Rozdział 5.doc

(46 KB) Pobierz
Rozdział 5

Rozdział 5

 

Poranny dzwonek przypominał alarm przeciwpoża­rowy. Zwlokłam się z łóżka, poczłapałam do łazien­ki. Były tam dwie czy trzy staroświeckie kabiny z wieko­wym prysznicem i plątaniną miedzianych rur. Weszłam do pierwszej z brzegu, zamknęłam za sobą drzwi.

Z niewyspania bolała mnie głowa, nie mogłam po­zbyć się dręczącego niepokoju. Rozebrałam się i za­uważyłam przy tym, że rozcięcie na dłoni zagoiło się i zmieniło w ciemnoczerwoną linię - rana, która wzięła się nie wiadomo skąd. To wszystko bez sensu. Oddała­bym wiele, żeby móc z kimś o tym porozmawiać.

Tęskniłam za ojcem i Frankie tak bardzo, aż bolało. Stałam pod letnim strumieniem wody i czekałam, aż to wszystko ze mnie spłynie. Pewnie coś popląta­łam. Szybka wcale nie pękła, i tyle. Skaleczyłam się o krawędź mosiężnej ramki, ot co. Albo może na swe­ter upadło coś ostrego, jeszcze w domu, kiedy się pako­wałam. Nie ma żadnej tajemnicy. I nikt mnie nie obser­wuje. To niemożliwe.

Niemożliwe.

Muszę się skoncentrować na problemach zwią­zanych z nową szkołą, na codziennych sprawach, na przykład jak trafić w różne miejsca, pilnie się uczyć i schodzić z drogi Celeste. Muszę o tym zapomnieć. A przede wszystkim muszę całkowicie zapomnieć o chłopaku o ciemnych włosach i przejmującym spoj­rzeniu.

Wróciłam do sypialni i włożyłam nowy, obcy mun­durek - grafitową spódnicę, krwiście czerwone pod-kolanówki, staroświecki krawat. Spojrzałam w lustro na ścianie i nie byłam pewna, czy poznaję dziewczynę w zwierciadle.

Celeste, India i Sophie wróciły z łazienki.

- Och, jakie to słodkie - zaczęła Celeste. - Podzi­wia swoje odbicie w mundurku. Szkoda, że tak krótko będzie go nosić, co?

Przypomniałam sobie swoje postanowienie, żeby być dla niej miła, i zdławiłam ostrą ripostę. Wiele mnie to kosztowało.

- Chodźmy, Evie - odezwała się Helen. - Czas na śniadanie.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Nie spodziewałam się, że Helen mi pomoże. Z wdzięcznością wybiegłam za nią z sypialni, ona jednak nie szła do marmurowych schodów, przy których zbierały się już grupki uczennic, tylko pociągnęła mnie do niszy, częściowo ukrytej za zasłoną. Tam w ścianie kryły się zwyczajne drewniane drzwi. Helen odsunęła zasuwę i pchnęła je, aż stanęły otworem.

     Dostrzegłam wąską ciemną klatkę schodową, drew­niane stopnie prowadziły w mrok. Helen poszukała czegoś za drzwiami i zapaliła latarkę.

- Schowałam ją tutaj. No, chodź - powiedziała. - Oficjalnie nie wolno tu nikomu wchodzić, ale pokażę ci drogę. Tym sposobem ominiemy Celeste i jej koleżanki.

- Ale... dokąd właściwie idziemy?

- Do jadalni. To dawne schody dla służby. Helen zamknęła za nami drzwi i skierowała snop światła na kręcone schody. Były tak wąskie, że miało się wrażenie, że siłą wciśnięto je w szczelinę w ścia­nie.

- To ma być żart? - Nie chciałam się do tego przy­znać przed Helen, ale od zawsze bałam się ciemnych, zamkniętych przestrzeni.

- Nic ci tu nie grozi. Chyba że wolisz pogadać z Celeste?

Pokonała kilka stopni. Światło latarki kołysało się rytmicznie.

- Helen! Poczekaj!

Pobiegłam za nią, starałam się nie myśleć o tym, że ściany na mnie napierają. Pokonałyśmy kilka zakrętów i zatrzymałyśmy się na ciemnym półpiętrze.

- Tu mieszkają nauczyciele - wyjaśniła Helen. -Idziemy dalej.

W końcu znalazłyśmy się u stóp schodów i weszłyśmy w ciemny, wilgotny korytarz. Helen omiotła świat­łem latarki pajęczyny pod sufitem.

- A teraz? Gdzie jesteśmy? - zapytałam z nadzieją, że cokolwiek to jest, zaraz stąd wyjdziemy.

- W dawnych czasach, gdy to była prywatna posiad­łość, mieszkała tu służba. Za tymi drzwiami znajduje się hol. Koło wejścia, w drugą stronę trafisz do daw­nych kuchni i do stajni. Podoba mi się tu. Jeśli chcesz, wszystko ci pokażę.

Zwiedzanie zapyziałych pomieszczeń, do których nikt nie zaglądał od stu lat, nie bardzo mnie intereso­wało, Helen natomiast wydawała się zafascynowana tym miejscem. Nie miałam wyjścia, musiałam w ślad za nią zagłębić się w dawne skrzydło dla służby. Ścia­ny pomalowano smutną ciemnobrązową farbą, wszyst­ko pokrywała gruba warstwa kurzu. Byłam pewna, że słyszę w ścianach chrobot myszy. Tego było za wiele. Już miałam poprosić Helen, byśmy zawróciły, gdy do­strzegłam rząd wiekowych dzwonków na mahoniowym drążku. Wyblakłe podpisy: „biblioteka", „salonik błę­kitny", „salon".

- Co to jest?

- Ilekroć państwo potrzebowali służby, dzwonili. Pokojówki biegały po tych schodach setki razy dzien­nie. Niektóre z nich były młodsze od nas. Oczywiście nie wolno im było korzystać z marmurowych schodów, one były dla Templetonów.

- Dla kogo?

- Właścicieli tej posiadłości.

Helen otworzyła drzwi do starej kuchni.

- Tu dawniej pracowała służba. - Rozejrzała się. - Nie słyszysz ich głosów?

Teraz naprawdę mnie przeraziła. Nie miałam naj­mniejszej ochoty słuchać głosów martwych służących z epoki wiktoriańskiej, choć Helen najwyraźniej bar­dzo to ekscytowało. Wydawało mi się, że serce bije mi coraz wolniej i znowu zjawiło się dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. W mojej głowie wibrowały szepty i tajemnice...

Akurat wtedy w oddali rozległ się dzwonek. Pod­skoczyłam. Helen zamrugała szybko.

- To dzwonek na śniadanie. Nie możemy się spóź­nić! - Pobiegła z powrotem w stronę głównego holu. - Chodź już! Szybko!

Usiłowałam dotrzymać kroku długonogiej Helen i po chwili ponownie stałyśmy u stóp schodów dla służ­by. Helen otworzyła drzwi do głównego holu, niedale­ko marmurowych schodów. Z lewej strony dobiegały odgłosy kroków. Pobiegłyśmy ich śladem, ale za póź­no. Kiedy wpadłyśmy do jadalni, zdyszane i czerwo­ne na twarzach, uczennice już stały w długich rzędach za stołami. Panna Hartle odmawiała modlitwę za sto­łem nauczycielskim. Helen, przerażona, czekała przy drzwiach. Dostrzegłam Celeste, niewinną i czystą jak anioł, z ustami wygiętymi w zagadkowym uśmiechu.

Najwyższa przełożona dokończyła modlitwę i zmie­rzyła mnie chłodnym wzrokiem.

- A więc Evie Johnson znowu się spóźnia. Musi­my nauczyć ciebie i twoją przyjaciółkę Helen, że brak punktualności oznacza w Wyldcliffe łamanie zasad. Panno Scratton, poproszę dwie karne karty.

Panna Scratton podeszła do nas i wręczyła nam po czerwonym arkusiku. Patrzyła pochmurnie, jak je bie­rzemy. Z miny Helen wywnioskowałam, że znalazłyśmy się w niełasce. Kolejna idiotyczna tradycja Wyld­cliffe.

- To ma wam przypominać, że zasad należy prze­strzegać - oznajmiła. - Evie, nie wiesz jeszcze, że gdy uczennica otrzyma trzy upomnienia, czeka ją kara w gabinecie najwyższej przełożonej.

Wydawało mi się, że to wiele hałasu o nic, ale He­len zbladła, biorąc kartę. Ze zdumieniem stwierdziłam, że śmiertelnie boi się pani Hartle. Helen jest dziwna, pomyślałam niespokojnie. Nie mogłam nic na to pora­dzić, byłam na nią zła, że wpakowała mnie w kłopoty i to już pierwszego ranka. Ale z drugiej strony, na swój sposób chciała mnie chronić przed Celeste. Nadal usiłowałam ją rozgryźć, gdy rozbrzmiał dzwonek oznacza­jący koniec posiłku i początek zajęć. Wyszłyśmy z ja­dalni, a u mojego boku pojawiła się Celeste.

- Świetny początek, Johnson. Upomnienie już pierwszego dnia. To chyba rekord. Takie są skutki za­dawania się z nieudacznicami typu Helen.

Usiłowałam nad sobą panować.

- To nie wina Helen.

- Trzymasz jej stronę? Jakie to słodkie - prychnęła. - Ale nie licz na nią. To wariatka.

- Nieprawda. - Upierałam się, choć w głębi duszy byłam tego samego zdania. - Ona jest po prostu... ner­wowa i tyle.

- Tak to nazywasz? - Nagle twarz Celeste wy­dała się trupio blada pod ciemną opalenizną. - Zbyt nerwowa, by rozmawiać z policją, choć jako ostatnia widziała Laurę żywą? Zbyt nerwowa, by powiedzieć nam, co naprawdę się wtedy wydarzyło? - Miała łzy w oczach. - Nie opowiadaj mi o Helen Black i nie wtrą­caj się w sprawy, o których nie masz pojęcia.

Odeszła. Jasne włosy kołysały się przy każdym kroku.

- Chodź, Evie. - Usłyszałam za sobą szorstki głos. Była to panna Scratton. - Chyba nie chcesz się znowu spóźnić. Rano masz lekcje ze mną. Idziemy. - Mono­tonnym głosem opowiadała o moim planie zajęć, infor­mowała, gdzie odbywają się zajęcia, ale niewiele z tego do mnie docierało. Niby dlaczego Helen miałaby roz­mawiać z policją o Laurze? Zakładałam chyba, że Lau­ra zginęła w koszmarnym wypadku drogowym, ale naj­wyraźniej umarła tutaj, w Wyldcliffe. Chorowała? Ale w takim razie, skąd policja? Co dziwniejsze, Celeste insynuowała, że Helen coś o tym wie.

- Jak wskazuje grubość murów i niskie stropy, ta część budynku jest o wiele starsza od pozostałych... - opowiadała panna Scratton, gdy szłyśmy kolejnym korytarzem. - To część średniowiecznego klasztoru. Prawdopodobnie infirmerii.

Wróciłam myślami do rzeczywistości.

- Bardzo interesujące - mruknęłam. Wprowadziła mnie do klasy. Białe ściany, regał z książkami, rzędy ławek. Za biurkiem panny Scrat­ton wisiał wielki plakat przedstawiający czarownice z Makbeta.

- Zajmij miejsce.

W sali siedziało mniej więcej dwadzieścia dziew­cząt. Ucieszyłam się, gdy zobaczyłam Sarę w ostatniej ławce. Przynajmniej jedna przyjazna twarz. Uśmiech­nęła się do mnie ukradkiem, choć pozostałe dziewczę-la wbiły wzrok w czerwoną kartkę, którą nadal miałam w dłoni, i zaraz uciekły wzrokiem, jakby nie chciały, by łączono je z moją hańbą. Koło Helen było wolne miej­sce. Usiadłam i udawałam, że pochłonęły mnie szkolne przybory.

Atmosfera była pełna skupienia i powagi, zupeł­nie inna niż swobodny nastrój w mojej dawnej szkole. Panna Scratton uczyła angielskiego i historii, i mimo suchego, monotonnego głosu okazała się świetną na­uczycielką. W pewnej chwili złapałam się na tym, że z przyjemnością staram się nadążyć za argumentami i teoriami, które prezentowała. Z ulgą pogrążyłam się w pracy i zapomniałam o wszystkim innym. Pochylona nad książkami, chłonęłam każde słowo. A kiedy w koń­cu oderwałam się od podręcznika, przeżyłam najwięk­szy szok w życiu.

Sala się zmieniła.

Nie, nie mam na myśli białych ścian i okien z ma­łymi szybkami - były takie same. I nadal była to sa­la lekcyjna, ale zamiast rzędów ławek i dziewcząt w ciemnych mundurkach zobaczyłam biurko zasypa­ne papierami i opasłymi księgami. Poza tym otaczały mnie staroświeckie meble, pośrodku stał antyczny glo­bus. Pulchna kobieta w średnim wieku, w długiej suk­ni, z rumieńcami na policzkach, pokazywała coś na nim jedynej uczennicy - dziewczynie w bieli. Jej sza­re oczy płonęły zainteresowaniem. Rude loki przewią­zała czarną wstążką. Stanęła mi przed oczami tamta dziewczyna w lustrze, którą widziałam w nocy. Jednak ta tutaj była rzeczywista, to nie rozmyte odbicie, nie mglisty cień nieznanej siostry z zapomnianego życia. Ale przecież ja nie mam siostry, nigdy nie miałam... Patrzyłam na nią i nagle usłyszałam trzask płomieni, ośle­pił mnie blask białego ognia. Krzyknęłam i poczułam, że rozpływam się w nicości.

Kiedy odzyskałam przytomność, leżałam na biurku. Helen pochylała się nade mną. Inne dziewczyny zaraz ją odepchnęły.

- Co się stało? Zrobiła coś sobie? Dlaczego krzyk­nęła?

Ich pytania przerwał niski głos.

- Evie zemdlała, to wszystko - orzekła pana Scrat­ton. - Wracajcie na miejsca, dajcie jej spokój. Proszę zająć się lekturą. - Zmarszczyła brwi, badając mi puls. - Czy dawniej już mdlałaś?

Zmieszana, pomyślałam o chłopaku i koniu, ale przecząco pokręciłam głową. Nie wiedziałam już, co dzieje się na jawie, a co nie.

- Zakręciło mi się w głowie, to wszystko - wymam­rotałam.

- Powinnaś wyjść na dwór. Tu jest duszno. - Spoj­rzała na Helen, zawahała się przez moment i powie­działa: - Saro, oprowadź Evie po terenie. Na świeżym powietrzu poczuje się lepiej.

- Chodź, Evie, przejdziemy się - zaproponowała Sara.

Jej prostoduszna dobroć wzruszyła mnie do łez, ale je powstrzymałam. Wychodząc w ślad za nią z klasy, przypomniałam sobie o swoim postanowieniu. Nikt w Wyldcliffe, ale to absolutnie nikt, nie zobaczy moich łez.

 

 

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin