Clifford Francis - Odruch litości.rtf

(517 KB) Pobierz

Francis Clifford

 

 

 

Odruch litości

 

Act of Mercy

Przełożyła Irena Doleżał–Nowicka


Kiedy słońce zachodzi, cienie,

w południe tak krótkie, wydają się długie i straszne

Nathaniel Lee (1653–1692)

 

Wszystkie postacie, miejscowości, wydarzenia i sytuacje opisane w tej książce są całkowicie zmyślone i nie mają najmniejszego związku z żadną prawdziwą osobą, miejscem czy wydarzeniem.

 

Paulowi Scott


Rozdział pierwszy

 

Obudził go jakiś dźwięk. Uniósł się na łokciach i przechyliwszy głowę wstrzymał oddech. Ale oprócz spokojnego miarowego oddechu Susan nic nie usłyszał. Było cicho, niesamowicie cicho. Wtedy zauważył, że wentylator przestał działać. Rozwiązał moskitierę, wysunął się z łóżka i wyjął rewolwer z szuflady komody. Jego bose stopy cicho plaskały o podłogę, kiedy szedł po wypolerowanych płytach, i w łokciu mu trzasnęło, gdy wyciągnął rękę do klamki drzwi. Bez wentylatora cisza była tak intensywna, że najmniejszy dźwięk wydawał się głośny ponad miarę. Otworzył drzwi na kilka cali i zajrzał ostrożnie do długiego, wysokiego salonu. Przez wielkie okna świt łatwiej przenikał i było tu nieco jaśniej niż w sypialni. Ale tak samo spokojnie, tak samo cicho.

Wyobraźnia? Może mu się zdawało? Pchnął szerzej drzwi, przeszedł przez pokój i zbliżył się do okna. Kiedy tam stał wyglądając, usłyszał słaby ni to zgrzyt, ni to szelest gdzieś w głębi domu. Odwrócił się gwałtownie, nasłuchując znowu pełen napięcia. Ostatnie opary senności pierzchły. Po kilku sekundach usłyszał łomot gdzieś w okolicy kuchni i czując wyraźny ucisk w klatce piersiowej zaczął bezszelestnie skradać się między meblami. Przed drzwiami kuchni zatrzymał się chwilę, z trudem przełykając ślinę, potem gwałtownie je otworzył.

Człowiek stojący w przeciwległym rogu na odwróconej skrzynce z rozszerzonymi z przerażenia oczyma omal nie spadł na ziemię, przylgnął do ściany.

— Señor Jordan!

— Gabriel! — Jordan patrzył na służącego, czując teraz, gdy napięcie ustąpiło, jak igiełki potu kłują go w kark. — Cóż, u diabła, tu robisz?

— Korki, señor.

— Korki? — w głosie jego brzmiało niedowierzanie. — O tej godzinie?

— Nie ma elektryczności, señor. — Służący zdawał się wracać do życia. Zrobił nieokreślony gest ręką w górę. — Nie ma prądu.

— Do diabła z prądem! — Jordan czuł, jak zamiast ulgi ogarnia go wściekłość. — Dopiero świta, a ja omal cię nie zastrzeliłem.

— Tak, señor. — Gabriel patrzył na rewolwer jak zafascynowany.

— Wiem, señor.

— No to nie stój tu jak kolek. Jeżeli chodziło ci o korki, to mogą zaczekać… — Gestykulował gwałtownie. — Złaź teraz i wracaj do siebie, ale to już, słyszysz?

— Tak, señor.

— Jak można się tak idiotycznie zachowywać… A w ogóle która godzina?

— Chyba szósta — odparł Gabriel schodząc ze skrzynki.

— Szósta — powtórzył Jordan ironicznie. — Raczej piąta. — Miał już wyjść, ale powiedział jeszcze: — Na miłość boską, nie próbuj o tej porze kręcić się po domu. Sam powinieneś to wiedzieć, zwłaszcza teraz.

Palcami przeczesał włosy wracając do sypialni. Susan siedziała na łóżku, wycięcie piżamy kończyło się tuż nad piersiami.

— Tom… — Nagle zauważyła pistolet. — Co się, u Boga, stało?

— Nic, nie przejmuj się. — Ze zdziwieniem zauważył, że ręce mu się trzęsą. — To tylko Gabriel zachował się jak idiota.

— Gabriel? — Głos miała jeszcze zachrypnięty od snu.

— Nie wiadomo, dlaczego wbił sobie do głowy, że właśnie teraz musi się zająć reperacją korków.

— Ale po co ci pistolet…

— Usłyszałem jakiś hałas i tyle. — Podniósł moskitierę i usiadł na brzegu łóżka, ciągle jeszcze zirytowany, pełen napięcia. — Bałem się, że mógł to być któryś z ludzi Zoreno albo Camary, albo w ogóle jakiś awanturnik. W każdym razie wolałem nie ryzykować.

— Dobrze, że to tylko Gabriel.

— Miał cholerne szczęście, że nie wpakowałem w niego kuli.

— Roześmiał się. — Co za pomysł, hałasować o piątej rano.

— Nigdy nie słyszałam, żebyś tak do niego mówił. W ogóle do żadnego służącego.

Jordan mruknął:

— To najlepszy służący, jakiego mieliśmy. Lepszy niż wszyscy poprzedni.

Przysunął się do niej i objął jej szczupłe ciało. Wydawało mu się, że zawsze wygląda młodziej, kiedy sen zburzy jej jasne miękkie włosy i kiedy nie jest umalowana.

— Wiesz — odezwała się po chwili — wentylator stanął.

— Coś podobnego! — Uśmiechnął się ukradkiem. Nie była nazbyt spostrzegawcza. — Mnie się wydaje, że w ogóle nie ma prądu. Ciekawe, że elektrownia nie przestała pracować w chwili rozpoczęcia nalotu. Podobno w San Pedro nie ma światła od niedzieli po południu.

W chwilę później spytała sennie:

— Jaki dziś dzień, Tom?

Czuł, jak ciepło Susan rozgrzewa go, mocniej przytulił twarz do jej karku.

— Środa.

— Ciekawe, czy to wszystko już się skończyło…

— Bóg jeden wie. Wkrótce będą wiadomości radiowe.

Nagle usłyszał jej głęboki równy oddech, a on leżąc przy niej czuł, że napięcie nerwowe powoli ustępuje. Zaczął rozmyślać, jak dobre były te ostatnie dwa lata — pierwsze lata ich małżeństwa — i o tym, że polityka personalna Międzynarodowych Plantacji Napiera nie pozwala swoim ludziom na kierowniczych stanowiskach przebywać dłużej w jakimś miejscu czy kraju. W ciągu dwudziestu lat pracując dla nich był już w Birmie, Sarawaku i Kenii. Spostrzegł, że z pewną nostalgią wspomina miejsca, gdzie przebywał z ramienia MPN, i zastanawiał się leniwie, kiedy go odwołają z Tribulación, a jeśli do tego dojdzie — czy będzie to ostateczne pożegnanie z Ameryką Południową.

Zdawało mu się, że czuwa i tylko pozwala błąkać się myślom, ale najwidoczniej przysnął, bo kiedy znowu spojrzał na zegarek, było już prawie wpół do siódmej. W pokoju cała szarość zniknęła, a siedzący na drzewie za oknem ptak zanosił się śpiewem jak oszalały. Susan jeszcze spała, przerzuciwszy przez niego nogę, i drgnęła, kiedy obrócił się, żeby włączyć radio tranzystorowe, stojące obok łóżka. Bateria była już słaba i musiał nastawić głos na pełny regulator. Hałaśliwa orkiestra wojskowa szła w zawody z zakłóceniami atmosferycznymi.

— Tom? — powiedziała sennie Susan otwierając jedno oko. — Señor Umpah — Umpah znowu przy pracy.

— Kto?

— Tuba Zoreny, jego nadworny spiker.

Aparat trzaskaniem wyrażał swoją dezaprobatę. Orkiestra grzmiała ostatnimi ochrypłymi taktami. Wreszcie niecierpliwy głos przedarł się przez zalew dźwięków:

— Uwaga, uwaga! Za chwilę zostanie złożone niezwykle ważne oświadczenie. — Mówiący bełkotał trochę, jakby wypił za dużo, ale może było to wynikiem podniecenia. — Dziś rano, punktualnie o godzinie szóstej, dowódca sił lotniczych w Ampurias poddał się bezwarunkowo armii wyzwoleńczej. Oznacza to, że opór przeciwników generała Zoreny został całkowice złamany we wszystkich zakątkach kraju. — Aparat zakrztusił się gwałtownie, głos, niezwykle agresywny, wzniósł się co najmniej o oktawę: — Niech żyje Zor… armia wyzwoleńcza! Niech żyje republika! Niech żyje generał! — Reszta została zalana dźwiękiem cymbałów i pierwszych taktów skocznego hymnu republikańskiego.

— O Boże — jęknął Jordan. — Nie, tego nie wytrzymam. — Wyłączył aparat. Ptak na dworze ciągle się zanosił śpiewem. — Mam wrażenie — powiedział po chwili milczenia — że cała ta szopka już się skończyła.

Wstał ziewając i boso poszedł do łazienki, po drodze usiłował włączyć wentylator elektryczny, ale bezskutecznie. Dla jakiejś niezrozumiałej dla siebie przyczyny goląc się poczuł dziwne przygnębienie. W zasadzie powinien doznać ulgi, że walki zostały zakończone, powinien cieszyć się, że ich życie znowu wróci do normy. A jednak miał nieokreślone uczucie osobistej klęski — jak gdyby jakąś cząstką swego serca brał udział w zakończonej właśnie trzydniowej walce i dlatego tak boleśnie uderzyło w niego haniebne, ostateczne poddanie się w Ampurias. Może przyczyną tego nastroju była w jakimś stopniu naturalna skłonność człowieka, żeby stanąć po stronie pokonanego, może również to, że znał niektórych członków obalonego rządu, podczas gdy Zoreno i jego poplecznicy byli mu zupełnie obcy.

Bo kimże właściwie był ten cały Zoreno? Jeszcze jeden bezczelny generał, który za wszelką cenę chciał zrobić karierę. Ameryka Południowa roi się od typów tego rodzaju. Do ubiegłej soboty, kiedy wybuchły zamieszki, właściwie nic o nim nie słyszał. Owszem, w ciągu minionych paru dni padały takie czy inne nazwiska, ale jeśli o niego chodzi, równie dobrze mogłyby zostać wybrane na chybił trafił z książki telefonicznej. Nie dalej niż wczoraj, usiłując złożyć w jakąś rozsądną całość strzępy wiadomości, powiedział do Susan:

— I pomyśleć, że siedzimy tu prawie osiemnaście miesięcy. Tylko to nas może pocieszyć, że inni również nie znają tych facetów ani nie mają pojęcia, co się dzieje.

To był właśnie jeden z minusów pracy dla MPN — nigdy nie było czasu zapuścić korzeni, tutaj również. Oczywiście nie potrzebował aż osiemnastu miesięcy, żeby dowiedzieć się, że człowiek, którego poważną twarz można było zobaczyć na parkanach, którego drukowane portrety wisiały w holach hotelowych, w komisariatach policji, w barach, restauracjach i urzędach miejskich — to Camara. Na to wystarczyło pierwszych parę godzin. Prezydent Camara. Z tym nazwiskiem można się było spotkać na każdym kroku. Widział go kilkakrotnie w lśniącym czarnym cadillacu, kiedy mknął jedną z wielkich szerokich alei, biegnących promieniście od pałacu prezydenckiego. Poza tym byli tam kiedyś z Susan na przyjęciu i uścisnęli jego miękką suchą dłoń.

Tak, znał Camarę i większość jego ministrów, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z nazwiska. Jasne. Chavez od rolnictwa, Herrero — ministerstwo pracy, Aparicio — finanse; to byli ci, których znał najlepiej. A teraz wszyscy zostali zmieceni, zrzuceni ze swych miejsc jak kukiełki w jarmarcznej strzelnicy, a on, snując domysły o tym, co ich spotkało, nie mógł nie współczuć ich losowi.

Gdzie byli teraz? Aresztowani? Zabici? W ucieczce? Wszystkie przypuszczenia były bez sensu. Od niedzieli po południu, kiedy oddziały generała Zoreny opanowały radiostację, nie powiedziano o nich — z wyjątkiem samego Camary — ani słowa. Szkalowano ich zbiorowo, po — sługując się tylko nazwiskiem prezydenta: nazywano ich „podłymi sługusami Camary”. Zostali podciągnięci pod wspólny mianownik z lotnictwem i oddziałami policji, które pozostały lojalne, ale o ich losach nic nie było wiadomo; to samo odnosiło się również do Camary.

Jordan skończył się golić i wytarł twarz. Wkrótce — jak dobrze pójdzie, nawet jutro — znowu otworzy biuro. A pod koniec tygodnia na plantacji będzie mnóstwo roboty. Przecież może układać plany — nic w tym złego. Do tej pory sytuacja sama się wyjaśni. Pomijając sentymenty — teraz, gdy Camara został obalony, im prędzej ktoś inny usadowi się na jego miejscu, tym lepiej. Dosyć było zamieszania, plotek, usankcjonowanego zabijania — wystarczyło tego, żeby zadowolić najbardziej żarliwego poplecznika generała.

Przerzuciwszy ręcznik przez ramię wrócił do sypialni. Ku jego zdumieniu Susan nadal leżała pod moskitierą.

— Cały tydzień chcesz się wylegiwać, ty leniuchu?

Pod muślinową zasłoną wyglądała jak biała zjawa.

— Tom — powiedziała nieco ochryple.

— Co takiego?

— Chodź tu zaraz.

Podszedł do niej.

— Wyglądasz bardzo ładnie. „Strojna w biel, złotogłów, mistyczna, cudowna.” Tak to się mówi?

— Usiądź, kochany, na chwilę. — Odsunęła się trochę, żeby zrobić miejsce, i wygładziła je.

Zaniepokojony zmarszczył czoło.

— Masz jakieś zmartwienie?

— To nie zmartwienie — odparła, śmiejąc się cicho. Energicznym ruchem podniósł brzeg cienkiej moskitiery, zarzucił na pręt i przykucnął koło niej.

— No więc co takiego?

— Jestem znowu w ciąży, Tom. — Ujęła jego dłonie uśmiechając się. — To chyba dobra wiadomość.

Oszołomiony, przez dłuższą chwilę patrzył na nią w milczeniu.

— Zaniemówiłeś?

— Do pewnego stopnia. — Przełknął powoli ślinę. — Jesteś pewna?

— Oczywiście, że jestem pewna. — Znowu zaśmiała się nisko, gardłowo. — Wiesz co?

Potrząsnął głową.

— Po raz trzeci zadajesz to pytanie.

— Naprawdę?

— Muszę przyznać, że dziś rano spodziewałam się po tobie czegoś oryginalniejszego.

— Bardzo mi przykro, kochanie. — Pochylił się i delikatnie dotknął ustami jej warg. — Po raz trzeci będę trzymał kciuki na szczęście.

Pierwsze poronienie nastąpiło zaraz po ich przybyciu do Tribulación, była wtedy w czwartym miesiącu ciąży; winę przypisywali wielogodzinnej podróży samolotem i całemu temu zamieszaniu, jakie towarzyszyło ich przenosinom. Ale za drugim razem nie było już żadnych konkretnych powodów — zdarzyło się to niecały rok temu, w drugim miesiącu jej ciąży.

— Niech się tak stanie — zakończyła żartobliwie. — Cieszysz się, Tom?

— Jestem zachwycony. — Palcem obrysował kontury jej ust. — Wprost nieprzytomny z zachwytu.

— Masz taką minę, jakbyś dostał pałką w łeb.

— Niemożliwe. — Uśmiechnął się wstając. — W każdym razie, mówiąc poważnie, nie wolno nam się z tego zbytnio cieszyć.

Zaczęła protestować, ale przerwał jej:

— Nie chcesz chyba przejść przez to wszystko znowu na próżno. Naprawdę, Susan…

— Wszystko będzie dobrze — powiedziała stanowczo. — Sam się przekonasz. I nie chcę słuchać twoich ostrzeżeń.

— Dobrze. — Wstał. — W każdym razie zatelefonuję zaraz po śniadaniu do Swanna, niech przyjedzie cię zbadać.

— No proszę, ty chyba naprawdę dostałeś pałką w łeb.

— Dlaczego?

Na widok jego zdumionej miny roześmiała się.

— Tak cię kocham, najmilszy. Przecież od niedzieli telefony nie działają, zapomniałeś?

Pstryknął palcami.

— O, do diaska! No, to pojadę po niego wozem i przywiozę go tu.

— Mogę spokojnie zaczekać, Tom. Nie ma żadnego pośpiechu. Ale jej protesty na nic się zdały.

— Pojadę, jak tylko zjemy.

— Ależ mój drogi…

— Pojadę i już. Wobec tego, co się przedtem zdarzyło, nie możemy ryzykować.

— Czasem jesteś uparty jak muł — powiedziała nadąsana. — Jak stary nieznośny muł.

— To biologiczna niemożliwość — stwierdził z całą powagą i rzucił w nią ręcznikiem — i właśnie ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej.

Znowu się roześmiała, a on raz jeszcze uświadomił sobie, jak promiennie wygląda, kiedy jest szczęśliwa, jak bardzo jej do twarzy z włosami w nieładzie. Pod wpływem przemożnego impulsu wrócił do niej do łóżka, wziął ją w ramiona i pocałował mocno przytulając, w uniesieniu nieświadom nawet, jak mocno jej palce wpijają mu się w plecy.

Potem szepnęła mu tuż przy uchu:

— Naprawdę, Tom, nie zawracaj sobie głowy Swannem przez najbliższe parę dni. Przecież można trochę zaczekać, dopóki wszystko nie wróci do normy.

— Od wczoraj w Tribulación panuje spokój. Zresztą i tak muszę zobaczyć, czy moje biuro jeszcze stoi.

— Poczekaj do jutra, niech się naprawdę uciszy.

— Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, przecież pojadę w biały dzień — upierał się Jordan. — Nikt do mnie nie będzie strzelał, zwłaszcza teraz, kiedy skończyli swoje porachunki. Jestem pewien, że będzie cicho i spokojnie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa największej emocji dostarczył mi dziś o świcie nasz przyjaciel Gabriel.

 

* * *

 

Mieszkali o cztery mile na południowy wschód od Tribulación i nie odczuli zażartych walk, które toczyły się w obrębie miasta. Przedsmak tego, czym były, mieli w poniedziałek rano, kiedy trzy samoloty zbombardowały koszary wojskowe. Znajdowały się one o dobre pięć mil na północ, ale głuche huki eksplozji zatrzęsły drzwiami z siatki i strąciły kilka liści z palmy na wypalony słońcem trawnik przed domem. Poza tym oni i ich sąsiedzi rozrzuceni wzdłuż brzegu jeziora egzystowali w stanie cichej izolacji, związani z puczem tylko jazgotem głosów w radio i napływem plotek — o tyle w to wszystko wmieszani, że zaczęły się drobne kłopoty z zakupem świeżej żywności. Dziwna to była sytuacja, trudna i niepokojąca. Przypominała przebywanie w zasięgu grożącego wybuchem wulkanu — człowiek mógł przewidzieć, kiedy niebezpieczeństwo utoruje sobie drogę, a jednak na skutek przedłużającego się okresu spokoju był skłonny wierzyć, że normalny tok jego egzystencji nie ulegnie w najmniejszym stopniu zakłóceniu.

Nawet teraz, kiedy jechał swoim wozem do miasta, Jordanowi trudno było uwierzyć, że droga ta w jakiś sposób różni się od tej zwykłej, codziennej. Owszem, szosa była pusta i na plantacjach bananowych nie widział zwykłego ruchu. Pod bezchmurnym niebem panował absolutny spokój. Ryżowe tarasy schodziły ku zachodowi aż po bagniste tereny. Niskie garby gór otaczały horyzont, fioletowe i purpurowe w mglistej dali. Gdyby nie położenie słońca na niebie, ktoś obcy mógłby się łudzić, że jest pora sjesty.

Jordan prowadził bardzo ostrożnie, baczny na najmniejszą oznakę niebezpieczeństwa. Na skrzyżowaniu, gdzie rozpoczynały się pierwsze wielkie jak bezmiar morza plantacje trzciny cukrowej MPN, zahamował i rozejrzał się ciekawie. W zasięgu jego wzroku nie było nikogo. Przejechał znowu jakieś ćwierć mili wzdłuż wysokiej zielonej ściany trzciny cukrowej i zatrzymał się po raz drugi naprzeciw wysmarowanej smołą budy, którą ustawiono na małej łączce. O tej porze było tu zawsze kilku nadzorców, a w pobliżu przywiązane stały ich kuce. Teraz i tu było pusto. Pewno, że naiwny z niego optymista, sam o tym wiedział, ale najdrobniejsza nawet oznaka podjęcia pracy dodałaby mu otuchy. Najwidoczniej jeszcze za wcześnie. Cały szkopuł w tym, że nie był w stanie przyspieszyć biegu spraw. Stracił kontakt nie tylko z pracownikami biura, ale i plantacji. Na odgłos pierwszych strzałów rozpierzchli się jak spłoszone stado ptaków, a bez telefonu mógł ściągnąć najwyżej kilku. Najlepiej byłoby otworzyć biuro jak najprędzej — o ile możliwe nawet jutro — wtedy można by mieć nadzieję, że pojawią się urzędnicy i nadzorcy z plantacji. Tymczasem cała robota stała i trzeba było jakiegoś bodźca, żeby zacząć.

Droga przecinała linię kolejową, bujne zielsko pieniło się pomiędzy podkładami, ale tu zawsze tak było — natura nigdy się nie poddawała. Do Tribulación pozostała niespełna mila — nadal nie widział żywej duszy. Ostatni raz jechał do miasta w niedzielę, wkrótce po wybuchu strzelaniny, na szosie był ruch — wozy, muły, samochody i ludzie — wszystko to jednak zmierzało w kierunku przeciwnym niż on. To samo widział przed laty w Birmie, ten sam wyraz na twarzach ludzi. Co prawda wtedy w niedzielę nie ujechał daleko. Na południowych krańcach miasta nagle znalazł się w ogniu potyczki między oddziałami, które okopały się na pustych działkach budowlanych, i grupą policjantów (tak mu się zdawało) w zajezdni tramwajowej. Albo strzelcy byli marni, albo strzelali na oślep — nie miał czasu, żeby dociec prawdy — w każdym razie, kiedy potem uważnie obejrzał swoją furgonetkę, przekonał się, że nie została w ogóle trafiona, tylko jedna kula odbiła się rykoszetem od dekla koła.

Zwolnił, gdy ujrzał żółtawą plamę miasta. Trzcina cukrowa nagle się skończyła i szosa biegła przez zaśmiecone ugory porosłe kępami opuncji. W niedzielę w tym miejscu leżały na drodze ciała dwóch żołnierzy. Teraz nieco dalej poniewierała się padlina psa, kilka sępów wyszarpywało mięso spod żeber. Po raz pierwszy nieobecność ludzi zaczęła go deprymować. „Będzie cicho i spokojnie” — powiedział do Susan, kiedy jednak sam przekonał się o tym, doznał dziwnego uczucia.

Szosa przeszła w ulicę, pojawiły się domy zdobne w stiukowe ornamenty, przedmiejskie sklepy i bary. Wszystkie okiennice były zamknięte, tu i tam obłażące z farby ściany znaczyły świeże szramy kul. Na chodnikach leżały kawałki tynku, jezdnia lśniła odłamkami szkła. Minął dwie przecznice, nim zobaczył pierwszych ludzi — był to oddziałek żołnierzy wypoczywających na stopniach odrapanego urzędu pocztowego. Jadąc wolno z powodu szkła przyjrzał im się uważnie; było ich ośmiu — cała sekcja, dwóch wstało, kiedy ich mijał. Przez chwilę miał wrażenie, że dadzą mu znak, żeby się zatrzymał, ale tylko spojrzeli na niego. Byli bardzo niscy, śniadzi, o czarnych oczach, nędznie umundurowani. Jeden z nich trzymał lekki automat i Jordan pomyślał z nagłą ulgą, że na masce jego wozu powiewa brytyjska flaga. To był pomysł Susan, to ona go zmusiła, żeby ją wziął.

Im bliżej znajdował się głównego placu, tym więcej pojawiało się postaci w oliwkowych mundurach. Cywilów mógł policzyć na palcach jednej ręki, a i ci wyglądali ukradkiem zza drzwi albo przemykali jak uciekający złodzieje. Tutaj też było coraz więcej gruzów; wkrótce zobaczył zwalony dwupiętrowy dom, blokujący prawie całą ulicę. Obnażone nietknięte wnętrze ukazywało jakby lalczyne pokoje. Ale dopiero gdy znalazł się na początku szerokiej obramowanej drzewami alei wychodzącej na plac, otoczyły go zniszczenia. Do tej pory obejmowały stosunkowo małe obszary, wśród których można było spotkać zupełnie nietknięte bloki. Ale tutaj, w alei, najwidoczniej toczyła się niezwykle zażarta walka; jakby przez całą jej długość przetoczyło się tornado. Prawie wszystkie drzewa odarte były z liści, niektóre obalone przypominały strzaskane na pokładzie maszty. Splątane sznury elektryczne z rozbitymi żarówkami zwisały z nagich gałęzi. Spalony tramwaj leżał przewrócony na bok, inny stał pod kątem prostym do szyn. W różnych miejscach asfaltowa nawierzchnia była podziurawiona i zbielała od eksplozji, poprzez nikłą teraz zasłonę drzew Jordan mógł dostrzec szkody, jakie wyrządził fasadom restauracji ogień z karabinów i moździerzy.

Nigdy nie przypuszczał, że zniszczenia będą aż tak duże. Zorenowskie radio, owszem, donosiło o ciężkich walkach; na to, co zobaczył, nie był jednak przygotowany. Przeraziło go, że puszczono wodze takiemu rozpasaniu; w miarę jak jechał, czuł się coraz bardziej nieswojo, prawie żałował, że nie posłuchał rady Susan i nie przeczekał w domu jeszcze paru dni. Ogólną atmosferę trudno było nazwać spokojną, a rozwaleni wszędzie zwycięzcy najwidoczniej nie mieli jeszcze dość strzelania.

Długa kolumna potężnych ciężarówek stała przy krawężniku i jakiś dżip wyprzedził go, kiedy zwolnił, żeby ominąć splątane druty leżące na ziemi. Poza tym na jezdni nie było żadnego ruchu. W dżipie siedziało trzech wojskowych, w tym dwóch oficerów, i przez jakieś pięćdziesiąt jardów jechali tuż obok furgonetki patrząc na niego spode łba. Jeden z oficerów zawołał coś, ale Jordan nie wiedział czy do niego, czy do kolegi siedzącego z tyłu. Doszedł do wniosku, iż najlepiej będzie udawać, że nie słyszy, ale odetchnął z ulgą, kiedy nagle skręcił. Potem jeszcze jakiś sierżant o twarzy szczupłej i bez wyrazu jak twarz totema zaczął do niego machać, żeby się zatrzymał, ale zrezygnował, kiedy zobaczył proporczyk powiewający na masce. To samo miało miejsce w chwilę później — tym razem żołnierz wymachiwał karabinem usiłując go zatrzymać. Niejeden raz Jordan w duchu błogosławił Susan, że z taką stanowczością kazała mu zawiesić Union Jacka.

Najdziwniejsze jednak, że sam plac ucierpiał niewiele. Obie bliźniacze kopuły kościoła i ciężkie zielone dzwony pod cienistymi łukami wyglądały dostojnie jak zawsze. Przeładowany ozdobami zarząd miasta, szafranowy w jaskrawym słońcu, był powierzchownie pokiereszowany i poobtłukiwany, tylko większość drzew straciła liście. Znowu zobaczył pusty tramwaj i wyrwane płyty z chodnika, jak gdyby ktoś bez większego entuzjazmu zamierzał wznieść barykadę. Ale w porównaniu z tym, co widział w alei, szkody tu były nieznaczne. Nawet stojący pośrodku pomnik któregoś prezydenta z wyciągniętym mieczem na koniu był cały. Na cokole widniał napis z brązu: A LA PATRIA. Na ramieniu posągu siedział sęp i mijając go Jordan pomyślał sobie, że to dość ponury omen.

Nikt na placu go nie zatrzymał, chociaż wszyscy żołnierze uważnie śledzili jego przejazd. Biuro znajdowało się w pobliskim zaułku, w centrum dzielnicy handlowej. I tutaj z ulgą stwierdził, że nie wyrządzono większych szkód. Siedziba MPN, zajmująca trzecie i czwarte piętro na pierwszy rzut oka była nietknięta. Oczywiście wymarła — zamknięte okiennice, zaryglowane drzwi. Ale nie tknięta i nie splądrowana. VIVA ZORENO! — wypisał ktoś niezdarnie mazidłem poniżej parterowych okien, lecz był to jedyny dowód czyjegoś zainteresowania tym budynkiem. Jednak szanse na rozpoczęcie w następnym dniu normalnego urzędowania były nikłe. Tribulación, pełne zniszczeń, dygotało jeszcze wściekłością i mogło minąć dobrych kilka dni, nim życie wróci do normalnego toku.

Zostawił wóz na ulicy i wszedł po schodkach, by zatrzymać się przed zalanymi słońcem drzwiami. Kilkakrotnie nacisnął dzwonek, nim przypomniał sobie, że nie ma elektryczności, zaczął więc uderzać ciężką kołatką w nadziei, że przywoła portiera. Hałas rozlegał się głucho w opustoszałej uliczce, ale nikt się nie pojawił. Żadne drzwi ani okna się nie otworzyły. Po kilku minutach zrezygnował i wrócił do wozu. Gdzieś zaszczekał pies, kiedy odjeżdżał, ale to było wszystko; wobec tego pojechał do doktora Swanna. Po drodze minął grupę żołnierzy, którzy starali się strzelać do przekrzywionego portretu Camary, zwisającego smętnie nad wejściem do kina. Nie byli jednak zbyt zręcznymi strzelcami.

Harry Swann mieszkał o jakieś ćwierć mili dalej. Rozległy dom za misternie kutą bramą znajdował się w wytwornej dzielnicy i przyjemnie było popatrzeć na okna nie zasłonięte żaluzjami, na nie tknięte wybuchami bougainwillie w kwiatach. Nad portykiem przedostatniego domu jak talizman widniała udrapowana flaga amerykańska i spełniała najwidoczniej swoją magiczną rolę dla całej ulicy, na której równie dobrze mógłby stać znak drogowy: „Zakaz wjazdu”. Tutaj nie było strzelaniny z karabinów ani moździerzy, żadnych potyczek. Wchodząc w furtkę i mijając przeczystą jak z nefrytu wodę w basenie fontanny Jordan wprost nie mógł uwierzyć, że nadal znajduje się w tym samym mieście.

Wystarczyło jedno pociągnięcie dzwonka — dziwnego urządzenia o mosiężnej rączce — i natychmiast ostrożnie uchylono drzwi; ukazała się w nich Indianka, mówiąc:

— Buenos dias, señor.

Widywała go, lecz teraz nie dała tego poznać po sobie. Krążyły plotki, że była kochanką Swanna. Na pierwszy rzut oka wyglądała na trzydzieści pięć lat, ale nie mógł określić tego z całą pewnością.

— Buenos dias. Czy doktor w domu?

— Nie, señor. Został wezwany do chorego.

— Za miasto?

— Towarzystwo górnicze wezwało go jakąś godzinę temu. Ściągnął usta. Oprócz MPN Swann był lekarzem kilku wielkich firm.

Towarzystwo Eksploatacji Metali Nieżelaznych było jedną z nich, duży amerykański koncern posiadający swe tereny w odległości kilkunastu mil na wschód od Tribulación. Nie miał zamiaru jechać po niego kawał drogi tylko po to, żeby mu powiedzieć, że Susan jest w ciąży. Ani ona, ani stary człowiek by mu tego nie wybaczyli.

— Prędko wróci?

Kobieta wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. — Jej czarne jak tarki oczy były zupełnie bez wyrazu. — Czy to coś pilnego?

— W zasadzie nie.

— Mam przekazać doktorowi jakąś wiadomość?

— Proszę mu tylko powiedzieć, że byłem. — Zawahał się. — Jeżeli w najbliższych dniach będzie miał trochę czasu, byłbym mu bardzo wdzięczny, gdyby wpadł do nas i zbadał moją żonę. Proszę mu to koniecznie powtórzyć.

— Powtórzę z pewnością, señor.

— Kiedy mu to będzie na rękę. O ile telefony wkrótce zaczną działać, zadzwonię do niego.

Powiedział do widzenia i wyszedł. Idąc do furgonetki usłyszał, jak Indianka z hałasem rygluje drzwi. Z przykrością myślał o drodze powrotnej aleją i przez dłuższą chwilę siedząc przy kierownicy palił papierosa.

I znowu jazda przez dotknięte zniszczeniem nieprzyjazne ulice. Tu i ówdzie krzątali się ludzie czyniąc słabe wysiłki, by usunąć gruzy i szkło, ale w większości przypadków nie czyniono nic. W plamach cienia żołnierze rozwaleni leniwie siedzieli po kilku albo stali ponuro na rogach ulic. Kilku z nich zawołało do niego coś szyderczo, kiedy przejeżdżał. Na placu zatrzymał go oficer w wysokich sznurowanych butach, a w alei musiał wiele razy hamować, aż wreszcie, odprawiony władczym gestem, mógł jechać swobodnie. Znajomość tej procedury bynajmniej nie wpłynęła kojąco na jego nerwy i aleja wydała mu się dwa razy dłuższa niż poprzednio.

Dopiero kiedy opuścił śródmieście, pozbył się widoku mundurów. Nagle ku swemu zdumieniu zobaczył, że ktoś obsługuje prywatny samochód stojący przy stacji benzynowej. Pod wpływem impulsu zawrócił i zatrzymał się za nim. Indianin w piżamie napełniający bak podniósł głowę i spojrzał na niego spode łba.

— Cześć! — usłyszał wołanie z tamtego wozu.

Jordan wysiadł i zbliżył się. Tęgi mężczyzna z krótko przyciętymi włosami uśmiechnął się do niego szeroko.

— Zapewne pan Livingstone, nieprawda...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin