: dostawali sporo próbek po

wyskrobaniu macicy, które wypadały pozytywnie. Takie zabiegi były zalecane na różne dolegliwości - nieregularną miesiączkę, bóle, krwawienia śródmiesiączkowe - ale w wielu próbkach śluzówki widać było oznaki ciąży. Zaniepokoiłem się, ponieważ rezydenci byli młodzi i lekkomyślni. Zrugałem ich i powiedziałem, że takim gadaniem mogą zepsuć lekarzowi reputację. Przestali. Potem poszedłem zobaczyć się z Arturem. Znalazłem go w szpitalnej kafeterii.

- Art - zacząłem - mam problem.

Był akurat w doskonałym nastroju, jadł pączka i popijał kawę.

- Oby tylko nie ginekologiczny - zażartował.

-Nie, ale jesteś blisko. Słyszałem, jak rezydenci gadali o ponad pięciu próbkach śluzówki z oznakami ciąży tylko w ubiegłym miesiącu. Dostałeś ostrzeżenie?

Dobry humor natychmiast go opuścił.

- Tak - odparł - dostałem.

- Po prostu chciałem się upewnić, że wiesz. W komisji histologicznej mogą się pojawić problemy, jeśli coś takiego wyjdzie na jaw, i... Pokręcił głową.

-Nie przejmuj się. Nie będzie żadnych problemów.

- No, dobra. W każdym razie wiesz, jak to wygląda.

- Tak, mogą podejrzewać, że przeprowadzam aborcje. Powiedział to cicho i śmiertelnie poważnie. Patrzył mi prosto w oczy. Poczułem się trochę dziwnie.

- Chyba musimy porozmawiać - dodał. - Może skoczymy dzisiaj na drinka? Koło szóstej?

-Nie widzę przeszkód.

- W takim razie spotkajmy się na parkingu. A jeśli uda ci się wykroić po południu trochę czasu, rzuć okiem na jeden z moich przypadków, dobra?

- Dobra - odparłem, marszcząc brwi.

- Pacjentka nazywa się Suzanne Black. Jej numer to AO dwa-dwa--jeden-trzy-sześć-pięć.

Zapisałem dane na serwetce, zastanawiając się, dlaczego Artur zapamiętał numer szpitalny pacjentki. Lekarze pamiętają wiele szczegółów dotyczących ich podopiecznych, ale rzadko są wśród tych informacji takie biurokratyczne detale.

- Dobrze się przyjrzyj tej sprawie - poprosił. -I nie wspominaj o niej nikomu, dopóki się ze mną nie zobaczysz.

Zdziwiony tym, co powiedział, wróciłem do laboratorium. Miałem tego dnia sekcję, więc skończyłem pracę dopiero o czwartej. Wtedy

poszedłem do archiwum i wyciągnąłem kartę Suzanne Black. Przeczytałem ją na miejscu - nie było tego dużo. Została przyjęta przez doktora Lee w wieku dwudziestu lat, kiedy studiowała na drugim roku w miejscowym college'u. Główną dolegliwością, na jaką się skarżyła, było nieregularne miesiączkowanie. W trakcie wywiadu okazało się, że niedawno przeszła różyczkę, czuła się zmęczona i została przebadana przez uczelnianego lekarza na okoliczność nadmiaru monocytów we krwi. Poinformowała, że od dwóch miesięcy, w odstępach od siedmiu do dziesięciu dni, występuje u niej krwawienie, ale normalnej miesiączki nie ma. Poza tym wciąż czuła się zmęczona i senna.

Badanie nie wykazało niczego niepokojącego poza tym, że pacjentka miała lekką gorączkę. Wyniki badania krwi także nie odbiegały zbytnio od normy, jeśli nie liczyć dość niskiego poziomu hematokrytu.

Doktor Lee wykonał wyłyżeczkowanie macicy, aby uregulować cykl menstruacyjny. Było to w 1956 roku, czyli przed opracowaniem terapii estrogenowej. Przebadana błona śluzowa w normie - brak objawów guzów lub ciąży. Zdawało się, że dziewczyna dobrze zareagowała na leczenie. Została poddana trzymiesięcznej obserwacji i podczas tego okresu zaczęła regularnie miesiączkować.

Przypadek wyglądał na prosty i banalny. Choroba albo stres potrafi rozregulować kobiecy zegar biologiczny i zaburzyć cykl menstruacyjny. Łyżeczkowanie macicy przywraca tę równowagę. Nie rozumiałem, dlaczego Art chciał, żebym się przyjrzał tej sprawie. Sprawdziłem raport z analizy tkanki. Badanie wykonał doktor Sanderson. Diagnoza była krótka i węzłowata: wszystko w normie.

Odłożyłem kartę na miejsce i poszedłem do laboratorium. Wciąż nie mogłem zrozumieć, na czym polega problem. Nie będąc w stanie się skoncentrować, brałem się do tego i owego, aż w końcu zasiadłem do pisania raportu z sekcji zwłok.

Nie wiem, co sprawiło, że pomyślałem o preparacie.

Podobnie jak w większości szpitali, w Lincolnie przechowuje się wszystkie próbki mikroskopowe, więc nawet po dwudziestu lub trzydziestu latach można je powtórnie zbadać. Składuje sieje w szafkach podobnych do kartotek bibliotecznych. Mieliśmy cały pokój takich szafek.

Podszedłem do odpowiedniej szuflady i odnalazłem preparat 1365. Na naklejce widniał numer szpitalny pacjentki, inicjały doktora Sandersona, a także adnotacja R i W.

Wziąłem próbkę i zaniosłem do sali obok, gdzie stało w rzędzie dziesięć mikroskopów. Jeden z nich był wolny. Zamocowałem preparat na stoliku i przyjrzałem mu się.

Od razu zorientowałem się, że coś nie gra.

Tkanka rzeczywiście pochodziła z macicy. Rozpoznałem zupełnie zdrową błonę śluzową w fazie płodności, ale zdumiało mnie jej barwienie. Preparat zabarwiono formolem Z, co nadało mu niebieskozielony kolor. Problem w tym, że takie barwienie stosuje się zazwyczaj przy szczególnych problemach diagnostycznych.

Przy zwykłym rutynowym badaniu używa się hematoksyliny i eozyny, które barwią tkanki na różowo i fioletowo. Jeżeli patolog zabarwił preparat inaczej, powinien się z tego faktu wytłumaczyć w raporcie.

Jednak doktor Sanderson w ogóle nie odnotował, że użył formolu Z.

Wniosek był oczywisty - preparaty podmieniono. Zerknąłem na naklejkę z opisem. Charakter pisma należał bez wątpienia do Sandersona. Co się w takim razie stało?

Natychmiast przyszło mi do głowy kilka możliwości. Sanderson zapomniał odnotować, że zastosował niestandardowe barwienie. Albo spreparował dwie próbki, jedną z hematoksyliną i eozyną, a drugą z formolem Z, ale tylko ta ostatnia została oddana do przechowania. Albo też doszło do przypadkowej zamiany preparatów.

Żadne z tych wyjaśnień nie było zbyt przekonujące. Nie dawało mi to spokoju i z niecierpliwością czekałem na szóstą, kiedy to spotkałem się z Arturem na parkingu i wsiadłem do jego samochodu. Chciał pojechać gdzieś dalej od szpitala, gdzie można by było spokojnie porozmawiać. Przekręciwszy kluczyk w stacyjce, zapytał:

- Zapoznałeś się ze sprawą?

- Tak, bardzo interesująca.

- Obejrzałeś preparat?

- Tak. Czy to oryginał?

- Pytasz, czy tkanka należy do Suzanne Black? Nie.

- Powinieneś był bardziej uważać. Barwienie jest nietypowe. Przez coś takiego możesz napytać sobie biedy. Skąd wytrzasnąłeś tę próbkę? Art uśmiechnął się łobuzersko.

- To pomoc naukowa. „Próbka normalnej błony śluzowej macicy".

-Kto ją podłoży ł?

- Sanderson. Obaj dopiero zaczynaliśmy. To on wpadł na pomysł, żeby podłożyć fałszywy preparat i opisać go jako normalny. Teraz mamy oczywiście subtelniejsze metody. Za każdym razem, kiedy Sanderson dostaje próbkę zdrowej śluzówki, robi parę dodatkowych preparatów i zachowuje je na przyszłość.

-Nie rozumiem. To znaczy, że Sanderson z tobą współpracuje?

- Tak. Od kilku lat.

Sanderson był bardzo mądrym, uczynnym i porządnym facetem.

- Bo widzisz - podjął Artur - cała karta szpitalna jest lipna. Dziewczyna rzeczywiście miała dwadzieścia lat i dopiero co przeszła różyczkę. I rzeczywiście miała zaburzenia menstruacyjne, ale dlatego, że zaszła w ciążę. Wpadła, świętując zakończenie sezonu futbolowego z chłopakiem, którego kochała i za którego zamierzała wyjść. Tyle że najpierw chciała skończyć college, a dziecko mogło jej w tym przeszkodzić. Poza tym w pierwszym semestrze zachorowała na różyczkę. Biedaczka nie była specjalnie bystra, ale zdawała sobie sprawę z tego, co to może oznaczać. Kiedy do mnie przyszła, była poważnie zaniepokojona. Na początku próbowała mnie zwodzić, owijała w bawełnę, ale w końcu wyznała, o co jej chodzi, i poprosiła o aborcję. Byłem wstrząśnięty. Właśnie rozpocząłem samodzielną praktykę i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin