Przekroj.pl - falszerz od aniolow.pdf

(54 KB) Pobierz
Przekroj.pl - ludzie, sylwetki
Przekroj.pl - ludzie, sylwetki
Strona 1
Wiadomość wydrukowana ze strony: www.przekroj.pl
FAŁSZERZ OD ANIOŁÓW
Anna Szulc
Rozprowadzał je, karmiąc gołębie, kupując biednym dzieciom prezenty, a sąsiadom drewno na opał. Krzysztof W. zrobił połowę wszystkich krążących po Polsce
fałszywych pięciozłotówek. Są doskonałe, eksperci nie rozpoznają podróbek
Ciocia Krysia, która z racji bliskiego pokrewieństwa zna 39letniego Krzysztofa W. od urodzenia, ba, nawet mieszka w tym
samym wielkim domu na krakowskim peryferyjnym Bieżanowie, z pełnym przekonaniem twierdzi, że gdyby nie zbieg
niefortunnych okoliczności, jej siostrzeniec mógłby uchodzić za emanację anioła. Konkretnie Anioła Ciszy.
– Nie palił, nie pił, z dziewczynami się nie spotykał. Wołał słuchać, niż mówić. Miał anielską cierpliwość i wielkie serce.
Chętniej dawał, niż brał. Dobre uczynki to jego specjalność. A do swojego pokoju po schodach wchodził tak cichutko, jakby
unosił się nad ziemią – wspomina kobieta. Dlatego właśnie ani ciocia, ani pozostali krewni nie mieli pojęcia o tym,
co Krzysztof robił przez osiem lat w pozbawionej okien szopie obok domu.
Gdy więc w marcu 2008 roku około szóstej rano usłyszała na schodach głośny tupot, nie mogła przestać się dziwić.
Pomyślała nawet, że coś się w zamieszkałym przez trzy rodziny domu zawaliło. Ale to były buty uzbrojonych po zęby
funkcjonariuszy Karpackiego Oddziału Straży Granicznej z Nowego Sącza. Do domu na Bieżanowie trafili, bo szukali
po całym Krakowie fałszerzy dokumentów. Tych, którzy podrabiali paszporty i sprzedawali je nielegalnym uchodźcom zza
wschodniej granicy. Jeden miał mieszkać w tym samym domu co rodzina Krzysztofa. Funkcjonariusze jednak przez przypadek zjawili się w pokoju Krzysztofa,
a potem w jego szopie. I zdziwili się nie mniej niż ciocia Krysia. Mimo że Krzysztof nigdy nie sfałszował ani skrawka papierka. Co więcej – nigdy dotąd nie był
na bakier z prawem.
Restaurator Marcin Klisiewicz, kolega Krzysztofa ze szkoły podstawowej, opowiada, że nawet na wagary chodził niezauważalnie. Po prostu cichutko znikał z lekcji.
Najczęściej zaszywał się w pobliskim lasku, spacerował, czasem siadał pod drzewem. Nie nudził się we własnym towarzystwie, nie przepadał za gwarem, pytaniami,
przepytywaniem przy tablicy. – Męczyła i nudziła mnie szkoła, jej hałas i rutyna, wkuwanie regułek, które do niczego nie wydawały mi się potrzebne – mówi
mi Krzysztof. Cicho, jakby nieśmiało, z uśmiechem.
W 2008 roku sąd poprosił kuratora z Bieżanowa o wywiad środowiskowy. Kurator wyjaśnił: W. w szkole uczył się słabo. Zawsze był jednak spokojny, grzeczny
i posłuszny. Krewnym Krzysztofa kurator również wystawił laurkę: rodzina robotnicza, bez większych ambicji i wymagań, na granicy ubóstwa, zawsze w granicach
prawa. Matka od lat schorowana, na emeryturze. Ojciec, elektromonter, zostawił rodzinę 20 lat temu. Rzadko kontaktuje się z synem.
Zwracam uwagę na formę
Zamiast do szkoły Krzysztof zaglądał do antykwariatów. Zwłaszcza tych, w których na sprzedaż wystawiano dzwony i dzwoneczki. Bo jego pasją były wówczas te
szczególne dzieła ludzkich rąk, których jakość i forma w równym stopniu zależy od składu stopu co talentu i trzymanych w tajemnicy receptur twórcy. Szczególny
podziw chłopaka budził sam proces tworzenia dzwonów. To, że najpierw metal trzeba rozgrzać do ponad tysiąca stopni Celsjusza, następnie zmienić go w ciecz,
by bulgocącą masę schłodzić w coś trwałego i pięknego. Później dowiedział się, że aby stworzyć trwały i piękny przedmiot, jego twórca musi najpierw zbudować jego
negatyw, czyli dzwon fałszywy.
Czasami, niezbyt często, nie tylko na wagarach, Krzysztof konstruował ładunki wybuchowe. Mieszał sobie spokojnie i cicho saletrę z cukrem pudrem. – Lubiłem
łączyć rzeczy – wyjaśnia. Wybuchy na podwórku były głośne, ale sąsiedzi się do nich przyzwyczaili. Wychodząc z założenia, że chłopcy w tym wieku, jak to chłopcy,
miewają różne pomysły. I że lubią to i owo sobie połączyć.
O tym, że cukier może służyć do innych celów, że można go łączyć na przykład ze śmietanką albo z margaryną, Krzysztof dowiedział się kilka lat później
w zawodowej szkole cukierniczej. Nigdy jej nie skończył. Nie przepadał za tłustymi, napuszonymi tortami. Wolał wypiekać małe, okrągłe, zdobione słodkości.
Do perfekcji w ich formowaniu doszedł w Ciasteczkach z Krakowa – jednej z najsłynniejszych cukierni w tym mieście. Przepracował tam nieco ponad rok.
– To było dla mnie ważne doświadczenie – przyznaje Krzysztof. – Zrozumiałem, że nawet najsmaczniejsze ciasteczko musi mieć ładny wygląd, że podstawą sukcesu
jest nie tylko odpowiedni skład, ale także dobrze zrobiona matryca. Odtąd zawsze zwracałem uwagę na jakość oraz formę. I na drobiazgi.
To były wczesne lata 90. ubiegłego wieku. Cukiernia stawała się jedną z najbardziej znanych w Polsce. I jedną z zasobniejszych. Krzysztof nigdy nie zapomni dnia,
w którym na zapleczu pojawiła się lśniąca maszyna do wałkowania słodkiej materii.
Cherubin do mnie mówi
Prawie dekadę później, w 1999 roku, odwzorowując zasady działania cukierniczej walcarki, W. z elementów kupionych między innymi na giełdzie samochodowej
skonstruuje potężny przyrząd do walcowania – jak wałkiem ciasta – blachy na monety. Wcześniej będzie jeszcze bez większego powodzenia próbował sił jako
sprzedawca na placu targowym, kierowca i masażysta. Prawie dwa lata spędzi w szpitalu, odrabiając w nim wojsko jako sanitariusz. Do armii iść nie chce – kojarzy
mu się z przemocą.
Nie żałuje ani jednego dnia spędzonego w szpitalu, choć otaczali go ludzie ciężko, czasem śmiertelnie chorzy. Nieraz był przy nich, gdy przechodzili na tamtą stronę,
gdy sami przyznawali, że czują na skórze dotyk Anioła Śmierci. Kiedyś Krzysztof pomyślał, że anioły mimo wszystko są fascynujące. Zawsze przynoszą jakąś
wiadomość. Nawet wtedy, gdy człowiek nie chce się w anielskie podszepty wsłuchać.
Pewnego dnia, gdy jeszcze pracował w szpitalu, zaczął na własną rękę ich szukać. Zaczął od cmentarzy, bo wydały mu się miejscem, w którym je znajdzie. Najpierw
obserwował istoty niebieskie z daleka, potem się do nich zbliżał.
– Co pan tu robi? – pytali pracownicy cmentarzy.
– Zdjęcia aniołom robię – odpowiadał, a oni pukali się w głowy.
Krzysztof wyszukiwał wykute w kamieniach przygrobowe anioły sprawiedliwości, cherubiny, anioły wojny ze skrzydłami husarzów, anioły kobiety tulące do piersi
zmarłe dzieci, anioły spokoju i anioły mądrości. Potem wrzucał zdjęcia w komputer, by oddawać się sztuce fotomontażu, frywolnego łączenia różnych form anielskości
– bo przecież zawsze lubił łączyć, nie tylko cukier z saletrą. Wychodziły z tego różne mieszanki. Anioły smutne, zamyślone, z reguły okryte patyną czasu, jakby
wyjęte z XIXwiecznych kartek pocztowych znalezionych w babcinej szufladzie. Zdarzały się nawet anioły nagie, ponętne. Tak, Krzysztof otarł się o Anioła Geniusza.
– Czy nam się to podoba, czy nie, mamy do czynienia z mistrzem nad mistrzami – zauważył wiele lat później, w 2009 roku, sędzia Bogdan Jędrys z Nowego Sącza
w uzasadnieniu wyroku dla Krzysztofa W. Stwierdził to kilkanaście miesięcy po tym, jak strażnicy graniczni w sejfie ukrytym za szafą Krzysztofa znaleźli monety oraz
matryce do ich odbijania.
Zagłuszy mnie Beethoven
– Gdyby monety leżały gdzieś na widoku i bez matryc, bardzo trudno byłoby nam rozpoznać, że są podrobione – powie zaraz po przeszukaniu domu na Bieżanowie
na łamach lokalnej prasy major Marek Jarosiński, rzecznik Karpackiego Oddziału Straży Granicznej.
Kilka miesięcy po zatrzymaniu fałszerza w marcu 2008 roku biegły do spraw mechanoskopii wypowie się w swojej opinii, że Krzysztofowi W., samoukowi,
absolwentowi szkoły podstawowej, w warunkach gospodarczych udało się stworzyć coś, nad czym w zaciszu gabinetów i świetnie wyposażonych pracowni głowili się
przez lata najwięksi inżynierowie. Że tak podrobione monety w takich warunkach mógł stworzyć tylko geniusz. Eksperci w sześciostopniowej skali jakości fałszywych
pieniędzy przyznają monetom W. wartość najwyższą – szóstą. Takiej oceny nie dostał dotąd żaden polski fałszerz.
http://www.przekroj.pl/ludzie_sylwetki_artykul,6446.html?print=1
2010-04-02 11:38:41
274503786.001.png 274503786.002.png 274503786.003.png
Przekroj.pl - ludzie, sylwetki
Strona 2
Jedyne, czym odróżniała się podrobiona moneta Krzysztofa od prawdziwej, to waga. Była lżejsza o ułamek grama. Dla dłoni to nie do wychwycenia.
Aniołów ludzi Krzysztof spotykał rzadko. Może dlatego, że od dziecka ludzi unikał. – Może w szpitalu takich widziałem? – zastanawia się dziś głośno. – Tam poznałem
bliżej lekarzy, dla których wartością była nie tylko dobroć serca, ale też wiedza i wykształcenie. Ja wtedy nie wiedziałem nic, umiałem jedynie wałkować ciasteczka.
A oni ciągle radzili mi: ucz się, synu. Wtedy do czegoś dojdziesz. Ucz się. I czytaj.
Zaczął czytać. O tym, co lubił najbardziej: o aniołach i dzwonach z brązu, ale też o innych metalach. Kupował książki chemiczne, stare podręczniki
do metaloznawstwa i galwanotechniki. Któregoś dnia pod koniec lat 90. zgromadził już całkiem pokaźną bibliotekę. Innego dnia w telewizji zobaczył film
o najsłynniejszych fałszerzach monet. Usłyszał wówczas, że zazwyczaj nie są zwykłymi przestępcami. Że to ludzie wiedzy i improwizacji, że to artyści. A W. nie chciał
być już głupim Krzysztofem, chciał być twórcą.
– Coś w tym artyzmie fałszerzy jest – śmieje się Lech Kokociński, twórca i honorowy prezes Polskiego Towarzystwa Numizmatycznego. – Owszem, zdarza się,
że ludzie podrabiają monety wyłącznie z chęci zysku. Zazwyczaj są to wtedy kiepskie monety. Bywa jednak, że najważniejszy dla fałszerza jest akt tworzenia. Jeśli
do tego dojdzie nadzwyczajny talent, legalne mennice zaczynają mieć kłopoty – wyjaśnia.
Uruchomienie produkcji zajęło Krzysztofowi kilka miesięcy na przełomie 1999 i 2000 roku. Blachę mosiężną kupował w zwykłym sklepie metalowym. By zdobyć inne
stopy, skupował stare monety od numizmatyków na giełdzie staroci. Przeciętnie płacił 50 groszy za sztukę. Skonstruowanie wspomnianej już walcarki zajęło mu kilka
miesięcy.
Umieści ją w szopie, którą sam wybuduje. Drewniany budynek obije z zewnątrz blachą. W całości, żeby nie było okien. Tylko dziurę w dachu zostawi, bo tak trzeba,
gdy w tyglu rozpala się metal do temperatury 1500 stopni Celsjusza. Do szopy wstawi prasę i inne maszyny oraz radio. Wybiera stacje, które puszczają nie Dodę, ale
koncerty ulubionej przez Krzysztofa Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej. Będzie jej słuchał, gdy w warsztacie zaczną pracować maszyny. Szum pracujących pełną
parą urządzeń najlepiej zagłuszać będzie V symfonia Beethovena.
Oficjalnie szopa będzie miała przeznaczenie bardzo przyziemne. Krzysztof wzniósł ją jakoby po to, by produkować metalowe ogrodzenia i ozdoby ogrodowe. Te
„ozdoby” będą od 2000 roku doskonałą przykrywką. Nawet, a może przede wszystkim, przed rodziną. W tym również przed bratem, którego sąd pierwszej instancji
nieco na wyrost oskarżył o współudział w produkowaniu fałszywych monet, by ostatecznie w kolejnej instancji przyznać, że istnieje całkiem realna możliwość, że brat
o bracie niewiele wiedział. Tymczasem rozmowy Krzysztofa przy niedzielnym obiedzie z mamą i ciocią – a czasem z bratem – będą zazwyczaj przebiegać tak:
– A co ty tam, Krzysiu, tyle godzin robisz?
– Toczę.
– I co jeszcze robisz?
– Wałkuję.
W gruncie rzeczy W. mówił prawdę. Dzień po dniu od rana do wieczora wałkował blachę, wycinał z niej krążki, łączył w prasie w pięciozłotówki. Dlaczego właśnie te
monety, a nie inne?
– Bo są trudne do skopiowania – tłumaczy Krzysztof. – Ale także dlatego, że fałszywa pięciozłotówka, taką wtedy miałem nadzieję, mniej wyrządza krzywdy ludziom
niż podrobione sto złotych.
Fakt, przyznał to nawet sąd, że W. właściwie nie skrzywdził ludzi, bo nikt dotąd w Polsce nie odkrył, że ma w kieszeni fałszywkę Krzysztofa, żaden sprzedawca nie
uznał, że pieniądz, który trafił do jego ręki, jest bezwartościowy. Fałszerz skrzywdził jedynie państwo, bo oszukał je – jak skrupulatnie wyliczyli fachowcy – na nieco
ponad 420 tysięcy złotych.
– Monety pięciozłotowe to niby nic wielkiego, w rzeczywistości to jednak wielkie wyzwanie – przyznaje numizmatyk Lech Kokociński. – Zarówno skład metali, jak
i metoda łączenia okryte są tajemnicą państwową. Poza tym bardzo trudno połączyć ze sobą tak różne stopy metali. Oprócz W. nikomu się to nie udało. Dotąd
wystarczyło porządnie stuknąć pięciozłotówkę młotkiem, by odpadający z niej środek udowodnił nam, że mamy do czynienia z fałszerstwem.
Rozmieniam się na gołąbki
Krzysztofowi zupełnie nic nie odpadało, choć początkowo, zanim dorobił się prasy, monety wybijał właśnie młotkiem. W końcu kupił prasę ręczną, a w 2006 roku
hydrauliczną. Sporą część „zarobionych” pieniędzy inwestował w materiał i kolejne maszyny. Nie kupował markowych ciuchów, bo się na nich nie znał. Nie stołował
się w ekskluzywnych restauracjach, bo nie wiedział, co to mule i sushi. Większość pieniędzy rozdawał. Najczęściej gołębiom – kupował dla nich obwarzanki. Patent
był prosty: sprzedawca dostawał piątkę, a w zamian oddawał Krzysztofowi pełnowartościową resztę. Precle Krzysztof kruszył i karmił nimi ptaki. W zasadzie cała
dystrybucja fałszywek – co zadziwiło nawet sąd – wyglądała podobnie: Krzysztof rozmieniał piątki na targowiskach, giełdach, w oddalonych od domu sklepach.
Resztę z fałszywek wymieniał później na grubsze pieniądze.
– Zupełnie nie miałem pomysłu, co zrobić z kasą – przyznaje. Kupował więc prezenty. Obdarowywał regularnie przez wiele lat drogimi słodyczami i zabawkami
Natalkę i Dawida oraz kilkoro ubogich dzieci z pewnego podkrakowskiego miasteczka, które poznał dzięki swojej dalszej rodzinie. Zasponsorował zakup map dla
dzieci w pewnej krakowskiej szkole. Zasilił kasę kilku organizacji charytatywnych. Kupił drewno na opał kilku staruszkom z sąsiedztwa, szczerze zszokowanym
nadzwyczajną dobrodusznością nieznajomego.
Podróbki W. stawały się idealne. Sam to w końcu zauważył. Chwilę później, gdzieś między walcarką a wiertarką, pojawił się cień Anioła Pychy. Choć Krzysztof
bardziej czuł wtedy obecność Anioła Samotności. – Wiedziałem jedno: dla fałszerza najlepiej jest, jeśli nikt o nic go nie pyta – mówi. Unikał więc ludzi. Przestał
odzywać się nawet do starych znajomych. Kiedy wychodził na ulicę, miał poczucie, że jego twarz jest znacznie bardziej rozpoznawalna niż wykonane przez niego
podróbki.
– Na własne życzenie znalazłem się w matni – opowiada. – W dodatku w matni bez wyjścia, bo fałszowanie jakiejkolwiek materii, jeśli przynosi zyski, to – proszę
mi wierzyć – działa mocniej niż najmocniejszy nawet narkotyk.
A kiedy w marcowy wczesny ranek 2008 roku usłyszał na schodach tupot nóg, pomyślał, trochę jeszcze przez sen, że zstępują na niego zastępy Aniołów Zagłady.
Kiedy zobaczył twarze funkcjonariuszy, poczuł zwyczajną ulgę. Zaczął się śmiać.
Straż graniczna miała pełne ręce roboty. Wszystko trzeba było opisać i policzyć: walcarkę i gilotynę, matryce do tłoczenia monet (5 kompletów), tuleje metalowe (12)
, stemple (13), krążki z mosiądzu (477) i krążki miedzioniklu (1039). Ale też pierścienie z otworami służące do ząbkowania monet i 45 tygli do wytopu metali.
Wreszcie 54 arkusze blachy z 85 578 otworami. Co ciekawe, właśnie na podstawie liczby otworów w blachach eksperci przyjęli pełną liczbę podrobionych przez W.
monet, po czym także na tej podstawie obliczyli straty Skarbu Państwa. Jak się później okaże, będzie to połowa fałszywek puszczonych w obieg w latach 2000–2008.
Z ekspertyzy Departamentu EmisyjnoSkarbcowego Narodowego Banku Polskiego: grubość monet, średnica, ząbkowanie – zbliżone do oryginału. Rewers, awers:
zbliżone do autentyku.
Moja wiedza to zło
W marcu 2008 roku Krzysztof W. na ponad rok trafił do aresztu. Poznał cele w więzieniach w Nowym Sączu, Tarnowie i Krakowie. Poznał pewnego Andrzeja, który
zabił trzech ludzi, a później, odsiadując dożywocie, dzięki książkom poznał tajniki ludzkich zachowań i stał się więziennym specjalistą w dziedzinie psychologii.
Andrzej dużo na temat życia Krzysztofowi wyjaśnił. Poznał też pewnego Kubę, który siedział tylko za pobicie, nie skończył jeszcze 20 lat, a jego największą pasją
w więzieniu było strzepywanie współwięźniom do oczu żaru z rozpalonego papierosa.
Poznał ludzi, którzy zobaczyli w nim Anioła Fortuny. Bardzo chcieli się od niego dowiedzieć, jak stworzyć metalowe krążki, które można zamienić na konkrety. W.
jednak milczał. – Bo zrozumiałem, że taka wiedza może oznaczać wyłącznie zło – wyjaśnia. W więzieniu poczuł dotyk Anioła Winy.
Wyszedł z aresztu na początku 2009 roku. Jego proces zakończony wyrokiem w pierwszej instancji wydanym przez Sąd Okręgowy w Krakowie toczył się tymczasem
od stycznia do września ubiegłego roku. Na wolności W. zapisał się do liceum, właśnie zamierza zdać maturę, kilka tygodni temu założył firmę, dzięki której całkiem
profesjonalnie zaczął zajmować się aniołami. Dokładniej – propagowaniem przetworzonych artystycznie zdjęć aniołów w Internecie.
We wrześniu zeszłego roku W. został skazany na dwa lata więzienia. W lutym tego roku sąd apelacyjny utrzymał wyrok w mocy. Formalnie Krzysztofowi groziło od 5
do nawet 25 lat więzienia. Na nadzwyczajne złagodzenie kary wpływ miało to, że od początku sprawy współpracował z policją.
Jestem łakomym kąskiem
Była wina, musi być i kara. Oskarżony jednak w praktyce odsiedział już połowę wyroku – spędzając ponad rok w areszcie. Przed sądem odpowiadał z wolnej stopy.
– Teraz niech swe talenty wykorzysta dla siebie i innych – powiedział w lutym tego roku sędzia Krzysztof Marcinkowski. Co to oznacza? Paweł Eilmes, adwokat
broniący W., zwrócił się właśnie w imieniu swojego klienta do sądu penitencjarnego o warunkowe przedterminowe zwolnienie z reszty kary. Teoretycznie bowiem
http://www.przekroj.pl/ludzie_sylwetki_artykul,6446.html?print=1
2010-04-02 11:38:41
Przekroj.pl - ludzie, sylwetki
Strona 3
Krzysztof powinien jeszcze na rok wrócić do więzienia.
– Niech nie wraca nie tylko dlatego, że przebywając w więzieniu, W. nadal będzie łakomym kąskiem dla wielu przestępców, którzy będą próbować wycisnąć z niego
tajemną wiedzę o fałszowaniu monet – wyjaśnia mecenas. – Także dlatego, że to człowiek niezwykły, mimo wszystko szlachetny. Wart jest więcej niż jego
pięciozłotówki, poza tym bardziej się przyda polskiemu państwu na wolności niż za kratkami.
Bo Krzysztof – co przyznaje Lech Kokociński, a z nim większość ekspertów od monet – doskonale nadałby się do rozpoznawania kolejnych fałszywek. W zasadzie
robiłby to za darmo, bo zgodnie z decyzją sądu wskutek swojej ośmioletniej działalności ma oddać Skarbowi Państwa ponad 420 tysięcy złotych. Te pieniądze
państwo odzyska, jeśli ktoś będzie W. regularnie wypłacał pensję.
Krzysztof widzi to tak: z aniołów wszystkich, które na swojej drodze spotkał, wcale nie Anioł Geniusz, ale Anioł Sprawiedliwości przyniósł mu największe wyzwolenie.
– Jak nigdy wcześniej czuję się teraz wolny – zapewnia.
Ta wolność ma różne oblicza.
To spacery Krzysztofa po ulicach Krakowa bez oglądania się za siebie. To 20 anielskich fotomontaży umieszczonych przez W. w sieci. Wśród nich kilka Aniołów
Przemyślenia, jeden Anioł Niespodziewanej Zmiany, trzy cherubiny. To radość tych, którzy je oglądają, a potem piszą „prosimy o jeszcze”. I Krzysztof da ludziom
anioły. A dokładniej – sprzeda, bo chce produkować pocztówki z ich wizerunkami. Wolność to także okna wybite niedawno w drewnianej szopie. I Londyńska
Orkiestra Symfoniczna, która gra Beethovena i której Krzysztof słucha dziś z czystej przyjemności, a nie po to, by zagłuszyć wiertarkę.
Anna Szulc
„Przekrój” 09/2010
Copyright©2005-2010 Wydawnictwo"Przekrój"sp.zo.o.
https://mail.google.com/mail/?ui=2&shva=1#inbox
2010-04-02 11:38:41
274503786.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin