Szach Gieorgij - Nie było smutniejszej historii na świecie.doc

(1233 KB) Pobierz
GIEORGIJ SZACH

GIEORGIJ SZACH

Nie było smutniejszej historii na świecie

Wydawnictwo TPPR „Współpraca", 1987

Prolog

Rom tracił oddech. Rozlegający się za jego plecami ciężki tupot świadczył, że dystans dzielący go od prześladowców stopniowo się zmniejsza. Obawa, że straci cenne sekundy, nie pozwalała mu się obejrzeć. Do jego uszu dobiegały bezładne okrzyki pełne gróźb.

Nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Stróże porządku rzadko pojawiali się o tak późnej porze i zazwyczaj nie wtrącali się do rozgrywek między klanami. Ulice były puste, domy pozamykane; Gdyby nawet miał w zapasie jakieś dwie, trzy minuty, by zapukać i poprosić o schronienie, . gdzież pewność, że ktoś mu otworzy? Niezbyt dobrze znał miasto i nie miał pojęcia, czyja to dzielnica.

Przez rozgorączkowany mózg przemknęła myśl: co ja najlepszego robię? Przecież nie ucieknę przed nimi biegnąc wciąż prosto przed siebie! Rom rzucił się w stronę pierwszego napotkanego zaułka. Uliczka była, słabo oświetlona. Popędził w kierunku wielkiego, masywnego budynku, chyba jakiegoś gmachu publicznego, przeskoczył kilka stopni prowadzą­cych na obszerny podest pod portalem i przywarł do jednego z aliantów dźwigających balkon na swych potężnych, zgarbionych plecach. Pragnąc stać się niewidocznym, dosłownie wcisnął się w kamień i niezwykłym wysiłkiem woli wstrzymał oddech.

Podstęp się udał. Cała wataha z wrzaskiem przemknęła obok. Dopiero po przebiegnięciu jakichś dwustu metrów jego prześladowcy zorientowali się, że wyprowadzono ich w pole. Przez minutę kręcili się w miejscu, klnąc i sprzeczając się między sobą, a potem zawrócili.

Gdyby Rom w dalszym ciągu ukrywał się za swoim aliantem, możliwe, że by go nie zauważono. Ale po krótkim odpoczynku odzyskał wiarę we własne siły i postanowił działać. Uchwycił za występ muru i starając się nie

hałasować, począł wspinać się na balkon. Prawie mu się udało, ale w ostat­niej chwili, gdy złapawszy się za wspornik, zmuszony był oderwać się od ściany i podciągnąć na rękach, jego prześladowcy znaleźli się na wysokości budynku i jeden z nich zwrócił uwagę na kołyszący się dziwnie cień.

Wkrótce potem stał w ciasnym, wrogim kręgu i ze wszystkich stron sypały się na niego, niczym splunięcia, przekleństwa w obcym języku. W zamknię­tej przestrzeni ulicy, przykrytej warstwą ścielących się nisko chmur, głosy dźwięczały głucho i przejmująco.

- Ach ty dysfunkcjo zmiennej!

- Pierwiastek z zera!                          

- Kwadrat nieskończoności.

A w jego świadomości jak echo dźwięczał głos ata.

- Erozja!

- Nieurodzaj!

- Chwast!

Każde przekleństwo odbijało się boleśnie w jego duszy. Nieludzkie poniżenie sprawiało, że kręciło mu się w głowie, nogi uginały się pod nim...

- Ostrzegano cię - zostaw ją w spokoju! W przeciwnym razie będzie z tobą jeszcze gorzej. Obiecuję ci to ja, jej brat! Rom poznał ostry głos Tibora.

- I ja, jej narzeczony. W tym tygodniu będzie nasz ślub - wyzywająco odezwał się wysoki, frantowaty chłopak o długich do ramion włosach.

- To nieprawda! - Rom ostatkiem sił schwycił go za ubranie na piersi.

- Może mi przeszkodzisz? - parsknął pogardliwie długowłosy. Wczepił się palcami w kołnierz koszuli Roma, szarpnięciem przyciągnął do siebie i wrzasnął w ucho. - Siódemka!

Roma pochłonęła czarna fala. Straszliwy ból w tyle głowy sprawił, że zaczął osuwać się na ziemię.

- Daj mu spokój, Pierre - odezwał się Tibor. - Ma dość!

Odeszli, rozmawiając wesoło, jak ludzie, którzy spełnili swój obowiązek.

Część pierwsza

1

Poznali się latem.

Tego wieczoru Rom, jego brat Hel i dwaj koledzy z roku siedzieli na nadmorskim tarasie i popijali z kufli napój jęczmienny. Piątym uczestni­kiem spotkania był Stortey, ich wychowawca. Miał on swą metodę pedago­giczną, którą można było sprowadzić do hasła „być razem z nimi". Stortey deptał swym podopiecznym po piętach, pożyczał pieniądze i okazywał inne, nieocenione usługi, grał z nimi w piłkę nożną, spowiadał się przed chłopca­mi, prowokując w ten sposób ich wyznania, a nawet przychodził na młodzieżowe potańcówki. Początkowo studenci mieli się przed nim na baczności, uważając go za szpicla. Potem przyzwyczaili się, czy też raczej pogodzili z jego obecnością. Koledzy potępiali Storteya za bratanie się z młodzieżą i tym samym naruszanie etyki wychowawczej i nawet próbowali usunąć go z wydziału. Po tym właśnie wydarzeniu studenci ostatecznie uznali Storteya za swojego.

- Nas, agrów - perorował głośno Stortey, ocierając pianę z rudych wąsów - mają za psi pazur. I słusznie. Grzebiemy się w ziemi jak robaki. Ludzkość może dokonywać najrozmaitszych bohaterskich czynów, opusz­czać batyskafy na dno oceanu, albo produkować maszyny cięższe od powietrza. A my tymczasem siejemy, zbieramy, znowu siejemy, znowu zbieramy, pasiemy i doimy nasze krówki i tak przez dziesięć tysięcy lat. No i co z tego mamy?

- Może i tak, ale niezupełnie - do dyskusji włączył się dryblasowaty Matthew. - Mój dziad pracował jeszcze łopatą, ojciec również ją miał - na wszelki wypadek - choć przez całe życie nie użył jej ani razu. Wiecie przecież, jakim był doskonałym kombajnistą. No a my już jesteśmy tacy mądrzy, że tylko guziki naciskamy.

- Guziczki, guziczki — przedrzeźniał go Stortey. — A kto je wymyślił, może ty, co? Kiedy robot w polu stanie, to cale nasze bractwo potrafi tylko pobiec do telefonu i dzwonić po techa.

- Przecież sam nas uczyłeś, że fundamentem cywilizacji jest podział pracy - wtrącił się Ben, którego cechowała fenomenalna pamięć i równie fenomenalna naiwność.

- Wcale się tego nie wypieram, mój drogi. Mówię tylko, że gdy tę pracę dzielono, dostaliśmy nie najlepszy kawałek.

Rom nie zabierał głosu, już dawno bowiem poznał pedagogiczne chwyty wychowawcy. Kropkę nad i postawił mądrala Hel.

- Stortey was podpuszcza, nie znacie go, czy co? Agrowie dostali klucz do życia, bez nas wszyscy wyciągnęliby kopyta.

- Brawo, chłopcze! A kto z was powie, co jest najważniejsze w naszej pracy? - Stortey znaczącym gestem uniósł mięsisty paluch.

- Mieć nosa do pogody - natychmiast zawołał Hel.

- Wiedza agrotechniczna - wyrecytował książkową formułę Ben.    

- A ja sądzę, że dobry agr powinien być troszeczkę filem.

- Dlaczego filem?

- Nie wiem, po prostu tak sądzę. Czego się mnie czepiasz? - odciął się Met.

- Nie podskakuj - odezwał się Stortey pojednawczo. - No, a co ty powiesz, Rom?

- Może spostrzegawczość? A może po prostu trzeba ją kochać.

- Jaką ją? - zapytał ironicznie Hel.

- Ziemię, oczywiście.

- Chodź, niech cię ucałuję - rozczulił się Stortey i cmoknął Roma w policzek. - Zresztą, wszyscy pozostali też wyszli obronną ręką. Nawet ty, Met. Choć przyznam się szczerze, ja również nie mogę pojąć, dlaczego agr miałby być troszeczkę filem.

Takie pozornie bezcelowe zabawy słowne toczyli tu prawie codziennie po skończonych zajęciach. Stortey uważał za swój obowiązek rozbudzać w młodych podopiecznych potrzebę myślenia. Największą przyjemność sprawiało mu wywołanie dyskusji, w której mógł, sącząc jęczmiankę, występować w roli arbitra.

Tak było i tym razem. Młodzi ludzie z zapałem perorowali na rozmaite tematy do chwili, gdy na tarasie zgaszono światła. Zeszli nad morze. Tam Matthew dalej próbował wyjaśnić swą zagmatwaną ideę, nikt go jednak nie słuchał. Wieczór był gorący, powietrze pachniało aromatami otaczających

zatokę sadów, śpiewały cykady, przycichłe po dwudniowym sztormie morze pomrukiwało, jakby przywołując do siebie.

- Wykąpmy się! - nagle zawołał Hel, ściągając koszulę.

- Ale nie tu. Znam wspaniałe miejsce. Za mną! - Rom zaczął biec wzdłuż brzegu, pozostali popędzili za nim. Nogi grzęzły w mokrym piasku i tęgi Stortey szybko stracił oddech.

- Poczekajcie! - wrzasnął. - Na pociąg się spieszycie, czy co? Rom zatrzymał się, ale Hel trącił go łokciem.

- Nie przejmuj się! - zawołał. - I tak powinieneś już iść lulu!

- Ach ty draniu! - ryknął Stortey. - Jak można porzucać towarzysza?

- Przecież to nie pustynia - odparł Hel. -Znajdziesz drogę do domu,

szanuj zdro-wie!

Pomknęli dalej i długo jeszcze dobiegały do nich przekleństwa obrażone­go wychowawcy.

Wreszcie ukazała się zatoczka, która wpadła Romowi w oko podczas wędrówek po okolicy. Przebiegli przez pasmo zarośli i stanęli jak wryci.

Od morza dzieliło ich kilka kroków. Ż wody wychodziła naga dziewczy­na. Nie dostrzegła intruzów, skierowała się w stronę pozostawionego na brzegu ubrania i dopiero w ostatniej chwili, zderzywszy się niemal ze stojącym na czele grupki Romem, uniosła głowę. Twarz dziewczyny wyra­żała lęk i zdziwienie, a całe jej ciało drżało ze strachu. Po chwili wahania nieznajoma osłoniła się rękami.

Pierwszy oprzytomniał Hel.

- Oho - powiedział z nutką szyderstwa w głosie - co za niespodzianka! Miałeś rację, Rom, znalazłeś istotnie wspaniałe miejsce.

- Pani pozwoli, że się przedstawię — przyłączył się do niego Met. — Matthew - wskazał na siebie - i. moi przyjaciele.

- Jest bardzo piękna - podzielił się swym spostrzeżeniem Ben. Rom przyglądał się dziewczynie w milczeniu. Zdawał sobie sprawę, że postępuje wyjątkowo nieprzyzwoicie, ale nie mógł odwrócić wzroku. Nieznajoma była wysoka, prawie jego wzrostu, o wąskich ramionach i cienkiej, gibkiej talii. Mógłbym ją objąć w pasie jedną dłonią, pomyślał. W krzyżującym się świetle dwóch księżyców połyskiwały na jej matowej skórze krople wody. Długie, proste włosy barwy pszenicy miękko spływały na ramiona dziewczyny. Miała pomarańczowe, świetliste oczy. Teraz nie było już na jej twarzy ani lęku, ani przerażenia, patrzyła na Roma

obojętnie.

Rom nie odwracając się, krzyknął przez ramię.

- Hel, Met, Ben-odejdźcie! Hel roześmiał się nerwowo.

- Ciekawe, z jakiej to niby racji mamy ci odstąpić tę ślicznotkę? A może będzie wolała kogoś innego?

- Otóż to — poparł go Met. — Trzeba sprawiedliwie, będziemy losować.

- Coś ty, zgłupiał? - oburzył się Ben.

- Ale jeżeli wypadnie na ciebie, świętoszku, to nie odmówisz, prawda?

- Ależ Met, przecież nie jesteśmy dzikusami, żeby grać o nią w kości. Niech sama wybierze, z własnej woli. — Hel podszedł do dziewczyny i położył rękę na jej ramieniu. — Słyszałaś? Masz teraz głos.

Rom, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, schwycił brata za koszulę na piersiach i z całej siły powalił go na ziemię. Szczupły Hel potoczył się kilka metrów, krzycząc z bólu i oburzenia.

- No, chodźcie - odezwał się Rom z gniewem. - Kto jeszcze ma ochotę się zabawić? - Odwrócił się twarzą w stronę kolegów i zacisnął pięści.

Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. I nagle odezwała się dziewczyna.

- Pozwólcie mi się ubrać. Długo pływałam i jestem bardzo zmęczona. -Aty przetłumaczyły jej słowa.

- Przecież to nie nasza - zawołał zawiedziony Matthew.

- Najprawdopodobniej mata - domyślił się Ben.

- No proszę, a ty byłeś gotów zabić rodzonego brata z powodu jakiejś obcej dziewuchy - wycedził Hel, podnosząc się i otrzepując piasek.

- Odejdźcie - powtórzył Rom z uporem. . - Opamiętaj się, co będziesz z nią robił?

- Chodź z nami, Rom. Hel ma rację - Ben pociągnął go za rękaw.

- To moja sprawa.

- Czort z nim, niech robi jak uważa.

Odeszli. Rom podniósł z ziemi ubranie dziewczyny, podał jej i odwrócił się.

- Kim jesteś?

- Matą.

- To już wiem. Jak masz na imię?

- Ula.                                          

- A ja Rom.

Nie odpowiedziała.

- Lubisz pływać?

-Tak.

- Ja też.

I znowu żadnej reakcji. Rom nie poddawał się.

- Studiujesz?

- Tak.

- I czego was uczą?

- Nie zrozumiesz tego.

- Ach tak, wysokie materie -odparł ironicznie i nie słysząc odpowiedzi, . rzekł ze złością. - Czego milczysz, zstąp wreszcie do zwykłego śmiertelnika, korona ci z głowy nie spadnie!

- No cóż, jestem gotowa. - Minęła go i stanęła przed nim twarzą w twarz. - Powiedz, dlaczego uderzyłeś swojego brata... to przecież twój brat, prawda?

- Tak, ma na imię Hel. Dlaczego? Dlatego, że cię dotknął.

- Czy uważasz, że powinieneś występować w obronie obcej?

- Sprawiałaś wrażenie tak bezbronnej.

- Bzdura! - odparła wyzywająco. - Doskonale dałabym sobie radę.

- Gratuluję. W każdym razie było mi'przykro. Wzruszyła ramionami.

- Myślałby kto! Nie zrobiło to na mnie wrażenia.

- Dziwna z ciebie dziewczyna.

- Coś podobnego! A ja sądzę, że to ty jesteś dziwny. Bić swoich... Zawsze tak robisz?

- Nie — przyznał się Rom. — To było pierwszy raz.

- Nie lubisz swego klanu? - ciągnęła dalej, jakby nie słysząc jego odpowiedzi. - Zresztą, może u was, agrów, są takie obyczaje?

- U nas, agrów, obyczaje są takie jak u innych - zaprotestował Rom urażonym tonem. - A może nie jesteśmy ludźmi?

- Tego nie powiedziałam.

- Ale pomyślałaś. Słuchaj, skąd się u ciebie bierze taka pogarda dla. agrów? Czy choć przez chwilę pomyślałaś, kto was żywi?

- Wykonujecie swoją część pracy. Cywilizacja opiera się na podziale pracy - powiedziała Ula pouczająco.

- Wiem o tym. Ale Stortey mówi, że gdy dzielono pracę, my dostaliśmy nie najlepszy kawałek. Pewnie czujecie się jak bogowie - przecież matom najbardziej się poszczęściło - mają najczyściejszą i najważniejszą pracę.

- Kim jest Stortey?

- Naszym wychowawcą.

- No cóż, na mnie już czas.

- Mogę cię odprowadzić?

- Po co? Sama trafię.

- Porozmawiamy.

- O czym? Chyba wszystko sobie wyjaśniliśmy. Ty jesteś agr, ja -mata. Cóż możemy mieć wspólnego?

- Co mamy wspólnego? - Rom zamyślił się przez chwilę, a potem zatoczył dłonią łuk, wskazując to, co ich otaczało. - Morze, piasek, jabłonie... Oboje osłaniamy oczy, gdy razi nas słońce, i oboje słyszymy śpiew skowronka. I ty, i ja żyjemy, oddychamy, cieszymy się i cierpimy. A poza tym sądzone jest nam kochać.

- Kochać? Owszem, ale tylko kogoś ze swojego klanu.

- Jesteś pewna?

Na twarzy Uli pojawiło się lekkie zmieszanie.

- Boisz się nawet o tym pomyśleć? Czy jestem gorszy od chłopaków z twojego klanu?

Rom miał wrażenie, że po raz pierwszy spojrzała na niego jak na człowieka. Prześlizgnęła się wzrokiem po jego młodzieńczym, muskular­nym ciele, popatrzyła w jasne, niebieskie oczy.

- Jesteś piękny - odparła po prostu i po chwili dodała. - Ale nie znasz teorii względności.

Złość i uraza zamroczyły Roma. Niespodziewanie objął Ulę swymi mocnymi ramionami, przycisnął do siebie i pocałował w usta... Potem wypuścił ją i lekko cofnął głowę, jakby oczekując, że Ula go spoliczkuje.

Przez moment patrzyła mu uważnie w oczy. A potem rzekła z leciutkim żalem w głosie.

- To niczego nie zmienia. Przecież i tak nie znasz teorii względności. Przez kilka chwil stali naprzeciw siebie, onieśmieleni i obcy. Ula nie doczekała się odpowiedzi, odwróciła się i poszła. Rom patrzył na jej znikającą w ciemnościach szczupłą figurkę, ogarnięty nie znanym mu dotąd uczuciem nieodwracalnej utraty. Walczył z pragnieniem, by pobiec za Ulą, schwycić ją brutalnie za rękę, by oddać jej ten ból, który mu sprawiła. I nigdy już nie pozwolić jej odejść.

Ula, na skraju zarośli, zatrzymała się i pomachała mu ręką. „Żegnaj, Rom, dziwny chłopcze" - dobiegły go jej słowa.

2

Profesor agrochemii Valdez, mimo swych siedemdziesięciu lat wciąż ener­giczny i dziarski, z entuzjazmem opowiadał studentom o zaletach nowej, syntetycznej paszy.

- Prutyna jest białkiem uzyskiwanym w wyniku ciągłej fermentacji w hodowli mikroorganizmów żywiących się metanolem. Zawiera siedem­dziesiąt jeden i dwie dziesiąte procent białka, trzynaście i dwie dziesiąte tłuszczu, odznacza się wysoką kalorycznością, dobrymi walorami smakowy­mi, jest łatwo przyswajalna.                       

- Panie profesorze, skąd wiadomo, że odznacza się dobrymi walorami smakowymi?                                         

- Nie błaznuj, Matthew. Skoro krowy jedzą prutynę z apetytem, mamy podstawy sądzić, że jest smaczna.                     —

- Zeżrą cokolwiek, jak będą głodne! Przecież nikt im nie podaje menu, by sobie wybrały.

- No cóż! Jeżeli ustalenie walorów smakowych prutyny jest dla ciebie takie ważne, to przeprowadź eksperyment i zjedz porcyjkę.

Klasa roześmiała się. Valdez, zadowolony, że udało mu się pognębić zaprzysięgłego dowcipnisia, jakim był Met, kontynuował wykład.

- Prutynę można wykorzystać również w celu zastąpienia sproszkowa­nego, odtłuszczonego mleka w paszach dla cieląt. Można ją stosować w połączeniu z takimi składnikami, jak koncentrat sojowy, sojowe wyciągi, hydrolizat białka rybiego i białko kartoflane...

Rom puszczał te mądrości mimo uszu, próbowal bowiem odtworzyć w pamięci i przenieść na papier formuły, które przeczytał w podręczniku matematyki. Tę opasłą książkę zdobył nie bez trudności. Przez cały tydzień bacznie obserwował, jak matowie zachowują się w bibliotece uniwersytec­kiej, przechodził obok ich sektora, ukradkiem zerkał na ustawioną na regałach literaturę przedmiotu i starał się na podstawie obwoluty zidentyfi­kować potrzebną mu pracę. Gdy wreszcie trafił na moment, kiedy w czytelni było zaledwie dwóch czy trzech zagłębionych w lekturze studentów, schwycił upatrzoną książkę i zręcznie schował ją za pazuchę. Niestety, gdy przy pomocy ata zapoznał się z jej tytułem, okazało się, że jest to pomoc naukowa dla dyplomantów. Musiał wszystko zaczynać od początku, dosko­nalić taktykę, wynajdywać nowe podstępy i sposoby. Wreszcie wpadł mu w ręce początkowy kurs matematyki i z ogromnymi trudnościami, po omacku, jak ślepy, który bez przewodnika przechodził na drugą stronę

nieskończenie szerokiej ulicy, zaczął przyswajać sobie podstawy innego -cudzego i obcego mu języka.

„ V324=18" - napisał Rom, zaś w jego świadomości zabrzmiało - Ula ma osiemnaście lat.

„(a+b)2 = a2+2ab+b2)". - Rom plus Ula do kwadratu równa się Rom do kwadratu plus dwa razy Rom z Ulą plus Ula do kwadratu.

„Suma kwadratów przyprostokątnych trójkąta równoramiennego równa się kwadratowi przeciwprostokątnej". Gdyby mnie i Ulę pomnożyć przez nas i dodać, powinna powstać jakaś wzniosła całość...

- Co robisz, Rom, cóż to za kabalistyczne znaki?

Rom drgnął i uniósł głowę. Valdez, który bezszelestnie stanął tuż przy nim, badawczo przyglądał się leżącej na stoliku kartce z kolumnami cyfr i liter. Szesnaście par oczu z zaciekawieniem obserwowało to wydarzenie. - Za... zamyśliłem się i po prostu bazgrałem po papierze.

- A o czym myślałeś, jeśli wolno spytać?

- O agrochemii.

Klasa parsknęła śmiechem. Valdez również się uśmiechnął.

- Godne pochwały. Jednakże mam wrażenie, że z tych bazgrołów wyłoniło się coś nader konkretnego. Czy to przypadkiem nie matematyka? Rom schylił głowę, przyznając swą winę.

- Po co ci to?

Rom nie odpowiedział.

Valdez wziął leżącą przed Romem kartkę papieru, podszedł do tablicy i zaczął dokładnie przepisywać na niej symbole matematyczne. Następnie cofnął się o krok i teatralnym gestem wskazał efekt swej pracy.

- Co to jest?

W klasie zapanowało poruszenie, studenci zaczęli rozmawiać między sobą, ktoś zachichotał.

- Te znaki są wam obce. I słusznie, tak właśnie być powinno! -Profesor stanowczo zaakcentował ostatnie słowa. - Jeżeli zaczniecie wbijać sobie do głowy rozmaite uboczne wiadomości, to nie starczy w niej miejsca na rzeczy, które są wam niezbędne. Ten, kto chce wiedzieć wszystko, skazany jest na los nieuka. Czeka go nędza i pogarda. Roztrwoni swój intelekt.

Valdez spojrzał na studentów. Wpatrywał się w każdą twarz, sprawdza­jąc jak silnie zapadają w ich dusze jego słowa. Pragnął, by odebrali to uczucie głębokiej obrazy, jakiej doświadczał on sam widząc, że młody agr pozwolił sobie sięgnąć po nie swoją wiedzę. Był to zarodek niebezpiecznego buntu i należało go stłumić za wszelką cenę, uwolnić się od niego tak, jak

uwalnia się ziemię od chwastów. Klasa wyczuła stan jego ducha i przy­cichła.

- Czymże jest człowiek? - zapytał profesor. I sam odpowiedział.

- Człowiek, to zawód. Rodzaj pracy jest zakodowany w naszych genach, przekazany z mlekiem matki. Porzucenie swych zajęć oznacza zdradę swych rodziców, swego klanu, zerwanie tej nieskończonej nici, która ciągnie się z przeszłości w przyszłość. A przecież ze splatających się pojedynczych, rodzinnych nici powstaje potężna lina, jedna z tych, na których zawieszona jest cała budowla naszej przodującej kultury technicznej. Tak samo jest w przyrodzie - jeżeli obetnie się jedną, potem drugą gałąź, (o pień drzewa osłabnie i nie będzie mógł udźwignąć korony.

Valdez popatrzył na słuchaczy. W ich pozach i wyrazie twarzy nie było tego charakterystycznego odzewu, który świadczy o pełnej, bezwarunko­wej zgodzie. Dlaczego? Ach tak, przecież usłyszeli racje tylko jednej strony, zaś młodość z typowym dla siebie dążeniem do sprawiedliwości, które niestety w miarę upływu lat traci na sile, tępieje i blaknie w wyniku nieuniknionych kompromisów z sumieniem, domaga się uczciwego poje­dynku. Należy dać im możliwość sprawiedliwej oceny, inaczej wątpliwości pozostaną.

Spoglądają na swego kolegę, chcą zrozumieć, co Romowi strzeliło do głowy, dlaczego nagle odważył się zerwać z kanonem, jaki się za tym kryje zamysł?

Rom wpadł w popłoch. Nie mógł wyjawić im swej najskrytszej tajemnicy, podzielić się uczuciem, które od jakiegoś czasu owładnęło całym jego jestestwem. Gdyby tak postąpił, stałby się obiektem kpin i szykan, wywołał­by burzę i tu, na wydziale, i w domu. Ujrzał w myśli twarze bliskich mu osób - ojca, matki, Hela, Storteya, Meta, Bena... Chyba tylko Stortey byłby W stanie go zrozumieć. Musi posłużyć się podstępem.

- Zgadzasz się, Rom, że człowiek - to zawód?

- Tak, oczywiście.

- Po co ci więc to wszystko? - Valdez wskazał symbole wypisane na tablicy.

- Pomyślałem, że matematyka pomoże mi w nauce agrochemii. - Rom uczepił się tej niespodziewanej, zbawiennej myśli i szybko zaczął ją rozwijać. - Czyż nie musimy obliczać zebranych plonów i określać procent strat ziarna? Pan sam, panie profesorze, mówił, że dzięki opracowywaniu ilościowych danych na temat chemicznego .składu gruntu i atmosfery

uzyskujemy możliwość określenia z maksymalną dokładnością, jakie dodatki mineralne są potrzebne, do jakiego stopnia należy podnieść wilgotność, kiedy najlepiej rozpoczynać siewy i żniwa.

- Zgoda, zgoda. Ale do tego służą elektroniczne maszyny liczące. Do nas zaś należy przekazanie techom informacji, prawidłowe sformułowanie zadania i odebranie od nich potrzebnych nam rozwiązań.

- Ale jeżeli maszyna się pomyli?        

- O to niech się. martwią techowie.-Valdez nie wytrzymał, by nie dociąć Romowi. — Będzie się mylić, jeżeli techowie zaczną zajmować się agrono­mią, zamiast pilnować swoich maszyn.

- Ale czy na co dzień można się obyć bez umiejętności liczenia? - nie poddawał się Rom.

- Nam wystarczy tabliczka mnożenia. Nie, Rom, twoje argumenty nie wytrzymują krytyki. Obecny podział pracy jest owocem długiej ewolucji. Pokolenie po pokoleniu poszukiwało najbardziej racjonalnych i ekonomi­cznie uzasadnionych wariantów, każdy szczegół tego podziału został prze­myślany jak najdokładniej, jest wypracowany i wycyzelowany mądrze i pięknie. Po co szukać dziury w całym? Czy lepiej będziesz orał, jeżeli dowiesz się, jak zbudowany jest autopług?

Valdez poczuł, że utrafił we właściwą nutę. Wreszcie wszyscy zaczęli przechylać się na jego stronę. Proste i jasne argumenty są stokroć silniejsze od wspaniałych, ale bezcielesnych abstrakcji. Szczególnie ucieszył się, gdy przyszła mu z pomocą Rozalinda, studentka, która miała opinię najzdol­niejszej na wydziale i była nie kwestionowanym autorytetem wśród swoich rówieśników. Tej pięknej i energicznej dziewczynie o wyraźnych cechach przywódczych, umiejącej zawsze wyrazić właśnie to, co myśleli inni, wszyscy wróżyli wspaniałą karierę.

- Wiesz co, Rom - powiedziała, zwracając się do kolegi - przyznam się, iż cieszy mnie, że ta rozmowa ma miejsce. To lekcja dla nas wszystkich. Co tu ukrywać, któż z nas choć raz nie zazdrościł matom, techom, czy nawet filom? Każdy z zawodów ma swoje uroki. Powinniśmy przezwyciężyć w sobie tę przeklętą ciekawość i skoncentrować się na jednej sprawie. Wybierać jej nie musimy, wyboru dokonali za nas przodkowie.

- A mówiłem - nieoczekiwanie wyskoczył Matthew - że każdy agr powinien być odrobinę filem.

- Dlaczego właśnie filem? - zapytał Ben.

- Mówiłem ci przecież, że sam nie wiem.

Wszyscy się roześmieli. I znowu jak wtedy, na tarasie, zaczęli pokpiwać

z Meta. Przyłączył się do nich również Valdez, który uważał, że przyda się chwila odprężenia. Incydent z matematyką został zakończony.

Rom był zadowolony, że zostawiono go w spokoju. Co prawda dziwił się nieco, że zazwyczaj zadziorny i uszczypliwy Met bez szemrania wysłuchuje złośliwości pod swoim adresem, ba, nie tylko wysłuchuje, ale nawet jakby świadomie prowokuje do nich kolegów, wypowiadając bezsensowne, za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin