Rolle Antoni - STAROŚCINA OPESKA.doc

(184 KB) Pobierz
Rolle Antoni

Rolle Antoni

Starościna Opeska

 

I

ROZPASANA SWAWOLA

 

Pod koniec panowania Augusta III walka stronnictw na Litwie urosła do olbrzymich rozmiarów: Czartoryscy wodzą się za bary z Radziwiłłami, a drobiazg szlachecki, podzielony na dwa obozy, bojuje ze sobą tak zawzięcie jak gdyby doprawdy nie własne drobne interesa, lecz pomyślność ziemi rodzinnej miał nieustannie na względzie.

Otóż kartkę z tej smutnej epoki, noszącej wyraźne cechy społecznego rozkładu, podać wam chcemy, choćby dlatego, że dziś jeszcze wypisane na niej zdarzenia budzą niemałe zajęcie.

Rzecz dzieje się w połowie XVIII stulecia; polem popisów jest małe miasteczko Brasław, stolica powiatu, wchodzącego w skład ówczesnego województwa wileńskiego. Sejmiki poselskie odbywają się tu właśnie; wrogie sobie stronnictwa zbiegły się, by dalej wojnę prowadzić. Jedni występowali pod sztandarem możnowładców, inni, a takich było więcej, szukali przewagi dla siebie, by po tej drabinie zwycięstw, często niełatwych, dostać się wyżej i wyżej.

W Brasławiu pod ową porę na czele przeciwnych obozów stali Strutyński i Wawrzecki; pierwszy zasłaniał się powagą ks. kanclerza, drugi miał wprawdzie drobniejsze plecy, mianowicie p. Andrzeja Abramowicza, pisarza ziemskiego wileńskiego, przyjaciela domu Radziwiłłów, ale miał i Ciechanowieckich, starościców mścisławskich, siostrzeńców tylko co wymienionego pisarza. Strony spierały się i dawniej, ale równej znać siły, przewagi nad sobą zdobyć nie mogły, co jeno wzmagało rozjątrzenie wzajemne.

Na wstępie należy nam poznać bliżej przywódców.

Wawrzecki był stolnikiem brasławskim, podstarościm grodzkim orszańskim, posiadaczem niewielkiego kawałka ziemi, ale za to potrafił

zdobyć estymę u braci szlachty, znał wszystkie słabostki, słowem, umiał grać na sercach tego zdziczałego i ciemnego ubóstwa, wysoko ceniącego przywilej sejmikowania, jako nieodłączny i niewątpliwy dowód herbownego pochodzenia.

Strutyński do innej warstwy społecznej należał, stał on ponad gminem chodaczkowym, syn senatora (kasztelana smoleńskiego) i wnuk senatora (kasztelana inflanckiego), przyszedł na świat na początku zeszłego stulecia.. Burzliwej przeszłości, „człek impetyczny i płochy, którego młodość w Petersburgu i potem w Gdańsku, podczas oblężenia króla Stanisława Leszczyńskiego, nie ze wszystkiem, jako powiadano, w dobrym charakterze chwalebna". Namiętny karciarz, w grze nawet szczęśliwy, nie opuszczał zjazdów i zręcznie korzystał z okoliczności. Tak w roku jeszcze  przybiegł do Brześcia na sądy asesorskie i dawał huczne wieczory, na które licznie uczęszczała szlachta, nie stroniąca od zielonego stolika. Padł wówczas ofiarą Zabiełło, marszałek kowieński, zgrał się bowiem do nitki: „nawet tabakiery, zegarki, spinki i inne mobilia" zdobył na nim szczęśliwy przeciwnik. Na tym jeszcze nie dość:  czerwonych złotych brakowało niefortunnemu marszałkowi; Matuszewicz wyratował go z biedy — pożyczył. W tym okresie spotykamy Strutyńskiego i na Wołyniu, i w Kijowskiem; gościł tu często u krewniaka, Łukasza Berlicza Strutyńskiego, starosty starodubowskiego, do którego należały podówczas Lipowiec, Strutyń, Żorniszcze, Zozów i wiele innych włości.

Przybysz rozwijał na kresach zamiłowanie do gier hazardowych; sui generis cywilizator, oczyszczał kieszenie szlachty i oporządzał alianckich oficerów, konsystujących ciągle w południowych województwach. Czytaliśmy list osławionego Ponińskiego, w którym się przechwala, że będąc młodzieniaszkiem, pierwsze kroki stawiał w szkole Strutyńskiego, dzielnego i niezwyciężonego szermierza. Z czasem atoli ustatkował się, zwłaszcza kiedy się ożenił z Różą de Broel Platerówną; posag żony, a może i oszczędności z kart zebrane, dopomogły mu do oczyszczenia z długów rodowego majątku; Uciany — bo takie miano nosiła ojco

             

               

 

 

  

 

             

 

 

wizna — odtąd też zostały one rezydencją młodych małżonków.

Z kolei wypadło wystąpić na arenę popasów obywatelskich; antecedeneje miał Strutyński popłatne w kraju — bo stosunki nawiązane w Petersburgu; a że na te stosunki najbardziej liczyła „familia", z kolei więc zdobył sobie kasztelanie względy i kanclerza w. litewskiego, a stąd nowe korzyści. Aż trzy królewszczyzny należały do niego: wiżańska, w województwie trockim, grodzieńskim powiecie, a do niej dodane dwie wioski — Bołcie i Żyrwiny; tuż obok niewielkie starostwo siejwiejskie; wreszcie trzecie, szakinowskie, choć także niegrodowe, ale w glebie żyznej żmudzkiej, w powiecie birżańskim leżało. Kwarty płacił pan starosta ze wszystkich   zł; stąd można wnosić, że wcale pokaźne

z nich ciągnął zyski. Fortuna rosła, przybyło i odznaczenie — Order Św. Stanisława, ale jakoś, pomimo wysiłku, choćby skromnego urzędu w powiecie nie mógł sobie zdobyć.

A i w domu niezupełnie Szczęśliwie się wiodło: jedyny syn, Romuald, ciągle niedomagał, więc w życiu publicznym nie mógł brać udziału. Ówczesne życie publiczne na prowincji nie szło w parze z wątłą budową organizmu; toć przecie zdobywać mógł sobie stanowisko ten tylko, kto miał tęgą głowę, opierającą się wpływom trunków, spijanych w dozach niepomiernych; kto mógł bronić zagrożonego honoru, co chwila na szwank narażanego, pięścią czy szablą; kto potrafił przekrzyczeć przeciwnika. Syn starosty nie posiadał tych warunków, więc trzymał się na stronie. Z dwóch córek jedna, starsza, Jadwiga, piękną była niepospolicie, lecz za to młodsza, Teresa, ułomna i nad wszelki wyraz szpetna.

Sam ojciec posiadał sporo energii, protekcji i grosza, którego nie szczędził, ale, pomimo to, skromnego Wawrzeckiego pokonać nie mógł, bo i ostatni był „także popędliwy i obrotny". Przyszło do tego, że

             

               

 

 

  

 

             

 

 

kasztelanic przymówił mu raz „o urodzenie szlacheckie", zwykła w owej epoce manipulacja, której, ze smutkiem wyznać potrzeba, często używał ks. kanclerz jako broni przeciwko oponentom, choć naturalnie, że sam w szrankach nie stawał, ale zwykle jednego ze stronników na te hece jurydyczne wyprawiał.

Strutyński korzystał z przykładu danego z góry, ależ miał się z pyszna. Wawrzecki pochodził z Krakowskiego, należał do rodziny, której przodkowie dawno osiedli w ziemi brasławskiej, a pełnili tu choć drobne, ale zaszczytne powiatowe urzędy pisarzów jak grodzkich, tak ziemskich, sędziów, nawet komisarzy do spraw granicznych. Zaognienie było tak wielkie, że pan stolnik zamyślał już starostę szakinowskiego „i prawem, i lewem konwinkować", to jest po prostu, za pośrednictwem najemnych pachołków wyszturchać.

Widzi kasztelanic, że nie przelewki; zląkł się oburzenia drobiazgu szlacheckiego, więc w umizgi do p. Abramowicza, pisarza ziemskiego wileńskiego, wielkiego statysty, a który się podówczas znajdował w Brasławiu; odwiedziny z submisją, potem jeden, drugi wieczorek dokonały reszty. A miał, jak to już wiemy, starosta córkę dorosłą, pannę na wydaniu; panu pisarzowi zaś asystowali Ciechanowieccy, młodzi ziemianie znacznej fortuny, posiadający niemałe wpływy w województwie mścisławskim. Szczycili się oni względami i przyjaźnią Radziwiłłów, służyli im też gorliwie. Poniatowski wspomina o tym w swoich Pamiętnikach. Młodzieniaszkiem jeszcze był on na reasumpcji trybunału wileńskiego; przyszło do waśni, jeden bowiem ze stronników kanclerza odezwał się lekceważąco o księciu wojewodzie wileńskim. Wówczas Ciechanowiecki (Jan) porwał się do szabli — i tylko przytomność Flemminga zażegnała burzę. O innym znowu Ciechanowieckim (Michale) znajdujemy w raptularzu z ubiegłego wieku wiersz ks. Jana z Dzierzgowa Szumskiego, archidiakona białoruskiego, wprawdzie niegładki, ale pełen chwalby:

 

Przybywa godny z fortuny, imienia,

Z zacnymi domy mający złączenia,

Osoba jego miła i wspaniała.

Ledwo równego ojczyzna mu miała

W męstwie, dzielności, gdy siedział na koniu,

Komenderując na mścisławskim błoniu,

Ten jest chorąży województwa tego,

Siły i męstwa nieustraszonego.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Obydwa tu poszczególnieni znajdowali się na sejmiku w Brasławiu, jako świadkowie nieobojętni waśni Strutyńskiego z Wawrzeckim. Jan, najstarszy, starosta opeski, stateczny kawaler, liczył lat trzydzieści kilka, brat jego Józef, jeneraładiutant królewski, inni trzej, Stanisław,. Michał i Ksawery, młodzieniaszkowie jeszcze podówczas. Dziewczyna wpadła w oko staroście i zakochał się w niej od pierwszego spotkania. Po kilkunastu dniach znajomości i zbliżenia przyszło do zgody nie tylko na polu sejmikowym, ale i na matrymonialnym. Abramowicz oświadczył się w imieniu siostrzeńca o pannę Jadwigę, dając do zrozumienia jej ojcu, że sakrament splendoru jego domowi nie ujmie, owszem, przysporzy go, a razem powiększy liczbę przyjaciół nie lada jakich. Starosta szakinowski z radością przychylił się do prośby tak zacnego jak pan pisarz wileński obywatela, tym bardziej że kawaler i pannie wpadł w oko; obiecał dać córce   zł posagu i zaprosił „miłych sercu a przyszłych koligatów" do Uciany w Wiłkomierskiem, gdzie huczne wesele sprawić zamyślał.

Burza na ten raz zażegnaną została...

Nie mamy potrzeby dodawać, że zaproszeni stawili się w czasie oznaczonym; pod strzechą uciańską zbiegły się obie partie, tak nieprzychylnie do siebie usposobione; p. Abramowicz zacierał ręce z radości, upatrywał w małżeństwie pomyślność nie tylko osób interesowanych, ale i całego powiatu. Dobry omen, powtarzał, różdżka oliwna pokoju i zgody. Zaraz wszakże na wstępie, przy układaniu intercyzy ślubnej, już przyszło do nieporozumień: kasztelanic bowiem obiecaną sumę posagową do połowy zmniejszył; pisarz wileński protestował, prosił, powoływał się na dane słowo — nic atoli nie pomogło: wypadło wtajemniczyć nowożeńca. Ten nadspodziewanie przyjął nowe warunki i nie tylko o większe wiano nie tentował, nie tylko, że ową sumę lokował na swoich dobrach, ale jeszcze znaczny zapis przyszłej swojej, małżonce zapewnił. Kochał kobietę... niemniej przeto pierwsze ziarna rankoru w serce jego dla niesłownego teścia zostały zasiane.

Państwo młodzi udali się do Opsy, gdzie miał chwilową rezydencją Ciechanowiecki. Niewiele jednak zaznali szczęścia — dlaczego, trudno powiedziećPani była uderzającej piękności; mamy właśnie przed sobą jej portret pastelowy, który niegdyś zdobił jedną ze ścian apartamentów Stanisława Augusta. Wpatrując się w ten wizerunek,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

nie dziwimy się wcale, że mu takie poczesne wyznaczono miejsce: blondynka to o pociągłej twarzyczce i ciemnopiwnych oczach, a rysach dziwnie regularnych — słodki jakiś, nęcący uśmiech osadził malarz na jej ustach, pierś rozkoszną otulił przezroczystą zasłoną, a jednak spoza rąbka wygląda ona pieszczotliwie. Naiwność i namiętność z rzewną słodyczą połączona, lubieżność z prostotą — skromna różyczka nad lewą skronią, ubraną w warkocz pudrem nie przyprószony, nachylona ponętnie szyja łabędzia... wszystko to razem urokiem dziwnym napawa. Widząc to oblicze, łatwo pojąć szalone przywiązanie młodego starosty opeskiego. Kobieta taka może dać szczęście nieznane na ziemi, ale może zgotować i męki, straszliwsze od tych, jakie daje piekło, odmalowane przez pobożnych ojców przed wielu a wielu wiekami. A małżonek posiadał wadę zdolną owe męki podwoić: zazdrościł, podejrzywał nieustannie młodą żonę, że nie jest mu wierną. W liczbie jego dworzan znajdował się młodzieniec „hoży i słuszny", dobrego

             

               

 

 

  

 

             

 

 

rodu — Rudomina. Zdawało się staroście opeskiemu, że pani Jadwiga jest dla niego zbyt grzeczną i nie indagując, porąbał kawalera haniebnie. Za prędko, ledwie w kilka tygodni po ślubie, na zasadzie tylko domysłów, tak rzecz drażliwą rozstrzygać zbyt było niebezpiecznie. Wrychle też dowiedziano się o przygodzie w okolicy; pani, oburzona popędliwością małżonka, jęła mu wymawiać niesprawiedliwość; przyszło do nieporozumienia, aż wuj Abramowicz zjeżdżać musiał, by waśń ukoić, co na ten raz mu się udało, choć stosunki z teściem jeszcze więcej ochłodły.

Strutyński przekonał się, że stronników sobie nie zjednał, a życie córki zatruł. Jednak jeszcze na sejm  roku obaj wybrani jako posłowie podążyli do Warszawy; decorum było zachowane. Tu znowu teść popisał się nie arcypolitycznie, bo dał publiczny dowód nieufności względem zięcia; bez jego wiedzy, cichaczem, wyrobił dla córki „jus communicativum na starostwo opeskie, trzydzieści tysięcy złotych rocznej czyniące intraty".

Wybryk ten chciwego kasztelanka stał się powodem zerwania między małżonkami. Smutny, zgnębiony Ciechanowiecki zainstalował się w owej czasowej rezydencji, może dlatego, że mu chwile szczęścia przypominała, że przypominała mu kobietę, do której w duchu nie przestawał się modlić jak do świętego obrazka. Samotny, zajął się gospodarstwem; starostwo, aczkolwiek nie grodowe, należało do większych, ciążyło na nim kwarty   zł, miało grunta żyzne i puszcze ogromne a cenne, które potem, w lat wiele, podniosły tak bardzo jego wartość. Do starostwa należało jeszcze wójtowstwo kupczelskie, należało i jezioro Dryświaty, a przynajmniej większa część jego. Nad jeziorem stał domek, w którym uwił sobie gniazdo rozkochany starosta.

Niekiedy — doprawdy — chce się wierzyć w niepowodzenia do miejsca przywiązane, a i owa opeska królewszczyzna należała do takich. W końcu XVI stulecia dostała się rodzinie Wojnów, i już pierwszy dzierżawca, Gabriel, podkanclerzy litewski, z synem Janem, któremu cedował owo starostwo, miał kłopotu niemało. Jedynak wyrzekł się spokojnego kąta, uciekł w świat w  r. pod zmienioną nazwą Wojnowskiego; jako szeregowiec w zaciągu Wielamowskiego dostał się do ziemi siedmiogrodzkiej, a skończył na tym, że w Bieczu, na

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Podgórzu, pełnił skromne funkcje pacholika. Odnaleziony, powrócił do rodzica. Maskiewicz, z którego wiadomość tę czerpiemy, dodaje, że temu dziwakowi „biskup wileński Benedykt Wojna, stryj jego, starostwo mereckie dał, ale żal się Boże, bo wielki kiep z niego i teraz. Po śmierci ojcowskiej z domu ludziom się nie ukaże, choć to pierwej uciekał rzekomo dla służby". Od Wojnów przeszło starostwo do Ciechanowieckich w końcu XVII wieku i prawie sto lat całych w ręku ich zostawało. Szczęścia tu jednak nie zaznali, jak i ich następcy do dzisiaj, do obecnej prawie chwili...

Nasz bohater, niby chroniąc się od świata, osiadł tu, a tymczasem po drugiej stronie jeziora, znajdował się Brasław, stolica powiatu, do którego tak często spływała niespokojna szlachta. Pani, jak to już wiemy, na zawsze opuściła rozkochanego i zazdrosnego starostę. Nie zamknęła się atoli pod strzechą rodzica, przeciwnie, zaczęła bywać w świecie, okolona rojem młodzieży. Strutyński należał do stronnictwa ks. kanclerza, często występował na jego dworze w Wołczynie i wówczas to podobno piękna separatka spotkała po raz pierwszy równie pięknego stolnika litewskiego, na którego czekała korona; ale nim nią skronie przyozdobił, używał życia, pił z niego pełną czarą. W głuchych puszczach litewskich taki wdzięczny kwiatek coś znaczy, urok zaś zawodów, w tak młodym wieku zaznanych, pociąga jeszcze bardziej, przynęca...

Lecz dajmy pokój domysłom, bo niezbitych dowodów zbliżenia się owych dwojga ludzi w tym okresie nie mamy.

 

II

OFIARA NIEPOROZUMIEŃ

 

Powróćmy do przerwanego opowiadania. Zaczęliśmy na sejmiku w Brasławiu, znowu więc zapraszamy czytelnika do miasteczka, na elekcją odbywającą się w kilka lat po opisanych zdarzeniach, mianowicie w jesieni r.

Zjazd szlachty większy był, niż się to przedtem zdarzało; wszystkie gospody, wszystkie dworki, wzdłuż głównej ulicy prowadzącej do jeziora rozrzucone, wypełniali goście herbowni. Panie, zwykle towarzyszące małżonkom, tym razem nie stawiły się wcale, więc ubogi gród podobny był raczej do obozu; przypuszczać by można było, że te tłumy

             

               

 

 

  

 

             

 

 

zbiegły się tutaj, mając na względzie pospolite ruszenie albo „okazowanie", a nie skromne obywatelskie obrady.

Rozdrażnienie niezwykłe panowało śród elektów; wyraźnie czuć się dawało, że lada iskra, a może płomień wybuchnąć, jak znowu z drugiej strony łatwo postrzegało się, że owe niesforne na pozór drużyny mają swoich wodzów, którzy, do czasu przynajmniej, trzymają je w karbach, że na skinienie ich podniosą się jak jeden człowiek, gotowe nawet krew bratnią przelać, byle postawić na swoim.

Istotnie wodzów dwóch było: na czele jednej partii stał dobrze nam znany kasztelanie Strutyński, silny protekcją ks. kanclerza i jenerała Wejmarna, posła rosyjskiego w Warszawie. Pierwszy z nich dał mu spory poczet swoich popleczników, drugi obiecał pobłażliwość; pewny więc tej pobłażliwości starosta szakinowski „sześćdziesięciu pachołków wyrekrutował", to jest przybył na narady pod ochroną zbrojnego zastępu najemników, do uprzywilejowanego nie należących stanu.

Ale i przeciwnicy jego wcale pokaźnie wystąpili: widomą ich głową był Jan Ciechanowiecki, starosta opeski, a miał do pomocy dwóch braci: Józefa, jeneraładiutanta, i Ksawerego, młodzieńca wielkich nadziei. Wuj Abramowicz przysłał mu znaczny poczet przyjaciół; stawił się i pan Bohusz, rejent ziemski wileński, a choć podówczas w niełasce był u Radziwiłłów, zawsze jednak nie zmienił dawnych przekonań; słynął on ze zdolności i swady, a stanowił jednocześnie i ozdobę, i siłę stronnictwa. Przyjaciel starosty, Wołodkowicz, poparł go także swoimi wpływami; domyśleć się można, że i Matuszewicz, znany pamiętnikarz, jeżeli sam do obozu Ciechanowieckich nie należał, to zabiegami przysporzył im zwolenników niemało.

Obok szlachty, tak podzielonej, znajdowała się milcząca grupa obojętnych, stojących na stronie, a do tych należał Pereświt Sołtan, podstarości grodzki (p. Hylzen, starosta brasławski, nie znajdował się podówczas w miasteczku), nadto Buchowiecki, Łopaciński, Ruszczyc, Suzinowie, Tomaszewski i niewielu innych.

Gotowano się do walki zaciętej. Szło pozornie o przeprowadzenie drobnych projektów, których tu nie rejestrujemy, bo wcale do rzeczy nie należą; w gruncie atoli kierowała przeciwnikami osobista, nieubłagana nienawiść — walka o kobietę owę piękną, kędyś w Ucianie przebywającą. Ojciec wyrzucał zięciowi, że córkę sponiewierał, zniesławił, posądzając ją o płochliwość, nękając zazdrością, że mu ją w końcu odesłał. Zięć znów dowodził teściowi, że dla osobistych, błahych pobudek zatruł życie i jego, i żony; że dał mu „najukochańsze dziecko" za dozgonną towarzyszkę i jednocześnie zachęcał ją nie do uległości,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

ale do oporu, kładł jej nieustannie do ucha: Kocha ciebie, zrobi wszystko, czego żądać będziesz, żądaj więc śmiało, wytrwale, by poparł swymi wpływami rodzica. I kobieta słuchała rady, nadużywała władzy; energiczniejszy, niż się to na pozór zdawało, małżonek nie dał się jednak kierować, naginać — stąd waśnie, które do zerwania doprowadziły. Ciechanowiecki kochał zawsze piękną córkę kasztelanica i nie miał odwagi przypisywać jej winy; cały więc ciężar odpowiedzialności za szczęście zmarnowane spychał na barki starosty szakinowskiego; dla niego też nosił w sercu nienawiść i pogardę. Strutyński odwzajemniał się przeciwnikowi, stąd każde spotkanie tych dwóch ludzi groziło krwawą katastrofą. Przyjaciele wiedzieli o tym, więc czuwali nieustannie, by do mordu nie przyszło.

I teraz Wawrzecki, obecny w Brasławiu, większy od innych moderant, miał oko na bieg wypadków, nie opuszczał na chwilę starosty opeskiego, nie pozwalał mu zbyt się zbliżać do teścia. A teść, ośmielony biernością zięcia pozorną, coraz energiczniej nacierał.

Więc zgodzi się czytelnik, że nie była to walka stronnictw o przewagę na sejmiku, o wybór ludzi jednych przekonań, ale walka teścia z zięciem.

Strony nie szczędziły sobie wymówek, zarzutów, gróźb; nieraz porywano się do szabel — nie pomagały perswazje, niepodobna nawet było myśleć o przeprowadzeniu kandydatów. Strutyński, widząc w końcu, że nie pokona oponentów, dał hasło do zerwania sejmiku; stąd oburzenie jeszcze większe, a elekci rozpłynęli się po miasteczku, układając nowe na przyszłość projekta.

Bez uczty atoli nie obeszło się, a uczta bez sutych libacyj; pijane tłumy zawrzały jeszcze straszliwszą nienawiścią. Strutyński miał szpiegów w otoczeniu Ciechanowieckich, którzy mu o wszystkim donosili; ruszać się z miejsca nie uważał za bezpieczne; mógł wpaść w pułapkę kędyś na drodze, bo zasadzki były we zwyczaju, postanowił więc w dworku miejskim przeczekać burzę. Dworek stał na uboczu, niedaleko jeziora, z facjatą zwróconą ku ulicy, cały ukryty w ogrodzie, obwarował się w nim naprędce kasztelanic i dokoła straże „z wyrekrutowanych pachołków" ustawił, z rozkazem, by nikogo na strzał karabinowy bez opowiedzenia się nie dopuszczały...

Czuwał, nasłuchiwał pilnie, otrzymywał relacje przynoszone z gospody, w której Ciechanowieccy zakwaterowali, a wkoło nich ugrupowała się szlachta z dalszych okolic przybyła, naturalnie gorętsi przy

             

               

 

 

  

 

             

 

 

jaciele, bo gromadka obojętnych opuściła Brasław natychmiast po zerwaniu sejmiku, jakby przeczuwając, że przyjść może do zwady. Nie wszystkich jednak ucztujących w gospodzie zajmowały sprawy bieżące, podniesione przez starostę opeskiego do znaczenia zatargu międzynarodowego; młodzież, a na jej czele Ksawery Ciechanowiecki, brat Jana, do ostatnich właśnie należała. Po skończonym obiedzie wymknął się z izby niepostrzeżony i dobrawszy sobie kilku kompanów, wyruszył na polowanie, w tym bowiem czasie sporo ptactwa dzikiego siadało na wodach jeziora. Uzbrojeni w rusznice, z wesołym śpiewem przeciągali ulicą, przy której właśnie stał dworek, obrany na chwilową rezydencją przez kasztela

nica. Gwarno było pośród gromadki podążającej na łowy; na czele jej kroczył p. Ksawery, a obok niego Słaboszewicz, towarzysz petyhorski, „który to był delatorem w sądach hetmańskich, przeciwko Sosnowskiemu, pisarzowi litewskiemu, o knowanie konfederacji w wojsku litewskim". Głowa zapalona, przeciwnik nieubłagany kanclerza w. litew., może najgłośniej w tym otoczeniu rozprawiał.

Kasztelanic ze swej kryjówki postrzegł zbliżający się oddział uzbrojonych ludzi; najpewniejszy, że przeciw niemu urządził wyprawę zięć rozgniewany, powołał natychmiast na pół sennych i na pół pijanych swoich stróżów do broni. Swawolna jego komenda, nie czekając napadu, sama wystąpiła zaczepnie i powitała strzałami nie przygotowanych do walki przechodniów. Pierwszy padł Słaboszewicz, raniony w nogę, jak się potem pokazało, nieszkodliwie. Młody Ciechanowiecki, oburzony, rzuca się ku dworkowi i właśnie w chwili zbliżenia się do zaimprowizowanej forteczki ugodzony kulą, zostaje na miejscu bez życia.

Popłoch stał się niesłychany; umilkły strzały, jak by chwilowe zawieszenie broni nastąpiło; towarzysze Ciechanowieckiego cofnęli się

             

               

 

 

  

 

             

 

 

przerażeni, a starosta szakinowski skorzystał z zamętu i wyniósł się z miasteczka, co też uczynili i oprzytomnieli jego stronnicy.

Trupa biednej ofiary odniesiono do gospody. Scena to była dziwnie wstrząsająca; wesoła kompania, z podniesionymi kielichami, przemawiała do gospodarza, obiecując mu poparcie w przyszłości; pan starosta, rozrzewniony dowodami uznania, zabierał się do oracji, by podziękować szlachcie za względy niezasłużone, i czekał, aż się zgiełk uspokoi, gdy wtem na zaimprowizowanych noszach wniesiono jeszcze ciepłe zwłoki młodzieńca; na piersi jego obnażonej zaschła krwawa plama, na ustach zastygł uśmiech, nie spędzony nagłym zgonem, tylko w rozwartych szklanych źrenicach malowała się groza niezwykła. Ciało złożono przed gotującym się do oracji starostą...

Oniemiał, grobowe milczenie zaległo w izbie, wkoło zaimprowizowanego katafalku stali z kielichami uczestnicy zabawy, podczaszy z dzbanem wina, jak by gotowy na rozkazy, kilku pachołków z dymiącymi misami — i wszystkich oczy zbiegły się oprzytomnione ku tym zwłokom rozpostartym na ławie, którą jeszcze przed chwilą hałaśliwa obsiadała tłuszcza.

— Zabójcą pan kasztelanie smoleński — wygłosił nareszcie jeden z uczestników owej nad jezioro wycieczki.

— Hejże na kasztelanica, ukarać zbrodniarza! — ktoś z obecnych okrzykiem mu odpowiedział.

I wyruszyli w szalonym podskoku, tak ich żądza odwetu paliła.

Szturm przypuszczono do dworku, którego nikt nie bronił, okna, drzwi wysadzono, skromne meble rozpłatano na drzazgi. W jednej z izb znaleźli kilku ludzi; byli to słudzy starosty szakinowskiego; zabrano ich do niewoli i cały prawie powiat eskortował więźniów do Wilna. Na marach wieziono zwłoki zamordowanego, jako widome świadectwo gwałtu.

Tłum ten stanął przed marszałkiem trybunału — a sprawował podówczas tę zaszczytną funkcją Flemming, podskarbi litewski. Ten ostatni z właściwą sobie moderacją przyrzekł, że się sprawiedliwości zadośćuczyni, w pierwszej nawet chwili aresztować kazał niewinnych w istocie, a wylękłych służebników kasztelanica, ale potem „na porękę ich powypuszczał".

Pogrzeb starościca mścisławskiego urósł do rozmiarów niezwykłych; całe miasto podążyło za trumną, a kaznodzieje nie szczędzili pochwał i przymiotów nieboszczykowi. Mieli oni na celu podwójne zadanie: szło

             

               

 

 

  

 

             

 

 

im o dogodzenie rodzinie, a przede wszystkim o zjednanie stronników dla wojewody wileńskiego. Mieliśmy pod ręką jedną z egzort, naszpikowanych łaciną do zbytku, a choć mówca posiadał sławę świątobliwego kapłana na Litwie, ale widocznie był członkiem partii, więc i nad kazalnicą rozwinął własny sztandar, bujający wysoko ponad żałobnymi chorągwiami. Powtarzał on wyraźnie, że winowajcą jest nie kasztelanie, bo kasztelanie to narzędzie, winowajcą jest kto inny i na nim poszukiwać krzywdy należy; jego też zwolenników usuwać od urzędów, osłabić, jeżeli nie zniszczyć zupełnie ich wpływy — a wówczas dopiero sprawiedliwość i złoty pokój zakwitnie, jak w wielkim księstwie, tak i we wszystkiej koronie.

Tym się zakończył akt pierwszy tej smutnej tragedii. Między małżonkami przepaść rozwarła się niespodzianie i o zbliżeniu, o nawiązaniu zgody i harmonii nie było już mowy. Trup zamordowanego młodzieńca na zawsze ich miał rozdzielić.

 

III

GŁOWA ZA GŁOWĘ

 

Niepodobna opisać wzburzenia, jakie panowało w województwie wileńskim, udzielając się i sąsiednim powiatom. Litwa podzieliła się na Montekich i Kapuletych; Strutyński, zagrożony, odwiózł żonę i piękną starościnę opeską do Wilna, a sam ukrył się w jakiejś nieznanej kryjówce tak szczęśliwie, że nawet Wołodkowicz, gorący stronnik Ciechanowieckich, a jako przyjaciel Radziwiłła Panie Kochanku, rozporządzający odpowiednimi środkami, odnaleźć go nie zdołał.

Poszkodowanym pozostała droga legalna w sądach, trybunałach, obsadzonych mocno przez zwolenników ks. kanclerza litewskiego, gdzie wskórać nic nie mogli, więc wypadało zanieść skargę do króla. Ale gdzie go szukać? August wojował z Fryderykiem, albo — jak się jeden z współczesnych dowcipnisiów a przeciwników dworskich wyraził — oprymowany był militarnie przez imci króla pruskiego. Otoczony przez szczęśliwego przeciwnika pod Pirną, liczył jeno na pomoc austriacką, choć właśnie pomogła mu słaba Rzeczpospolita: oto Małachowski podążył do zwycięzcy z pokorną supliką, by neutralnej Polsce uczynił zadość, uwolnił króla, na którego stan rycerski oczekuje niecierpliwie, a z powodu niemożności zwołania sejmu kraj w stanie opłakanym się

             

               

 

 

  

 

             

 

 

znajduje. Ulitował się „nad naszą niedolą pruski monarcha" — pomazaniec przybył do Warszawy.

Na wieść o tym przybyciu, podążył nad Wisłę cały zastęp niezadowolonych, w ich zaś liczbie znajdowała się i szlachta z brzeskiego i wileńskiego województwa. Przybiegli tu — naturalnie pod ochroną ks. Michała Radziwiłła, hetmana w litew. — bracia Wołodkowicze, bracia Abramowicze, bracia Ciechanowieccy, bracia Matuszewicze, Bohusz, Wawrzecki, Słaboszewicz i wielu, wielu innych. Stanowili oni jedno kółko, nawet mieszkanie wspólne zajęli, bo bezpieczniej było trzymać się gromady, a opornych i w stolicy dosięgała niekiedy mściwa ręka nieubłaganego „wołczynskiego pana". Naturalnie, że wzmian

             

               

 

 

  

 

             

 

 

kowani wyżej ziemianie postanowili złożyć skargę u stopni tronu na księcia kanclerza litewskiego. Miał on naganny, najboleśniejszy zwyczaj — oto często zarzucał przeciwnikom pochodzenie gminne. Toż i Matuszewiczowi tę krzywdę wyrządził; chował w majątku jakąś babę, chłopkę, a ta, namówiona, przyznawała się do krewieństwa z Matuszewiczem, dowodziła, że jest rodzoną ciotką pamiętnikarza.

Dziwny to był doprawdy człowiek ten książękanclerz: „nigdy żadnego tłumaczenia nie słuchał, karał i mścił się nie tylko za złą wolę, ale i za nieumiejętność. U niego było zawsze prawo doraźne, wojenne, czysty stan o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin