FRANCIS CLIFFORD
OPÓŹNIONY
Przełożyła
HANNA OLĘDZKA
INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX 1974
Wszyscy jesteśmy jak pływacy w morzu
Niesieni wielką przeznaczenia falą.
Co sama nie wie, w którą opaść stronę
I czy wyrzucić nas na jakieś brzegi,
Czyli w śmiertelne wpędzić nas odmęty.
My nic nie wiemy i próżne badania.
Dopiero przyszłość wszystko nam ukaże.
Mattbew Arnold
Raz jeszcze dla D...
Preludium
Nad południową Arizoną wstaje świt.
Spoza czerwonofioletowych wzgórz okalających wscho-
dnie krańce pustyni Sonoran wypływa oślepiające słońce.
Nielitościwe światło zalewa bezkresne pustkowie. Cienie
ślizgają się, rozpraszają, koncentrują za występami skal-
nymi i w nieckach piaszczystych wydm, kurczą się za wąt-
łą osłoną krzewów akacjowych, krzewów kreozotowych
i paloverde.
Gwiazdy szybko bledną i znikają. Ponad bezmiarami
pustego stepu kapryśnie włóczy się lekki wiatr. Nad
równiną, w stronę pojedynczo rozsianych wzgórz leci spó-
źniona sowa; mała prążkowana wiewiórka i lis pustynny
wracają do swoich nor. Po raz ostatni rozlega się wycie
kujota, a grzechotnik szuka, gdzie by się schronić.
Zarówno ścigający, który włóczył się nocą w poszuki-
waniu żeru, jak i ścigany zdążają do swoich legowisk;
zwierzęta dnia już są w ruchu.
Ociężale w powietrze wzbija się wielki sęp. Z gniazda
pośród kolczastych cholla wychynął strzyżyk. Z głazu na
głaz wysuwając co chwila elastyczny język śmiga pacior-
kooka jaszczurka.
Na wschodzie słońce wznosi się nad horyzont, piana
chmur traci zapożyczony blask. Na spieczonym piachu za
opuncją i olbrzymim saguaro gęstnieją cienie. I na wszy-
stkie strony rozciąga się bezkresna pustynia ginąca gdzieś
tam hen w lawendowej dali.
Punkt siódma. Los Angeles.
Mężczyzna otwiera oczy, z początku nie wie, gdzie się
znajduje. Patrzy w sufit, po czym podnosi głowę i ciągle
leżąc nieruchomo wpatruje się w gładką kamienną ścianę
naprzeciw. Wreszcie przypomina sobie, że wczoraj po po-
łudniu przyprowadzono go do celi i że dzisiaj ma odlecieć
do Nowego Orleanu, gdzie stanie przed sądem pod zarzu-
tem morderstwa.
Głowa opada mu bezwładnie, zamyka oczy, w żołądku
czuje czczość. Zalewa go nienawiść.
Północny zachód od Ajo. Poraniony ryś zwalił się bez-
władnie w cieniu padającym od kępy kolczastych cholla.
Przed dwiema godzinami, po całonocnej włóczędze przez
równiny w poszukiwaniu żeru, oberwał cięgi od stada dzi-
ków. Tylne nogi pogruchotane nigdy już go nie wyniosą
na skalną półkę, gdzie zwykł leżeć po całych dniach. Co
najwyżej będzie żył do południa. Ból i odrętwienie zajęły
miejsce rozpaczliwej wściekłości, która umożliwiła mu
pozbycie się prześladowców. Teraz mrówki poczuły już
krew, a ryś nie może nawet się obrócić, aby się z nimi
rozprawić.
Ósma piętnaście, sypialnia w mieszkaniu na trzecim pięt-
rze w Pasadena. Smukła szatynka, Laura Chandler, ubie-
ra się przed owalnym lustrem.
- O której odlatujesz, kochanie? - pyta mąż jeszcze le-
żąc w łóżku.
- Jak zwykle. O drugiej czterdzieści.
Chwila milczenia, potem mąż pyta znowu:
- Czy nocujesz w El Paso, czy też lecicie wprost do
Nowego Orleanu?
Laura zapina stanik.
- Zawsze zatrzymujemy się po drodze w El Paso.
W obie strony.
- Kilka razy wcaleście się nie zatrzymywali.
- To na wiosnę, mieliśmy wtedy próbny rozkład lotów.
- Zasmuconym wzrokiem obrzuca jego odbicie w lustrze.
- Wiesz o tym równie dobrze jak ja, George.
- Tak, tak, wiem. - Jest przystojny, barczysty, krótko
ostrzyżony i ma szeroką twarz o kwadratowej szczęce. •
To znaczy, że jutro w nocy będziesz w Nowym Orleanie.
A z powrotem w domu... we czwartek, prawda?
Laura znowu obrzuca wzrokiem jego odbicie w lustrze.
Zaczyna nurtować ją jakieś podejrzenie. Tyle razy w osta-
tnich czasach odczuwała to przed lotem, nigdy jednak tak
ostro jak dziś.
Leżący w łóżku ziewa, jakby zaznaczając tym, że pyta-
nie, choć powtórzone, nie ma znaczenia.
- Czy tak, złotko czy znowu liczę według niewłaściwe-
go rozkładu?
- Tak, dobrześ policzył - odpowiada krótko. - Będę
z powrotem w czwartek wieczorem.
Bierze z poręczy krzesła niebieskozieloną mundurową
spódnicę i niemal z irytacją zaczyna ją wciągać przez gło-
wę.
Jak długo mężczyzna pozostaje wierny?
W powoli kurczącym się cieniu leży ryś, język wywiesił,
klatka piersiowa gwałtownie podnosi się i opada. Źrenice
na wpół zamkniętych oczu zmieniły się w dwie wąskie
szparki. Ból przechodzi w odrętwienie i zwierzę nie czuje
już, jak cała armia mrówek dobiera się do zakrzepłej krwi,
która zlepia mu brunatną sierść.
W małym skąpo umeblowanym domku na przedmieściu
Los Angeles-Glendale siedzą przy śniadaniu dwaj mężczy-
źni. Ten, który ma pomarszczoną twarz i siwe włosy, jest
prawie o trzydzieści lat starszy od drugiego. Zgiętym pal-
cem przesuwa od środka po koloratce, rozluźniając ucisk
spinki.
- A więc nadal nie masz absolutnej pewności?
- Nie mam, proszę księdza.-Ryszard Hayden z wolna
potrząsa głową. Piwne oczy, patrzące z mocno opalonej
twarzy, odzwierciedlają konflikt wewnętrzny, który drę-
czy go od wielu tygodni. - Może mam pewności na dzie-
więćdziesiąt pięć procent, ale nie na sto.
Ksiądz wzdycha i mówi cicho:
- Nic ci już nie mogę poradzić, Dick. Tylko będę się
modlić. Ale jedno ci powiem: dziewięćdziesiąt pięć pro-
cent to za mało, dziewięćdziesiąt dziewięć również. Mu-
sisz mieć sto procent pewności. W przeciwnym razie któ-
regoś dnia spostrzeżesz, że walczysz z sobą samym. Dla
każdego to źle, a dla kapłana może to się zakończyć klęską.
- Wiem o tym, proszę księdza.
9
Hayden przegarnia palcami krótkie czarne włosy. Czy
nie w tym leży istota tego, o czym swego czasu mówił mu
ksiądz rektor? Czy nie po to udzielono mu dwutygodniowe-
go urlopu, żeby sam wszystko przemyślał z dala od semi-
narium?
- Kiedy ma się odbyć wyświęcenie?
- Pod koniec miesiąca. Dwudziestego siódmego.
Ksiądz kiwa głową. Błękitne spłowiałe oczy patrzą
w dal. Wraca myślą do chwili - sprzed lat dziesięciu -
kiedy Ryszard Hayden zwierzył mu się, że chce zostać
księdzem. Wraca myślą dalej jeszcze, do czasów, kiedy sam
był w seminarium, i przypomina sobie tych kilku kolegów,
którzy, w miarę jak zbliżał się dzień wyświęcenia, wpada-
li w coraz większą rozterkę. Była to ich własna sprawa,
sprawa jakiegoś rozwiązania najbardziej osobistego dyle-
matu, tak jak teraz jest to sprawa Ryszarda.
Tyle miałby mu do powiedzenia, czuje jednak, że pew-
ne rzeczy lepiej pozostawić niedopowiedziane.
- Kiedy odlatuje twój samolot?
- Na lotnisku mamy być o drugiej. Autobus odjeżdża
o pierwszej trzydzieści z Los Angeles.
Niecałe cztery godziny, myśli ksiądz. Tak czy owak nie
mógłbym go przekonać w tak krótkim czasie - nawet gdy-
bym miał prawo próbować.
Pustynia coraz mocniej płonie pod wściekłym okiem
słońca. Spłowiały horyzont zaciera się i drga. Lekki nad-
ranny wietrzyk ustał zupełnie, powietrze stoi w miejscu
ciężkie i nieruchome.
Jest po dziesiątej. Rysiowi głowa opadła na bok, oczy
ma niemal zamknięte. Żyje jeszcze, ale nie widzi ani
wielkiego chudego zająca, który tuż obok kica przez rzad-
kie zarośla, ani nie słyszy uporczywego szczebiotu strzy-
żyka. Świat skurczył się dla niego do krwistoczerwonej
cichej plamy mroku, a mrówki przetrząsające metodycznie
dżunglę jego sierści są równie odległe jak czarny sęp,
który wzbija się w górę i kołuje wysoko nad spieczoną
słońcem równiną.
Duży parterowy dom nad plażą w Santa Monica, jede-
nasta piętnaście.
- Sam widzisz, Jimmy, że nie mogę odprowadzić cię
na lotnisko, żeby ci pomachać. Muszę być, jak wiesz, około
dwunastej trzydzieści w studio na ponowne zdjęcia. Do-
piero wczoraj mnie zawiadomili, przecież słyszałeś, co mó-
wiłam, dwa razy dzwoniłam, żeby przełożyli na później,
gdzieś po południu, ale nie mogą...
Mówiąca ma lat trzydzieści cztery, chociaż publiczność
jest przekonana, że dwadzieścia dziewięć. Jej prawdziwe
nazwisko brzmi Dexter, lecz publiczność zna ją jako Gail
Slade. Czerwonorude włosy, niemal sięgające ramion, zie-
lone oczy, blada gładka cera, figura stanowiąca jeden
z najcenniejszych skarbów wytwórni.
- Rozumiesz, Jimmy, prawda? Gdyby nie to głupie po-
wtarzanie zdjęć, pojechałabym i odprowadziła cię na sa-
molot jak zawsze.
Sztywno stojący przed nią chłopiec ma lat dziesięć.
Z twarzy jest podobny do matki - prawidłowe rysy, mały
nos i uszy - natomiast z krępej budowy ciała przypomina
ojca. Buntownicza czupryna jasna jest jak zboże.
Matka całuje go w policzek, opierając się ręką na jego
ramieniu.
- Wiesz, że wolałabym odwieźć cię niż jechać do studia,
prawda, Jimmy?
- Oczywiście - bez entuzjazmu odpowiada chłopiec.
- Beatson odwiezie cię Packardem, wszystko więc bę-
dzie w porządku. Zresztą... - chwilę jakby się waha -
twój ojciec ma cię spotkać w Tucson...
Chłopiec słucha jednym uchem. Już po raz czwarty
w ciągu dwóch lat poleci do Tucson, żeby spędzić tam trzy
miesiące z ojcem w myśl warunków ugody między żyją-
cymi w separacji rodzicami. I wbrew temu, co przed chwi-
lą powiedziała matka, dziś po raz trzeci odwiezie go na
lotnisko szofer.
Pewnego razu usłyszał, jak ojciec mówi z wściekłością:
"Słuchaj no, Gee - nigdy jej nie nazywał Gall - po-
wiem ci prosto z mostu. Zapamiętaj sobie, żeś poślubiła
mnie, a nie to przeklęte studio..." Teraz zaczyna rozumieć,
co miał na myśli ojciec. Zaczyna też rozpoznawać pewne
podobieństwo w schemacie tych co pół roku powtarzanych
pożegnań. Najpierw usprawiedliwienia. Później uroczyste
obietnice. Wreszcie prośby, żeby dać jej znać dokładnie,
jak się ma jego ojciec, co robi i z kim się widuje...
11
Z wyrazu twarzy matki wie, że zaraz zaczną się polece-
nia, i wie, że gdy znajdzie się w Tucson, ojciec zada mu te
same, z góry przygotowane, ułożone w kolejności pytania.
Jak ona się ma? Co robi? Z kim się widuje?...
Już jest zmęczony wiecznym odbijaniem go jak piłki,
przynależnością do ludzi oddalonych od siebie o pięćset
mil, tym, że wciąż się znajduje między młotem a kowa-
dłem. Nagle łzy napływają mu do oczu, a matka drama-
tycznym gestem obejmuje go i przyciska do siebie.
- No, no - mówi cicho kołysząc się na cienkich szpi-
leczkach. - Ja wiem, że nie chcesz jechać, kochanie. Ale
to nie potrwa tak długo i znów wrócisz do swojej mamy...
Dwadzieścia po dwunastej, gmach sądu w Los Angeles.
Henryk Franklinn, koło sześćdziesiątki, tęgi porucznik no-
woorleańskiej policji w towarzystwie oficera służbowego
ciężkim dudniącym krokiem idzie po korytarzu. Zatrzy-
mują się przed jedną z cel. W celi na pryczy leży człowiek
z rękami pod karkiem. Obraca głowę i patrzy na nich.
- Czeka was podróż, Boog - mówi oficer służbowy.
Ciężki klucz z trudem przekręca w zamku. Człowiek
na pryczy ani drgnie. Dopiero kiedy drzwi się otwierają
i Franklinn wkracza do celi, wlepia w niego z ironią bla-
doniebieskie oczy.
- No, Boog - mówi krótko oficer służbowy - rusz się
no teraz.
- Sam się ruszaj.
- Spokój tam! Rusz no się!
Franklinn wchodzi głębiej i staje koło pryczy.
- Jazda - mówi spokojnie. - Nie stawiaj się.
Z ust więźnia wydobywa się dziwny piskliwy chichot,
kołyszącym ruchem spuszcza nogi na podłogę. Na stojąco
jest o dobre sześć cali niższy od Franklinna. Proste ryżawe
włosy, jednodniowy zarost na brodzie. Lat ma około czter-
dziestu pięciu, ale wygląda młodziej. Drobne i równe zęby
pozostają zaciśnięte, nawet gdy się śmieje, a kiedy wyplu-
wa słowa, cienkie wargi nad nimi ściągają się jak u psa.
¦-- Całą drogę opiekuje się pan mną, panie władza?
Franklinn potakuje. Na przegub prawej ręki więźnia
zakłada kajdanki sczepione z kajdankami na przegubie
Jego własnej lewej ręki.
12
- Czy więzień posiada jakąś własność osobistą?
- Nic nie ma - odpowiada oficer służbowy.
- To tylko, co macie na sobie, tak?
- Miałem spluwę - słowom tym znów towarzyszy nie-
samowity chichot - ale mi zabrali.
- To była ostatnia, żadnej spluwy już mieć nie będziesz
- mówi oficer służbowy.
Wargi Booga znów się ściągają:
- Wasze szczęście, panie władza.
- Jazda -rzuca spiesznie Franklinn. -- Ruszamy.
Na pustyni linia oddzielająca niebo od ziemi gubi się
jakby w rozmigotanej fali. Kaktusy, skarłowaciałe drzewa
i broniące od piaskowej zamieci krzewy tworzą żałosne sa-
dzawki cienia, rzucając wyzwanie obnażonemu słońcu. We
wszystkich kierunkach ciągnie się szarozielone i nierucho-
me posępne pustkowie. Żar wypalił melodię w gardzioł-
kach świegotliwych strzyżyków, cisza taka, że aż w uszach
dzwoni, ogarnęła wszystko.
Na wschodzie słońce tonie w plamach brudnych chmur.
Czarny sęp krąży pod nimi w gniewnej samotności. A na
rozpalonym do białości piachu pustyni leży martwy ryś.
Pierwsza trzydzieści pięć. Packard nie wydostał się jesz-
cze z miejskiego ruchu w Santa Monica. Beatson wie, że
gotów za wcześnie przyjechać na lotnisko, więc się nie spie-
szy. Bilet lotniczy ma w kieszeni. Chłopiec siedzi obok nie-
go, walizka leży w bagażniku. Beatson na chwilę odrywa
oczy od drogi i patrzy na drobną figurkę po prawej stro-
nie. Żal mu chłopca. Toż to prawie jak nadawanie paczki.
- Zabrałeś harmonijkę? - pyta.
Widzi, że wystaje ona chłopcu z kieszonki koszuli, ale ma
pretekst, żeby coś powiedzieć.
Chłopiec kiwa głową. Po chwili wyjmuje harmonijkę
i zaczyna grać. Wydobywa z niej powolną wibrującą me-
lodyjkę.
- Ładnie - zachęca szofer. - Naprawdę ładnie.
Przejęty grą chłopiec ze zmarszczką skupienia obserwuje
własne dyndające nogi. Pukiel włosów opadł mu na oczy,
13
nie widzi więc wielkiej tablicy reklamowej przy drodze,
na której Gail Slade w naszytej cekinami sukni wymierza
policzek swojej rywalce. Może lepiej, że jej nie dostrzega.
Bardzo podobna scena rozegrała się, kiedy po raz ostatni
miał sposobność widzieć razem matkę i ojca, a teraz nie
byłby najwłaściwszy moment przypomnienia o tym.
Laura Chandler ma już za sobą dwie trzecie drogi z Pa-
sadena na lotnisko. W dwadzieścia minut dotarła do cen-
trum Los Angeles, przyśpieszając tam, gdzie nie ma ogra-
niczenia szybkości, a teraz jedzie na zachód po Manchester
Avenue.
Wiele razy mówi sobie, że jeszcze mogłaby się usprawie-
dliwić i nie lecieć. Mogłaby zadzwonić na lotnisko, powie-
dzieć, że źle się czuje, zawrócić i znów znaleźć się w do-
mu. I wiele razy też zadaje sobie pytanie, co by jej z tego
przyszło. Niepodobna wiecznie siedzieć w domu. Tak czy
inaczej, jak nie za tydzień, to za dwa będzie musiała je-
chać po Manchester Avenue...
Zdejmuje mundurową czapkę, rzuca ją na siedzenie i po-
trząsa rozpuszczonymi włosami, kiedy dodaje gazu mija-
jąc jakiś stary zdezelowany wóz.
Nie wie o niczym konkretnym. A przecież, o ironio, jak-
by chcąc usprawiedliwić podejrzenia, niemal pragnie, żeby
coś było. Zaledwie jednak życzenie to przybierze w myś-
lach jakiś kształt, w udręce ucieka przed nim.
Boog siedzi sczepiony z Franklinnem w tyle policyjnego
wozu. Jeszcze pięć minut i skręcą w Redondo Boulevard.
Odkąd opuścili gmach sądu, żaden z nich się nie odezwał.
Odstawienie Booga do Nowego Orleanu jest ostatnią czyn-
nością służbową Franklinna przed odejściem na emeryturę
i chętnie by to miał już poza sobą. Po pierwsze męczy go
upał, po drugie nigdy nie lubił specjalnie zajęć tego ro-
dzaju. Nie czuje litości dla siedzącego przy nim człowieka,
ale wolałby raczej dostać jakieś inne zadanie. Może, myśli,
robię się miękki na starość.
Podaje papierosa więźniowi, który biorąc go wolną ręką.
- Postaram się wam nie dokuczać - mówi Franklinn.
Boog parska, ale nic nie odpowiada. - Będziemy razem
prawie dwa dni - Franklinn pstryka zapalniczką. - Może
być lepiej lub gorzej. Od was to zależy.
Boog wypuszcza kłąb dymu w dach samochodu i wyglą-
da przez okno. Patrzy ponuro na wszystko po drodze, po-
tem wybucha krótkim chichotem. Na górnej wardze perli
mu się pot.
- Nigdy jeszcze nie podlizywałem się glinie - mówi,
a Franklinn wzrusza ramionami.
Ryszard Hayden razem z czternastoma innymi pasażera-
mi jedzie autokarem linii lotniczych.
Nigdy by się tego nie spodziewał, ale tuż przed wyświę-
ceniem odkrył, że się waha. Zaledwie sześć miesięcy temu
wszystko było takie proste, przyszłość pewna jak wschody
i zachody słońca. Potem nagle i niespodzianie odkrył, że
go coś dręczy, jakieś ziarenko niepewności. Oparło się ono
pierwszym, raczej powierzchownym, próbom usunięcia,
uparcie sprzeciwiało się bardziej stanowczym atakom. I nie
tylko nadal tkwi w nim jak zadra to jakieś niepokonane
zwątpienie w samego siebie, ale i nie wykazuje oznak ka-
pitulacji.
Stara się na jakiś czas o tym zapomnieć. Ma nadzieję, że
z chwilą powrotu do seminarium wszystko samo się roz-
wiąże. Niestety te parę tygodni spędzonych zgodnie z zale-
ceniem w mieście rodzinnym razem z księdzem Stellą nie
posunęło go ani o krok naprzód.
Cienki welon mgły przesłania słońce. Niebo przybiera
ostry miedziany blask. Ponad wschodnim krańcem pustyni
długa pierzasta chmura wygina się i oddziela od gęstej ma-
sy innych chmur. Sroży się tam typowo letnia burza, która
wdziera się daleko w głąb Zatoki Meksykańskiej. Za kilka
...
gosiunia1979