Irvine Alex - Przeczucia nieśmiertelności.pdf

(1295 KB) Pobierz
661949815 UNPDF
Irvine Alex
Przeczucia nieśmiertelności
Z „Nowa Fantastyka” nr 4(271) – kwiecień 2005
1
Stojąc na małej przełęczy łączącej dwa szczypty Gór Skalistych, Norman Campbell recytował
półgłosem wiersz:
Lecz jest Drzewo, spośród wszystkich jedyne,
Jedna Łąka, na którą spoglądam,
Mówią o tym, co przeminęło.
Bratki u mych stóp
Jednako powtarzają:
Gdzież jest to prorocze lśnienie?
Gdzie jest splendor i marzenie?
Norman zabił kiedyś człowieka, by nie dopuścić do tego, co miał zamiar teraz zrobić. Jego syn, Sasha,
kończy dzisiaj osiemnaście lat. Nie sposób zrozumieć wierszy Wordswortha, jeśli choć raz nie wyrecytuje
się ich pełnym głosem ze szczytu górskiego.
Muszę podjąć właściwą decyzję, mruknął do siebie.
* * *
- Hej tato - Sasha powitał Normana, kiedy ten wrócił do obozu, który założyli trzy dni wcześniej.
Wezbrany topniejącym śniegiem strumień toczył swe wody w dół wąwozu, który na mapach nadal nosił
nazwę Wąwozu Hermana. Dwie mile stąd w dół strumienia biegła autostrada 1 -70, przecinając Góry
Skaliste; bliskość cywilizacji sprawiała, że żołądek Normana aż się przewracał ze zdenerwowania.
Szesnaście lat, pomyślał.
- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, synu - odpowiedział Norman, siadając przy ognisku i
nakładając sobie solidną porcję gulaszu.
Sasha mył miskę w strumieniu. Norman widział wyraźnie, jak chłopiec zmaga się ze sobą, usiłując ująć
w słowa dręczące go pytanie. Jadł w spokoju, przygotowany na to, co miał usłyszeć.
661949815.001.png
- Czy naprawdę schodzimy dzisiaj z gór?
- Tak - odpowiedział.
- Czy aresztują cię, kiedy dotrzemy do miasta?
- Zdziwiłbym się, gdyby tego nie zrobili.
2.
Niecałe dziewiętnaście lat wcześniej, w dniu poprzedzającym tamten poranek, Norman Campbell nie
uważał się może za najszczęśliwszego człowieka na świecie, ale na pewno za dość zadowolonego z życia.
Był piątek wieczór. Konto Normana pękało w szwach, zasilone całotygodniowym zarobkiem, w głowie
przyjemnie szumiało od piwa marki Coors, a bile na wysłużonym i pomazanym kredą stole bilardowym
słuchały jego rozkazów. Miał dwadzieścia cztery lata i Valverde Country Club w dzielnicy West
Alameda w Denver, w stanie Kolorado, był dokładnie tym miejscem, w którym w tym momencie chciał
się znajdować i którego nie zamieniłby na żadne inne na świecie.
- Hej, Kraksa! - zawołał Terence przez stół. - Znowu trafiłeś?
- Trafiam za każdym razem - odpowiedział Norm i uderzył w ósmą bilę, która potoczyła się wzdłuż
stołu, wolno i leniwie, jak cadillac sunący majestatycznie Yalley Highway.
Kiedy w końcu uderzyła w róg stołu i wtoczyła się do łuzy, Norm wrócił do stolika i zamówił następną
kolejkę piwa.
- Założę się, że chciałbyś jeździć tak dobrze, jak grasz w bilarda - powiedział Terence. Jego krzaczasta
broda, jakiej nie powstydziłby się Święty Mikołaj, była cała w pianie od piwa.
- Cholera - przeklął Norm. Ta kraksa przytrafiła mu się przeszło trzy miesiące temu, a ciągle mu
dogryzali. - Założę się, że chciałbyś być tak dobry w łóżku jak ja w bilardzie.
Matt i Bili Amidor, bracia zatrudnieni w magazynie firmy ze sprzętem biurowym, który Norm i
Terence rozwozili w swoich ciężarówkach, ryknęli śmiechem. Terence zakrył usta dłonią, udając, że
wyciera brodę, żeby nie zauważyli, że on też się śmieje.
- Hej, patrzcie, co my tu mamy!
Wszyscy odwrócili głowy. Bili gwizdnął. Norm z wrażenia rozlał piwo i odsunął się od stołu, by piana
mogła spłynąć na podłogę.
- Ty to wiesz, jak zrobić na kimś wrażenie, Kraksa - znowu dogryzł mu Terence. - Rozwalasz
ciężarówki o ściany, rozlewasz drinki, jak tylko w zasięgu wzroku pojawi się niezła laska... I co jeszcze?
A może teraz naplujesz szefowi na buty? Recytując przy tym Szekspira?
- Pieprzony szef, przydałoby się napluć mu na buty - odgryzł się Norm, ale bez zbytniego zapału, bo
całą jego uwagę pochłaniała kobieta przy barze. Wysoka, długie czarne włosy, długi czarny płaszcz, który
pewnie kosztował więcej, niż Norm zarabiał w ciągu miesiąca, twarz, która mogłaby być natchnieniem
poety.
- Założę się, że jedzie na telomerazie - powiedział Norm.
- Hm, trochę zbyt idealna, co? - mruknął Bili
- Co ona tutaj robi? - zastanawiał się Matt, zapalając papierosa.
Dobre pytanie. Country Club nie był do końca speluną, ale nawet Norm, który nigdy nie spędził za
kratkami więcej niż jedną dobę i od czasu do czasu przeczytał jakąś książkę, trochę odstawał od reszty
klienteli. Ta kobieta pasowała do tego miejsca jak perła do kupy gnoju. Poza tym, jeśli oczy ich nie
myliły, była sama.
A nie, jednak nie była sama. Chwilę później pojawiły się jej przyjaciółki - trzy równie perfekcyjne,
doskonale piękne i doskonale nie pasujące do otoczenia. Zupełnie jak modelki prosto z sesji zdjęciowej
albo jakiegoś występu, pomyślał Norm. Jedynym miejscem w pobliżu, gdzie można było obejrzeć
damskie występy na żywo, była porno buda za rogiem, ale nie podejrzewał, by kobiety o takim wyglądzie
kiedykolwiek znalazły się choćby w pobliżu takiego miejsca.
- Przyszły na podryw - stwierdził Matt z kwaśną miną. Wkurzało go, że ludzie, którzy normalnie nie
zaszczyciliby go jednym spojrzeniem, przychodzą do jego ulubionych knajp, mimo że czasem sam dla
zabawy wchodził do barów dla bogaczy i zapalał papierosa tylko po to, by go stamtąd wyrzucono
- Zagadaj do nich, Kraksa - ciągnął. - Recytuj wiersze, potem zabierz do domu i obsikaj z góry na dół.
- Gadka szmatka - powiedział Norm, ale w duchu przyznał, że przynajmniej dwie trzecie z tego, co
powiedział Matt, miało sens: recytuj wiersze, zabierz do domu. To była stara, sprawdzona technika, pod
warunkiem że nie przesadzało się z wierszami.
Wrócił do stołu bilardowego i wbił kolejną, piętnastą bilę prosto do luzy. Nadal miał fart, ale czuł, że
już niedługo to potrwa; ta kobieta zdecydowanie za mocno go rozpraszała. Teraz był już pewien, że
stosowała terapię telomerazą. Mimo że wyglądała na dwadzieścia pięć lat, nie zachowywała się jak
dziewczyna, która dopiero co skończyła studia. Biła z niej pewność siebie, coś takiego, czego nie umiał
dokładnie określić, ale założyłby się o swoją pracę, że była starsza, niż wskazywał jej wygląd. Czekając
na swoją kolejkę, zastanawiał się, czy pogadać z chłopakami na ten temat, w końcu zdecydował, że lepiej
nie, bo pewnie tylko sprowokowałby Matta do wygłoszenia kolejnej tyrady przeciwko bogatym. Terapia
była tak droga, że przeciętny człowiek nie mógł sobie na nią pozwolić, a Matt, tak jak wszyscy, chciał
być nieśmiertelny.
Jak wszyscy, ale nie Norm. Żyć wiecznie? Koszmar. Pewnie i tak dociągnie do setki, a to i tak za długo.
Wątpił, czy zdoła się we wszystkim połapać na starość, jeżeli świat dalej będzie się zmieniał w tak
zatrważającym tempie.
Ale czy rzeczywiście? Mamy połowę dwudziestego pierwszego wieku, a w końcu wcale tak wiele się
nie zmieniło, stare problemy nadal są aktualne, myślał Norm. Niesamowite, nikt nie dopuszcza myśli, że
przyszłość będzie wyglądać dokładnie tak samo jak chwila obecna. Gdy przyszła jego kolej, znowu
wcelował, ale tylko dlatego, że trafił w tak duże skupisko bil, że jego uderzenie rozbiło je z donośnym,
grzechoczącym dźwiękiem. Sto lat temu faceci tacy jak on pewnie tak samo grali w barach w bilard,
kiedy już skończyli ładować sprzęt biurowy i ryzy papieru do tirów. Zapewne tak jak on nie jeździli w
piątki, pracę zaczynali w niedzielę wieczorem, kiedy było mniej pijanych na drogach. Padał śnieg i Norm
cieszył się, że nie musi jechać do Cheyenne.
A jednak mimo wszystko istniała zasadnicza różnica między latami pięćdziesiątymi XX wieku i
czasami obecnymi, pomijając oczywiście wiele innych różnic, jak wprowadzenie desegregacji, wirtualna
rzeczywistość, samochody z napędem elektrycznym, Kryzys Wodny i cała reszta - wtedy dziewczyny,
które wychodziły na podryw, nie były nieśmiertelne.
Jak bogowie w mitologii greckiej, pomyślał Norm. Zeus schodzący na ziemię, żeby się wyszaleć,
Apollo uganiający się za Dafne po lesie. Czy naprawdę tak bardzo się różnimy - ludzie stosujący
telomerazę i reszta świata?
Kobiety usiadły w kącie, przy wyjściu ewakuacyjnym. Oglądały telewizję, śmiały się, pewnie kpiąc z
baru, w którym stoły nie mają zamontowanych terminali, pomyślał Norm. Następne uderzenie mu nie
wyszło, najwidoczniej fart się kończył. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że w głębi duszy lepiej
rozumiał Matta, niż mu się wydawało. Spojrzał na kumpli, którzy wymachiwali rękami i śmiali się,
dopijając piwo z kolejki, którą postawił. I tak toczył się ten piątkowy wieczór.
Nie jest wcale tak źle, myślał Norm. Lubię swoją pracę, lubię moich kumpli, zarabiam wystarczająco
dużo, żeby mieć trochę przyjemności z życia, świat jest pełen pięknych kobiet. Na co komu
nieśmiertelność?
Ale kiedy nieśmiertelna czarnulka postawiła mu piwo, stwierdził, że jest podniecony i zaintrygowany.
3.
Sasha wyprzedzał Normana, kiedy schodzili wzdłuż potoku Wąwozem Hermana. Nic dziwnego, że jest
podekscytowany, myślał Norman. Ma osiemnaście lat, a dopiero pierwszy raz znajdzie się w mieście za
dnia.
Poczuł dumę na myśl, że w tym świecie, w Ameryce XXI wieku, kraju liczącym trzysta osiemdziesiąt
milionów mieszkańców, udało mu się wychować syna na człowieka, który w prawdziwym świecie,
świecie drzew, wody i kamieni, czuje się jak u siebie w domu.
Nie znaczy to, że ograniczał chłopcu dostęp do nowoczesności. Noszenie ze sobą wysłużonego
terminala na baterie słoneczne razem z aparaturą do odbioru rzeczywistości wirtualnej było strasznie
niewygodne, ale mimo to Norman taszczył go ze sobą, by zapewnić chłopcu dostęp do wiedzy. Żeby
pokazać mu świat ludzi i miast. Żeby poznał literaturę, historię, by wiedział, co się dzieje w polityce.
Żeby umiał dokonać świadomego wyboru, kiedy przyjdzie na to czas. A kiedy Sasha miał sześć lat,
Norman roztrzaskał terminal na kawałki.
Zatrzymali się tuż przed ostatnim dużym zakrętem szlaku, za którym znajdował się zaśmiecony
parking. Sasha patrzył szeroko otwartymi oczami na samochody pędzące pod górę do Tunelu
Eisenhowera; Norman zastanawiał się, co czuje teraz jego syn. Wskrzesiłem powieść wiktoriańską i to nie
na kartkach książki, ale w prawdziwym życiu. Chłopiec porwany za młodu, powracający po latach do
świata, by upomnieć się o swoje dziedzictwo.
- Tutaj jest świat i tam na dole też - powiedział Norman. - Wracamy teraz do tamtego świata, ale ten
świat musisz zabrać ze sobą. Rytm, Sasha. Tamten świat zatracił gdzieś swój rytm.
Sasha skinął głową, nie odrywając oczu od samochodów.
- Wiesz, czemu to zrobiłem, prawda synku? - Już kiedy to mówił, pożałował, że znowu porusza ten
temat. Rozmawiali o tym miliony razy. Ale mężczyzna musiał się upewnić, że jego syn wie... właściwie
co wie? Dlaczego ilekroć spotykali ludzi na bezdrożach Gór Skalistych, musiał udawać, że po prostu
wybrali się z tatą na wycieczkę górską? Dlaczego w wieku sześciu lat musiał patrzeć, jak jego ojciec
zabija człowieka? Dlaczego nigdy nie należał do drużyny piłkarskiej, nie spędzał wakacji w Kalifornii lub
na Księżycu ani nie umawiał się z dziewczynami?
Norman z trudem zapanował nad emocjami. Nieważne, co myśli Sasha. Lepiej uważaj, żebyś nie dostał
ataku serca, kiedy znajdziecie się w Georgetown.
Jakie to absurdalne. Miał czterdzieści trzy lata i był w lepszej kondycji fizycznej niż większość o
połowę od niego młodszych sportowców olimpijskich. Prawdziwy problem leżał w jego psychice. Po
szesnastu latach życia w dzikiej głuszy wykształcił w sobie taką niechęć do cywilizacji, że nazwanie jej
patologiczną byłoby eufemizmem. Nawet teraz, zanim jeszcze postawił stopę na asfalcie i zamienił z
kimkolwiek słowo, musiał skupiać wszystkie siły, by nie obrócić się na pięcie i nie uciec.
- Wyjaśniałeś mi już, dlaczego to zrobiłeś.
- Wygląda na to, że masz coś więcej do powiedzenia na ten temat - powiedział Norman, siadając koło
syna. Nagle ogarnął go strach.
4.
- Zastanawiałam się, kiedy w końcu podejdziesz przywitać się ze mną - powiedziała czarnulka. –
Zawsze ignorujesz kobiety, które stawiają ci drinki?
- Akurat miałem farta w grze - odpowiedział Norm.
- Hm... - W jej oczach zamigotał uśmiech. To kobieta, która lubi gierki, pomyślał Norm. - Jesteś
przesądny?
- Bilard to bilard. Jak ci idzie, to nie chcesz czegoś spieprzyć. Dzięki za piwo.
Było tego trzy kufle.
- Nie ma za co. - Oparła głowę na rękach i patrzyła na niego. - Jak ci na imię, bilardowy mistrzu?
- Norm. A tobie?
- Melinda. A to są Licia, Quincy i Michelle.
- Miło mi.
- Nie zaprosisz do nas swoich przyjaciół?
Norm zastanawiał się przez chwilę.
- Właściwie mogę, tylko że Matt, ten tam, ma problem z bogatymi dziewczynami na telomerazie.
- Naprawdę? - uśmiechnęła się Melinda, a jej przyjaciółki wybuchnęły śmiechem.
- Niestety. Poza tym obawiam się, że Terence chyba nie będzie w stanie wykrztusić z siebie słowa w
waszej obecności. Zawsze jest trochę onieśmielony, kiedy rozmawia z kimś, kto nie jest tak brzydki jak
on.
Niezbyt uprzejmie z mojej strony, pomyślał Norm. Ale to prawda, Terence sam często to powtarzał.
Jest jednak różnica między wyśmiewaniem się z siebie a byciem wyśmiewanym przez kogoś innego.
- Mimo wszystko ich przyprowadzę - powiedział Norm, odchodząc od stołu.
- I co, weźmie cię na przejażdżkę suborbitalną bryką tatusia? - kpił Matt.
- Kto wie - uśmiechnął się Norm. - A jej kumpelka może weźmie ciebie. Chodźcie, panie mają ochotę
na towarzystwo. Oczywiście, jeżeli wasze zasady pozwolą.
- O cholera - zaklął Matt. - Tylko frajerzy mają w takiej chwili zasady.
Przenieśli swój stół pod wyjście ewakuacyjne i połączyli ze stołem nieśmiertelnych. Nowe kufle już
czekały.
5.
- Chciałem powiedzieć - zaczął niepewnie Sasha, z wahaniem dobierając słowa - że... Jejku! Ciągle
mówisz mi, jak to bardzo chciałeś, żebym nauczył się podejmować samodzielne decyzje, ale tak
naprawdę to wszystkie decyzje w moim życiu podjąłeś za mnie, prawda? Kiedy uciekłeś ze mną w góry,
to nie była moja decyzja. Ani mojej matki. To była twoja decyzja. Zabrałeś mi szesnaście lat, w ciągu
których mogłem podjąć tysiące decyzji, i chcesz mi wmówić, że ta chwila, kiedy w końcu mogę dokonać
wyboru, jest tego warta?
- Rozmawialiśmy już o tym - odezwał się Norman po chwili milczenia, głównie po to, by zyskać trochę
czasu na uporządkowanie myśli.
- Tak, a ty ciągle powtarzasz to samo. Tak, wiem, że zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne.
- Bo to było słuszne!
Pamiętaj, mówił do siebie w duchu, jeżeli musisz załadować paletę papieru na ciężarówkę w taki mróz,
że wózek widłowy się ślizga, rozbijasz paletę na mniejsze części i ładujesz tylko po dwa pudełka naraz.
Nikt nie da rady udźwignąć tony, ale prawie każdy podniesie sto funtów. Jest taki podobny do mnie,
pomyślał Norman, patrząc na syna. Może trochę wyższy i szczuplejszy, z budowy ciała bardziej
przypomina matkę, ale rysy twarzy i blond włosy zdecydowanie odziedziczył po mnie.
Szesnaście lat usiłowałem cię czegoś nauczyć, myślał, a teraz, kiedy nauka dobiegła końca, wracamy
do naszej pierwszej lekcji.
- Twoja matka... - zaczął na nowo.
- Nie, tato. Nie mam ochoty o niej rozmawiać. I tak znam ją lepiej niż ty.
- Ale chyba nie... - Normanowi aż zabrakło tchu, nie był w stanie dokończyć pytania. Czy Sasha
kontaktował się z nią? Rozmawiał? Zostawił dla niej wiadomość, kiedy zmuszeni ostrym mrozem
spędzali zimy w pobliżu miast?
- Nie, nie rozmawiałem z nią. Nie wysyłałem jej życzeń na Dzień Matki. Ale czasem odkopywałem
gazety, które ty zakopywałeś, i szukałem w nich nazwiska MacTavish. Zdziwiłbyś się, jak często się
pojawia. Zbierałem wiadomości, musiałem. Przecież twoje jedyne wspomnienia o niej są starsze niż ja.
- No tak, już widzę, o co ci chodzi. Uważasz, że nastawiam cię przeciwko matce?
Żadnej odpowiedzi.
- Myślisz - kontynuował Norman coraz bardziej zirytowany, jak zawsze, kiedy rozmowa schodziła na
Melindę MacTavish - myślisz, że naprawdę byłbym do tego zdolny? Jezu Chryste, synu, zrobiłem to, co
zrobiłem, właśnie po to, żeby tego uniknąć! Możesz być pewny, że gdyby to ona ciebie wychowywała, na
pewno postarałaby się, żebyś nawet nie wiedział o moim istnieniu. Wmówiłaby ci, że jesteś dzieckiem z
probówki, a ja dalej bym sobie spokojnie żył, nie mając o tobie zielonego pojęcia.
Przerwał, kiedy uświadomił sobie, że Sasha na niego patrzy.
- Widzisz? Właśnie o to mi chodzi - powiedział syn.
Dlaczego on nie chce zrozumieć? Wzruszył ramionami. W końcu, co może zrobić? Dać spokój albo
spuścić mu porządne lanie, ale po incydencie z Ivanem Kłosem obiecał sobie, że nigdy nie uderzy syna.
- W porządku. Nic na to nie poradzę, że nie umiesz odróżnić prawdy od fałszu. Równie dobrze możemy
ruszać dalej do... - głos mu się łamał - do miasta. Ale zrozum, synku, gdyby nie szczęśliwy zbieg
okoliczności, naprawdę nie wiedziałbym o twoim istnieniu.
6.
Do momentu zamknięcia klubu zdążyli już połączyć się w pary, nieśmiertelne z Olimpu ze
śmiertelnikami z United Supply Sprzęt Biurowy.
- Może przeniesiemy się do centrum? Znam kilka miłych miejsc - zaproponowała Melinda.
- W takim razie prowadź - powiedział Matt. Norm uśmiechnął się pod nosem, Matt raczej nie powinien
liczyć na to, że w miejscu, do którego zaprowadzi ich Melinda o trzeciej nad ranem, zapalenie papierosa
wywoła oburzenie. Jak wszyscy bogacze, Melinda znała miejsca, w których łamanie prawa było
tolerowane, a tolerancja ta bardziej niż cokolwiek innego pogłębiała dręczące Matta poczucie
niesprawiedliwości społecznej.
Znaleźli stację kolei magnetycznej, wsiedli do magleva, który szybko pokonał trasę do śródmieścia, i
wkrótce znaleźli się na dachu Republic Plaza, który kiedyś był najwyższym budynkiem Denver, a teraz
ginął w gąszczu podobnych sobie strzelistych struktur z betonu i szkła. Było dokładnie tak, jak wyobrażał
sobie Norm. Trochę mocniej zaszumiało im w głowach po kolejnej kolejce drinków, Billi starał się
uspokoić Matta, który robił z siebie kompletnego durnia, Terence siedział w kącie, gapiąc się, jak Orion
przemierza swoją trasę po niebie, by w końcu zniknąć za szczytem Mount Evans, a dziewczyny puściły w
obieg krople do oczu, sporządzone z substancji z pewnością nielegalnej, ale wywołującej niesamowicie
przyjemne wrażenia. Pewnie stworzyli ją spece od inżynierii genetycznej w podziemnych laboratoriach
któregoś z koncernów. Norm zakropił sobie hojnie oczy specyfikiem, mimo że normalnie dla poprawienia
nastroju wystarczał mu alkohol i od czasu do czasu trawka. W końcu kto jak kto, ale bogaci na pewno
mieli dobre narkotyki.
Oczywiście, że mieli. Norm całkowicie stracił poczucie czasu, a wątpliwości i obawy związane z
zadawaniem się z nieśmiertelnymi (wszyscy w końcu słyszeli straszne historie o tym, jak to nieśmiertelni
zabawiają się ze zwykłymi ludźmi, nazywanymi przez nich „krótkodystansowcami", zupełnie jakby
nieśmiertelność była nieustanną walką i jakby zazdrościli im ich śmiertelności, i nawet jeżeli w tym, co
opowiadali w programie Miejskie Legendy, nie było słowa prawdy, (Norm nie miał ochoty obudzić się,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin