Bahdaj_Adam_-_Kapelusz Za Sto Tysięcy.rtf

(424 KB) Pobierz
Adam Bahdaj

Adam Bahdaj

 

Kapelusz za sto tysięcy

 

 

 

S o b o t a

BYŁAM  SZEFEM  GANGU

W czwartek przyjechaliśmy do Nieborza. Zaczynam jednak od soboty, bo w czwartek i w piątek nic się nie działo, a skoro nic się nie dzieje, to trudno o tym pisać.

W sobotę padał deszcz, a potem zaczęła się ta zwariowana historia z kapeluszem za sto tysięcy...

Zanim jednak przystąpię do kapelusza, powinnam się przedstawić. Nazywam się Krystyna Cuchowska, mam lat dwanaście, przeszłam do szóstej klasy i jestem podobno dziewczynką. Ale daję słowo, to jakaś pomyłka. Od urodzenia powinnam być chłopcem i nazywać się — Krystyn Cuchowski. Mam o to wielki żal do rodziców. Bo pomyślcie, jak czuje się dziewczyna, która ma usposobienie chłopca, a w przyszłości chciałaby być szlachetnym szeryfem, ózeryf rozprawia się z bandą Zezowatego Jima i rozkochu-je w sobie piękną córkę sędziego Richardsona wprost do nieprzytomności. Czyż ja w przyszłości będę mogła rozkochać złotowłosą Mary, wyrwać ją z rąk Zezowatego Jima, stanąć z nią przed ołtarzem, a potem obsypać złotem i perłami?

Ale trudno, jestem dziewczynką i muszę się z tym pogodzić.

Oficjalnie jestem Krystyna Cuchowska, lecz koledzy nazywają mnie — Dziewiątka. Morowo, co? Byłam bowiem

5

??

szefem  gangu na Saskiej  Kępie, w Warszawie, i ośmiu ! ? starszych ode mnie szczeniaków słuchało mnie jak własnej

matki.

Zapytacie, jak zostałam szefem gangu, skoro z całej naszej dziewiątki byłam jedyną dziewczynką, i do tego najmłodszą? To proste; Felek z Zakopiańskiej powiedział, że ten będzie szefem, kto wszystkich pokona. Na mnie w ogóle nie liczyli. Myśleli, że będę im chodziła do sklepu po cukierki albo cerowała skarpetki. O, nie, moi drodzy! Nie wiedzieli, że w tajemnicy przed wszystkimi zapisałam się na kurs dżudo. Gdy przyszło do próby, najpierw dałam pucówkę najstarszemu i nasilniejszemu — Felkowi z Zakopiańskiej. Biedak rozpłakał się, a inni nie. chcieli już ze mną walczyć. Nazwali mnie Dziewiątką, a potem usługiwali mi i przynosili lody.

Mieliśmy mnóstwo wspaniałych planów, jednak skończył się rok szkolny i wszyscy rozjechali się na wakacje. Moja rodzina wyruszyła nad morze do Nieborza. Na wczasy — proszę sobie wyobrazić1.

Wczasy  rodzinne polegają chyba  głównie  na  tym,  że dzieci zatruwają życie rodzicom, a rodzice dzieciom. To ma być wypoczynek! Początkowo miałam wdychać jod, żeby mi się wzmocniły migdałki i żebym przyjechała zdrowa ?? Warszawy. Ale jak tu wdychać, skoro tyle ciekawszych zajęć, na przykład zbieranie bursztynów, nie mówiąc już k o rozwiązywaniu zagadki kapelusza za sto tysięcy...

Nieborze składa się z morza, plaży i reszty, a reszta \ składa się z domów i ulic, które krzyżują się przeważnie | pod kątem prostym i mają dość ciekawe nazwy; na przykład — ulica Żart, ulica Słowicza, ulica Uskok... Z Żartu po prostu boki można zrywać, a na Słowiczej wcale nie ma słowików, tylko wróble i makolągwy.                              ,

6

Nasz dom wczasowy nazywa się „Ustronie". Stoi — jak na pośmiewisko — na samym środku ulicy Plażowrej. Mieszkamy na pierwszym piętrze pod trzynastką. Tata z Jackiem — mój młodszy brat, pożal się Boże — wciąż chodzą na ryby, a mama gra z paniami w brydża. Jeżeli jest pogoda, grają na plaży; jeżeli nie ma, w świetlicy. Zdaje mi się, że mama po to tylko wyjechała do Nieborza, żeby przegrać premię, którą tata otrzymał w czerwcu w fabryce za jakiś pomysł racjonalizatorski. Czy nie mogła przegrać tych pieniędzy w Warszawie?

Ja tymczasem marzę o wielkiej przygodzie...

Dni w Nieborzu dzielą się na dni pogodne i niepogodne. W pogodne dni wszyscy siedzą na plaży, w niepogodne — w kawiarni „Jantar" albo na tarasie hotelu „Pod Trzema Żaglami".

Wszystko w Nieborzu jakoś się dzieli. Nawet letnicy i wczasowicze dzielą się na takich, którzy mają porażenie słoneczne pierwszego, drugiego lub trzeciego stopnia, bo ponoć za długo siedzieli na plaży, a teraz schodzi im skóra

i są podobni do łuszczących się czerwonoskórych Indian. Dlatego Nieborze przypomina wioskę indiańską, której mieszkańcy cierpią na łuszczycę.

SPOTKANIE   Z   ORNITOLOGIEM

W   czwartek   i   piątek  było   piekło,   trzydzieści   stopni

w cieniu. Smażyliśmy się w promieniach ultrafioletowych

i w innych — w jakich kto chciał. A w sobotę generalna

klapa. Podobno nad Skandynawią zaległ nagle wielki niż

i przemieścił się nad nasze wybrzeże, tak jakby nie miał

nic innego do roboty. To skandal, nad Skandynawią niż,

a my musimy cierpieć i patrzeć, jak za oknami pada deszcz.

Wszyscy nagle  zwiesili  nosy  na kwintę  i  chodzili  ze

znudzonymi  minami.  Tylko  tata   pogwizdywał   od   rana.

Mówił, że jak deszcz, to lepiej biorą ryby. Jacek też tak

mówił, bo zawsze powtarza za tatą. Wzięli więc rowery,

peleryny, gumowe buty, wędki i pojechali w niewiadomym

kierunku.

Mama narzekała, że ją łamie. Nie wiedziała, w którym miejscu, lecz bardzo się krzywiła i wypytywała, czy na dole w świetlicy grają już w brydża. Niestety, nie grali, więc mama zaczęła narzekać na ludzi, którzy zamiast zerwać się o świcie, wylegują się w łóżkach i nie wiadomo o czym myślą.

Żal mi było mamy, więc zahaczyłam nieśmiało:

—  Może byśmy poszły na spacer.

—  W taką pogodę? — zdziwiła się.

—  Pójdziemy  zbierać  bursztyny.  Wczoraj  nazbierałam pół słoika.

8

__ W taki deszcz?

__ Wczoraj nie było deszczu.

Ach   prawda,  zupełnie o  tym  zapomniałam.  Jeżeli masz ochotę, to idź sama.

__ Mamusiu, przecież obiecywałaś w Warszawie...

__ Tak, ale dzisiaj podle się czuję.

__ jestem pewna, że spacer dobrze ci zrobi.

__ Wyjrzyj, czy jeszcze pada.

—  Pada, mamusiu.

__ No, proszę, chcesz mnie wygnać z moim ischiasem

na taką pluchę. Okropność!

__ W takim razie pójdę sama — powiedziałam zdecydowanie.

__ Idź, moja droga, tylko ubierz się ciepło, bo podobno

straszny wiatr.

__ Włożę wellingtony i pelerynę. Nic mi nie będzie.

—  I gruby sweter, bo cię przewieje.

—  I jeszcze co?

__ Może dres Maćka. Wisi w szafie.

—  Dziękuję. Będę wyglądała jak bokser.

Mama chciałaby, żebym włożyła na siebie wszystko, co mam. Zgodziłam się jedynie na sweter.

—  Żebyś mi się tylko nie przeziębiła.

Oczywiście, dla rodziców po to jedynie wychodzimy, żeby się przeziębić, a potem wysłuchiwać: „A widzisz, a mówiłam, gdybyś mnie słuchała, to nie dostałabyś kataru". Tak jakby katar nic nie  robił,  tylko  czyhał na

zdrowie.

Ubrałam się szybko. Spojrzałam w lustro. W wellington -kach, w dżinsach i w zielonej pelerynie wyglądałam jak Robin Hood, wybierający się na łowy, a może nawet lepiej.

i)

_ Ciao, mamusiu! - zawołałam, porwałam słoik i wybiegłam z domu.

Na dworze padał deszcz...                                 waiobraz.

Muszą przyznać, że podobał mi się deszczowy ^ajobr Od morza szedł wiatr. Na wysokim brzegu gięły ?«? klonach sosny. Ich korony, jak flagi, trzepotały^ smu Mymi masztami pni. Kilka przewróconych kos^yJe na pustej plaży, a morze z szumem i syk em nacer brzeg. Grzywiaste fale osiadały na piasku  n^ 2™ daleką podróżą potwory. Pozostawiały po sol»iOD z piany, drobnych muszelek i ciemnego k»*«« nu  Nad molem w porywach wiatru krążyły mewy?? pianie i dziko. A deszcz... Deszcz me !«****LL, Można sobie wyobrazić, że to olbrzymie natryski, p

z nieba.                                                           ,  „hieełam po

Wydałam radosny okrzyk - ahoj! - i z^tt     * schodkach na plaże. Po mokrym, ubitym P^^^ szło się jak po asfalcie   Minęłam, molo, *e^abm    « w lewo,  w  stronę wioski  rybackie]   i  ™rS* ?3 Szłam wzdłuż wymytego przez fale b^^**^ tykiem wśród osadu żwiru, muszelek i, morszczynu, łam bursztynowych skarbów                                   poszuki-

Pyszna zabawa! Wyobraziłam sobie, ze jestem P waczem złota w Klondike. Czasem. ^"^ybJm snął bursztyn. Wtedy puszczałam się bieg -     k ^ obawiała się, że ktoś mnie ^ed\Z "^Jzncalara łam bryłkę bursztynu, ważyłam 3ą w dłoni

do słoika.                                         -?„*«??«&  7? nie zauwa-

Tak byłam zajęta zbieraniem bursztynów, ze n

żyłam łodzi.                                                  ,      Szłam dalej

Leżały na piasku jak wielkie, smęte ryuy w stronę latarni morskiej.

10

z

Naraz tuż przed sobą ujrzałam skuloną postać. Ktoś bliżał się do mnie z przeciwnej struny. Jeszcze jeden poszukiwacz- skarbów. Traf chciał, że między nami, wśród muszelek, błysnął fantastycznie duży kawał bursztynu. Uirzeliśmy 6° jednocześnie. Ja jednak byłam szybsza. Skoczyłam do przodu i przydepnęłam bursztyn nogą. -. To mój! — zawołałam zdobywczo.

__ A figa, ja go pierwszy zobaczyłem!

Przede mną stał rosły chłopiec. Miał duże, zielone oczy, iasne włosy, a gęba tak mu się łuszczyła, że pożal się Boże. Patrzył na mnie zadziornie. W pierwszej chwili chciałam mu ustąpić, ale nie spodobało mi się jego zaczepne spojrzenie.

__ Właśnie że ja — powiedziałam wyzywająco.

__ Wpierw trzeba ustalić.

__ Bursztyn leżał na mojej drodze.

W oczach chłopca zobaczyłam niebezpieczne błyski.

—  Dawaj — powiedział — bo cię trzepnę!

—  Spróbuj!

Chłopiec chciał mnie pchnąć, lecz zanim mnie dosięgnął, zastosowałam jeden z piętnastu zasadniczych chwytów i jak worek piasku przerzuciłam go przez ramię. Proszę bardzo, bohater leży na piasku, a ja się śmieję. Zdaje mi się, że był bardzo ambitny, bo zerwał się i ruszył na mnie z zaciśniętymi pięściami. Wystarczył jednak ledwo widoczny ruch nogi, żeby znowu zarył łuszczącym się nosem. Gdy wstał, roześmiałam się jeszcze głośniej.

—  No, spróbuj!

Nie miał ochoty. Rzucił mi tylko przez zaciśnięte zęby:

—  Nie masz pojęcia, z kim masz do czynienia.

—  I ty też nie masz.

—  Jestem najlepszym ornitologiem w klasie.

11

Ae.   „Ornitolog!   Cóż   to   takiego?   Mozę Zamurowało  ^eStępca albo... licho go wie?"  Nie mo-niebezpieczny Pj^na. głam mu być di   szefem gangu! — zawołałam. — Słysza-

— A ja jeste^askiej Kępy? łeś o Dziewiąte6       przyjemności,   bo   mieszkam   na   Mo-

__ Nie   mia^ kotowie.              .gm. Jestem Dziewiątka i mam pod sobą

__ To ci pow^ ty) szczeniaków, rozumiesz?

ośmiu takich, Ja   oWiedział. — Nie zaimponujesz mi.  Ja

__ Mięta —' K Wisłą, znalazłem trzy gniazda remizów.

w Wilanowie, n» tej pory nie słyszałam nigdy o remi-Zbaraniałanr łam przyjemności oglądać ich gniazd, zach ani nie & g się kpiąCo i wyjaśnił: Chłopiec uśmieC takij kt6re nad wodą budują fantastycz-" _ Remizy t0.aZda. Jeśli chcesz, to mogę pokazać ci ne,   wiszące   gn f0biłem.

zdjęcia. Sam I? siedziałam już mniej zadziornie. __ pokaż -^ P.g mam przy sobie, tylko w domu. Niestety» p kasz?

Gdzie ^   ej, w „Marysieńce' To świetną te gniazda.

__ Na SłoWic    wpadnę do ciebie, strasznie jestem cie-

kawa, jak wyg" fantastycznie.____________________

__ Mówię ci» .wńę?                              .

__ Jak ci »a

__ Maciek-

___ ? tobie?    ?????? nazywają mnie Dziewiątka.

__ Krysia, ale.e siódemka?

___ Dlaczeg0 *\ Dyło nas dziewięcioro, rozumiesz?

___ Bo w gaIlg

_ RozumieIiaziemi bursztyn.

Podniosłaśz

12

__. Masz, jeżeli ci tak na nim zależy.

__ Ależ nie, to głupstwo. Nie wiedziałem, że jesteś szefem gangu.

—  Masz — powiedziałam. — Możesz nawet powiedzieć, że dostałeś ode mnie.

—  Dziękuję ci, to będzie naprawdę miła pamiątka. Przyjrzałam  mu  się  dokładniej.  Był  wysoki,   zgrabny

i miał żywe ogniki w oczach. Może nawet nadawałby się do mego gangu na zastępcę szefa.

—  Chciałbyś być w moim gangu? — zapytałam.

—  Dziękuję. Jestem przecież ornitologiem.

—  A cóż to takiego?

—  Zajmuję się ptakami.

—  To musi być nudne. Zastanów się. Zrobimy tutaj bandę i napadniemy na hotel „Pod Trzema Żaglami". Będzie fantastyczna zabawa.

—  Ja wolę ptaki — odparł z uporem.

—  Trudno. W każdym razie przyjdę zobaczyć te zdjęcia gniazd remisów.

—  Remizów — poprawił mnie. — Zapamiętaj, Słowicza siedemnaście, willa „Marysieńka".

—  Ciao! — podałam mu rękę.

Odsunął się przezornie, uniósł dłoń do czoła i pożegnał mnie po żołniersku.

TO   NIE   MÓJ   KAPELUSZ

Wracałam z pełnym słoikiem złocistych bursztynów. Czułam się jak poszukiwacz złota z Klondike, wracający do domu z pełnym workiem złotego piasku. Ale nawet najwspanialszy poszukiwacz  złota jest tylko człowiekiem

13

, czuje, że ma pustkę w żołądku. Ja również i po dniu Pra postanowiłam wzmocnić nadwątlony orga-czułam, wię i^ją ilością kalorii. Grunt to kalorie! nizm odpoW1 ,icy Słowiczej i Jana z Kolna poczułam się 'Na rdgu_ jepiej. Zobaczyłam bowiem wielki szyld: jednak ^tlZ°TA JANTAR — zaprasza na smaczne lody „KAWlA^ em własnego wyrobu". Na myśl o lodach i rurki z     .   i0dowato, rurki z kremem natomiast wpro-

"    4lL/

zrobiło f"1    ?^ t>łogi nastrój.

wadziły inniec,ród z moknącymi na deszczu barwnymi pa-Minęłgrn ° ja#i do parterowego pawilonu. Ogarnął mnie rasolami» ^e ,ch kawy, wanilii i świeżego ciasta. Na bu-rozkoszny yCzal niklowy ekspres, a sala była nabita do fecie wes°*° . .gLg. Na jednym metrze kwadratowym dzie-ostatnieg0 inkażda coś Piła> ia<^ła' coś mówiła i paliła pa-sięć osób» a ^ słowem, poczekalnia w piekle. Gdyby pierosy. ^e . uvin uciekła, lecz dla rurek z kremem warto nie rurKb ^

się pośtf^cl ' -?? ociekając deszczem.  Szukałam wolnego Stałaś c     ty, w deszczowy dzień w „Jantarze" łatwiej miejsca. Nie    iecy, aniżeli jedno wolne krzesło. Pomyśla-znaleźć st0   yfZy bufecie.

łam, że zjern ^01??? pelerynę. Powiesiłam ją na wieszaku. Zrżuci*arri ncie zwróciłam uwagę na dwa kapelusze. W tym rn°n jgdnich hakach jak dwa bliźniaki. Były to Wisiały n& 0i beżowej popeliny z gęsto stębnowanymi letnie kap^s26 rondami-        . -?i jakby prosto ze sklepu, i oba suche. Ich

Oba H°wlU wali zapewne parasoli. właścici^6 u y ^nie, po czym można odróżnić takie dwa Zast8ttoW1    gjtisze? A zresztą, niech się o to martwią identycZ*16         Loś mnie niepokoiło,  chociaż wtedy nie

ich właśc*łele'

14

przypuszczałam jeszcze, że kapelusze staną się największą sensacją letniego sezonu. Tymczasem spoczywały spokojnie na sąsiednich hakach, jak gdyby je zostawili bracia syjamscy.

Zamówiłam dwie rurki z kremem, usiadłam na parapecie okna, wzięłam „Przegląd Sportowy" i zaczęłam studiować tabelę dziesięciu najlepszych wyników lekkoatletycznych na świecie. Po chwili zupełnie zapomniałam o kapeluszach.

Naraz spostrzegłam, że ktoś podchodzi do wieszaka. „Wytworniś" -— oceniłam go jednym spojrzeniem. Młody mężczyzna wyglądał, jakby go przed chwilą wycięto z londyńskiego żurnala: elegancki garnitur z szarej flaneli, śnieżnobiała koszula, granatowy jedwabny krawat, a wszystko spod igły najlepszego krawca. Przy tym mina lordow-

15

ska, a spojrzenie zdobywcy Mont Everestu. „Przystojniak!" — śniady, ogorzały, włosy ciemne, krótko przystrzyżone z zabójCZym przedziałkiem na boku. A w zębach krótka, pękata fajeczka. Jednym słowem — goguś, który zlazł wprost 2 ekranu.

Zanim zdążyłam lepiej mu się przyjrzeć, Goguś (tak go będę nazywać) sięgnął po kapelusz. Wahał się, który z dwóch zdjąć z wieszaka. Trwało to mgnienie oka. Potem zdecydowanym ruchem zdjął kapelusz wiszący bliżej drzwi wejściowych, przełożył go do lewej ręki, wziął stojący w kącie parasol i wolnym, niemal majestatycznym krokiem skierował się do drzwi.

Zapamiętałam każdy jego ruch, jakby to był film kręcony w zwolnionym tempie. Po^chwili ujrzałam go w ogrodzie. Bez pośpiechu otwierał parasol. Kapelusz wciąż trzymał w ręku. Wydało mi się to nieco podejrzane. Po jakie licho wydawać forsę na kapelusz, żeby później nosić go w ręku? A może to należy do dobrego tonu?

Goguś tymczasem sprężystym i pełnym elegancji krokiem przemierzał ogród, a gdy znikł w bramie i skręcił w ulicę Jana z Kolna, widać było tylko czarny parasol sunący nad żywopłotem niby spadochron.

Wtedy do wieszaka zbliżył się drugi mężczyzna. Najpierw zobaczyłam jego wielką łysinę, potem szerokie plecy. Ubrany był bardzo niedbale: flanelowa* koszula, na niej stara wełniana kamizelka, welwetowe, wytarte spodnie i rozczłapane trampki.

Wolno, ospale sięgnął po pozostały kapelusz. Chciał go włożyć, lecz nagle przyjrzał mu się uważnie. Obracał chwilę w pulchnych dłoniach, odwrócił dnem do góry, zajrzał do środka, a potem odsunął i powiedział głośno, dobitnie:

IR

—  Przecież to nie mój kapelusz!

We mnie coś drgnęło, coś podszepnęło mi, że zaczyna się niezwykła przygoda: oto kawiarnia nabita ludźmi, a tylko ja jedna zauważyłam pomyłkę. Podeszłam, dygnęłam i powiedziałam:

—  Proszę pana, przed chwilą jakiś pan zabrał wiszący obok kapelusz. Jeśli pan chce, to wyskoczę. Może go jeszcze dogonię.

Łysy jegomość uśmiechnął się dobrodusznie.

—  Będę ci bardzo wdzięczny, ale czy to warto... w taki deszcz.

—  Głupstwo — powiedziałam i wybiegłam z kawiarni. Byłam ogromnie ciekawa, jaką minę zrobi Goguś, gdy mu powiem, że zabrał cudzy kapelusz. Niestety, nie zobaczyłam jego miny, bo Goguś rozpłynął się w mglistym powietrzu. Pobiegłam do rogu ulicy Jana z Kolna, potem sto kroków w lewo, zawróciłam sto kroków w prawo. Nic, tylko pustka i deszcz, a w deszczu ja z miną rozczarowaną i z mokrą głową, jak wariatka.

Zniechęcona zawróciłam do kawiarni. W progu czekał już na mnie łysy jegomość. Nerwowo przecierał szkła okularów i mrużył krótkowzroczne oczy.

—  Ale zmokłaś, moja panno — przywitał mnie. — Mówiłem, że nie warto.

—  To głupstwo... I proszę się nie przejmować, bo dobrze sobie zapamiętałam tego pana.

Jegomość założył okulary.

—  Jesteś bardzo uprzejma. Sądzę jednak, że to zwykła pomyłka, a ów pan, gdy się tylko zorientuje, odniesie kapelusz do kawiarni.

—  I mnie się tak zdaje — powiedziałam. —: Zresztą,

2   Kapelusz za 100 tysięcy

17

czy   to   ma   jakieś   znaczenie?   Kapelusze   były   przecież identyczne.

—  Skąd wiesz?

—  Mam wyrobione oko. Jestem pewna, że miały nawet ten sam numer. Proszę zmierzyć.

Jegomość patrzył na mnie z niedowierzaniem. Wolnym ruchem przykrył łysinę.

—  Jak ulał — powiedział zdziwiony. — Ty rzeczywiście masz wspaniałe oko.

—  Ba — uśmiechnęłam się tajemniczo — gdyby pan wiedział, z kim ma do czynienia, toby się pan tak nie dziwił.

Jegomość zmrużył porozumiewawczo oko.

—  Jestem ogromnie ciekaw.

—  Szef gangu — dodałam szeptem.

Jegomościa zamurowało. Dopiero po chwili roześmiał się ni w pięć, ni w dziewięć.

—  Może się pan śmiać z siebie — powiedziałam. — Zamienili panu kapelusz, a pan nic nie spostrzegł. A ja muszę za pana uważać.

Jegomość zatarł pulchne, obsypane rudawym włosem dłonie.

—  To pięknie, że jesteś szefem gangu. Pomożesz mi odnaleźć kapelusz.

—  Przecież ten leży jak ulał.

Jegomość zdjął kapelusz, obracał go w dłoniach i przyglądał mu się uważnie.

—  Tak — rzekł w zamyśleniu — leży jak ulał, a jednak nigdy bym go nie oddał.

¦— Nie rozumiem, przecież...

—  Nie warto zastanawiać się nad tym — przerwał ?I. — Mam nadzieję, że ten człowiek odniesie mój kape-

18

lusz do kawiarni, a ten zostawię tymczasem u kelnerki. Bądź zdrowa, szefie gangu! Dziękuję ci serdecznie. Byłaś naprawdę bardzo miła i uprzejma. A gdybyś przypadkiem spotkała tego pana, to powiedz mu, że kapelusz jest w „Jantarze".

MOŻE PANA DUCH BYŁ W „JANTARZE"?

Dziwak! Kapelusz leży na jego łysinie jak ulał, a on mówi, że „nigdy by się nie- zamienił". I jeszcze śmieje się ze mnie. Ciekawe, co by powiedział, gdyby zobaczył ośmiu moich gangsterów z Saskiej Kępy? Na pewno zrzedłaby mu mina.

I w ogóle, co mnie obchodzi jego kapelusz.

Zjadłam dwie rurki z kremem. Pycha! Po dwóch rurkach zaraz świat inaczej wygląda. Nawet deszcz przestaje padać, a spoza chmur wygląda słońce.

Spojrzałam na zegarek. Była dwunasta. W „Ustroniu", obiad podają dopiero o drugiej. Miałam dwie godziny przed sobą. Postanowiłam podziwiać naturę.

W Nieborzu najlepiej podziwia się naturę z wysokiego brzegu, który wznosi się zaraz za domkami campingowymi. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na morze, na fale, na bałwany i na siną dal.

Szłam wolno ulicą Jana z Kolna. Była to ulica starych willi i zacisznych domków. Wszędzie starannie utrzymane ogrody, pełno kwiatów, drzew, ozdobnych krzewów. I pełno śpiewu ptaków. Przyjemnie było iść wśród ogrodów lśniących jeszcze deszczową świeżością, pachnących, rozśpiewanych.

Minęłam miejscowe boisko. Zamiast piłkarzy ujrzałam białą, brodatą kozę i dwa łaciate koziołki. A potem zoba-

19

-Lzkę z napisem — ŻART i znowu zachciało mi łam t^^łowiek, który nazwał tak uliczkę, musiał być

się śmia^'^?i???-

bardzo &° tfte wa-ska, wysypana czystym żwirem. Wyglą-UliczK^   iVe^ wydrążony  w  zieleni  drzew  i  krzewów.

dała jaK xoM cia-gna-ł si^ niski mur' z PraweJ> Poza ogr°-Z lewei ^ ^rucianej siatki, pod koronami wysokich jesio-dzenieh1 ^ > t>y^° ^ac^ z czerwonej dachówki, a w głębi nów wi^ 'a gospodarskie. Między domem a zabudowa-zabudo^^ $ si<? °grod- Kilka karłowatych jabłonek, zdzi-niami ó-^Aii aerestu- Zarośnięte klomby i grządki tonęły czałe kff ^wastów.

w dżun^1 ?^?? tak^e ma*e u^czki i takie zapuszczone

Bard^   W w nich coś smętnego, tajemniczego. Znako-

ogrody-      \^?*? sie- do zabawy w Indian albo w gangste-

micie ^   tJam w unc^ ^art z uczuciem> iakby za chwilę

rów. S^t^ C0Ś bardzo dziwneg°-

miało 5$ ^ ? ścieżce prowadzącej z domu do furtki ujrza-

Nar^ ^?i?  sylwetkę.  Ten sam  elegancki  garnitur,  ta

łam  zfl^k^itelna koszula, ba, ten sam krawat i nawet ta

pi^   dna wytworność w ruchach, a w ustach krótka

sama pf^jeczka. Słowem, Goguś z „Jantaru" we własnej

angiel^-^ mi §° zsyła^! Genialny facet, na zawołanie

osrbie-      o2ptywac i zJawiać w nieoczekiwanym momen-

umie S^ pKaJ' zaraz zahaczę cię o ten kapelusz".

cie. fłFc%nczasem, jak gdyby nigdy nic, zbliżał się do

Gog^ '?? lonlowska, w jednej  ręce zwinięty para§ol,

furtki- ^powiutki kapelusz z popeliny, a w zębach wy-

w dri^   Widocznie taki fason. Wydało mi się, że jestem

gasła i^\b° śni?- Gdy Jednak Goguś pchnął furtkę i wy-

na filtf1^ lic^' zrozumiałam, że szczęśliwy zbieg okoliczno-

szedł <V te§° człowieka.

ści z^1

20

Zrobiłam bardzo poważną minę, a gdy się ze mną zrównał,  zahaczyłam:

—  Proszę pana, zdaje się, że to pan przez pomyłkę zamienił w kawiarni kapelusz.

Goguś stanął jak wryty. Najpierw spojrzał na mnie, potem na kapelusz, a potem wybąkał zdumiony:

—  Ja?... W kawiarni?... Kapelusz?...

—  W„Jantarze", pół godziny temu.

—  W „Jantarze"? — zrobił jeszcze pocieszniejszą minę.

—  Przecież pan był w „Jantarze" i pomyłkowo zabrał pan z wieszaka inny kapelusz.

—  Ty się chyba mylisz, moja droga.

—  Bardzo przepraszam, ale ten pan, któremu pan zabrał kapelusz, prosił mnie, żebym pana zawiadomiła.

—  To śmieszne — przerwał mi opryskliwie. — Po pierwsze, nie byłem w „Jantarze" a po drugie, nikomu nie zabrałem kapelusza.. I bardzo cię proszę, nie rób niesmacznych żartów.

Miałam uczucie, jakbym dostała pałką w łeb, i zobaczyłam wszytkie gwiazdy z Gwiazdą Polarną na pierwszym planie.

—  Terę, fere — zawołałam — to pan kpi sobie ze mnie. Przecież widziałam na własne oczy. Pan nie wie, z kim pan ma do czynienia.

Zabiłam mu porządnego ćwieka, bo uśmiechnął się cierpko i wyjął fajeczkę z zębów. Był to najoczywistszy znak, że się denerwuje.

—  Panienko — powiedział z przekąsem — czego właściwie chcesz ode mnie?

Nie mogłam już dłużej wytrzymać. Gdy zobaczyłam, że w fajce nie ma tytoniu, parsknęłam nagle śmiechem.

21

—  Proszę odnieść kapelusz do „Jantara" i oddać go kelnerce, bo właścicielowi bardzo na nim zależy.

Myślałam, że zblednie i zacznie się tłumaczyć, a on tymczasem uniósł kapelusz do moich oczu.

—  Śmieszne — powiedział. — Przecież to mój własny kapelusz. O, proszę — wywrócił go dnem do góry i wskazał na skórzaną wkładkę. — Widzisz monogram?

Chwilowo nic nie widziałam, bo byłam bardzo przejęta, ale po chwili na wkładce dostrzegłam wypisany czarnym tuszem monogram WK.

—  Koń by się uśmiał! — prychnęłam. — To przecież może być monogram tamtego pana.

Goguś syknął zniecierpliwiony:

—  W takim razie powiedz, jak się nazywa tamten pan.

—  Niestety, nie wiem.

—  Więc nie zawracaj mi głowy. — Ze złością trzepnął kapeluszem o kolano i włożył fajeczkę do ust. Był to znak, że nie chce ze mną dłużej dyskutować.

—  Chyba pana duch był w Jantarze — powiedziałam. Goguś wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył sprężystym krokiem w stronę ulicy Jana z Kolna.

Zbaraniałam, jeżeli człowiek w ogóle może zbaranieć. W głowie czułam zamęt. W uszach dźwięczały mi jeszcze słowa: „Po pierwsze, nie byłem w „Jantarze", a po drugie, nie zabrałem nikomu kapelusza..." Gdyby to było na ulicy Słowiczej, mogłabym jeszcze uwierzyć, ale na ulicy Żart? ' O, nie, mój panie, żartować możesz, ale nie z Dziewiątką. Dziewiątka ma głowę na karku i dobre oczy. Albo pan udaje ducha, albo po prostu wypiera się bezczelnie.

Stałam chwilę jak sparaliżowana, wnet jednak ocknęłam się. Postanowiłam go śledzić. Gdy dobiegłam do rogu ulicy

22

Jana z Kolna, nie ujrzałam już szarego garnituru ani pope-linowego kapelusza.

Dziwna historia! Wyszłam dzisiaj z domu jako szef gangu z Saskiej Kępy, a wracałam jako detektyw.

PRZEPRASZAM,  JAK  SIĘ  PAN  NAZYWA?

Po południu znowu padał deszcz. Mama grała na dole w świetlicy w brydża, tata czytał gazetę, a Jacek nic nie robił, tylko ziewał. Ja natomiast myślałam o kapeluszu.

Sprawa była niezwykle skomplikowana. Wyłaniało się kilka możliwości: albo Goguś zamienił kapelusz, a dla zmylenia śladów dopisał potem monogram; albo Goguś nie zamienił kapelusza, tylko łysemu jegomościowi w okularach zależało na tym, żeby inni myśleli, że zamienił; albo... tych „a 1 b o" mogło- być jeszcze kilka. Szkoda było czasu na „albo". Należało wpierw sprawdzić,'co się staio z zamienionym kapeluszem, i rozwiązać fascynującą zagadkę.

Wyszłam z domu, jakby nigdy nic. Jest to pierwsza zasada dobrego detektywa — tak się zachowywać, żeby robić wrażenie, że nic się nie robi. Otuliłam się szczelnie peleryną, nasunęłam na oczy kaptur, żeby mnie nikt nie poznał, i poszłam na ulicę Jana z Kolna. Udawałam, że słucham, jak deszcz pada, że podziwiam piękno natury i architekturę domów, że my...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin