z kurakiem rozmowy wlasne.rtf

(10 KB) Pobierz

Siedziałem, jakby ktoś przed chwilą mi do łba cepa jakiego przytulił, albo inne kowadło. Tak nie do końca ja sam, bowiem wokół mnie nie jedna sztuka hołoty się zebrała, aby przysłuchiwać się historii wprost z horrorów wziętej. Wszelakie śpiewy dawno przestały się rozchodzić, więc i mieszkańcy z pobliska tym razem straży wzywać nie musieli, co by więcej gąb do piwa się nie dobierało. Milczeli wszyscy spoglądając na opowiadającego i włos się sam jeżył na głowie, ale po kolei.

 

Gdzież można wieczór spędzać, mową i śpiewem wypełniać szare dni mało znaczącego miasteczka, w państwie lennym? Ano nigdzie indziej jak w karczmie, dla amatorów dzikiej akcji jeszcze zamtuże pozostają, ale nigdy nie słyszałem by ktoś tam inny piał niż dziewki gospodarne.

 

My z pełną kulturą i gębą uśmiechniętą siedliśmy w samym wewnętrznym rogu blisko lady, co by mróz wieczorny po pyskach nas nie całował, tak jak to marynarze lubili, i aby piwsko było na zawołanie. Jak zwykle gospodarz, iście panisko lokalne, o posturze byka i brzuchu barona, o wąsach jak dwa węże brązowo bure zakręcone ku górze, na powitanie rzucił każdemu po kubku nalewki własnej roboty, co by kopnęło na początek zabawy. Jego córy, dwie słodkie dziewczęcia o jasnych włosach, zdradzających inne ojcostwo od wyżej wspomnianego, kręciły się między stolikami, szczebiocząc wesoło do klienteli i podśmiechując, kiedy jeden z drugim dotkliwie sprawdzali młodzieńcze krągłości. Wszyscy cieszyli, że żaden świętoszek dziś nie zawitał, bo co to za zabawa, kiedy nad głową bicz Boski lata?

 

Tak toż hulajdusza trwała. Ja z kompanami od miecza i bramy, piliśmy i śpiewaliśmy żołnierskie pieśni, oraz sprośne przyśpiewki. Z każdą chwilą coraz to więcej uśmiechniętych towarzyszy zaczęło nam dopomagać, aż… stała się rzecz niepojęta.

 

Ot karczmarz przyniósł trzy klatki, w których sztuk kur kilka było i jeden kogut, wielki i zuchwały. Kolacja miała być zatem prosta i smaczna, aczkolwiek nie doszła dla mnie nigdy do skutku.

 

Rozochocony alkoholem i pod wpływem wzroku koguta podszedłem do klatki, w której siedział samotny oraz dumny, niemal jak paw z oberwanym ogonem. Mierzyliśmy się wzrokiem, niczym gladiatorzy przed walką, a pot spływający po twarzy obwieścił mi oto, że niezwykła inteligencja bijąca z tych małych oczysk zaczyna mnie przerażać i duszę lodem skuwać. Nie mogłem jednak po sobie pokazać, strachu. Przed ptakiem? Toż to, jakbym mógł z trolem, czy nawet koboltem mierzyć się na życie, kiedy mnie moja kolacja przeraża?!

 

Pochwyciłem wtem jeden z leżących na ladzie widelców i niczym mistrz szermierki dygałem nim w stronę klatki. Ku memu zdziwieniu i bynajmniej tylko mojemu, ptak nie poruszył się, o zgrozo!, zamiast tego zwrócił w moją stronę dziób, tak że potężne korale, jak męskie kartofle, dworsko nazywając, stały się majestatem siły i doświadczenia, o spokoju ducha i męskości nie wspominając. Zbabiałem.

 

Cóż to za demonisko, co miast przestraszyć się i jaja znosić, mimo braku odpowiednich po temu narzędzi, jeszcze wyzwanie mi stawiało? I wtedy to się wydarzyło. Ptaszysko otworzyło dziób szeroko i wypowiedziało żądanie, nie znoszące sprzeciwu. W tej chwili, gdybym nosił gacie, miałbym sporo ciężej, miast tego ze spodni mieszczanina zrobiły mi się saraceńskie dyndałki.

 

- Może zamiast pastwić się nad weteranem i zupę gotować, dacie piwa i posłuchacie opowiastek? – Rzekł demon wcielony w iście postać niewinną.

 

- Co to za potwora?! – Krzyknął ktoś za moimi plecami, a dziewka służebna doznała szoku tak głębokiego, że wpadła wprost pod stół skąd nikt w obecnej sytuacji nie raczył jej podnosić.

 

- Akysz! Akysz istoto piekielna! – Z widelca i łyżki, którą prędko pochwyciłem, utworzyłem krzyż, ale na nic to było. Kurak, jak siedział, tak siedział, patrząc rozbawiony na moje próby egzorcyzmów.

 

- Dalej będziesz czarował, czy pozwolicie rozprostować skrzydła? – Znów ta nuta

 

w głosie. Nieznosząca sprzeciwu komenda, która sama pchała me ręce ku zasuwce.

I tak oto wylądowaliśmy razem przy stole. Ja po jednej stronie, jak szarlatan rozmawiający z demonem, a po drugiej patrzący wprost na mnie kogut, moczący dziób w dzbanie pełny piwska spienionego lepiej, niż bita śmietana na wypiekach mojej teściowej. Wokół nas stała gawiedź cała, zaczarowana, nawet karczmarz przystanął z tasakiem nad głową innej kury. Dopiero, gdy samiec alfa dzisiejszego wieczoru potwierdził, ostrze zabarwiło się radośnie czerwienią.

 

- Nie żal ci sióstr? – Spytałem zdziwiony.

 

- Jakież to siostry? Stare, spróchniałe, do gara się nadają. Bardziej mi ciotki i babki, niż siostry, chociaż jak na weterana to i tak swoje lata liczę.

 

- No właśnie. Jakimże weteranem jesteś skoroś kogut rasowy?! – Spytał zapalczywie ktoś z tłumu.

 

I zaczęła się jego historia, której streszczać nawet nie będę, co by dzieci tej historii nie podsłuchały. Wystarczy wiedzieć, że dziwy nad dziwy działy się w życiu tego poczciwego zwierzęcia, a i o romantycznych uniesieniach z różnymi pobratymcami pikantnie naopowiadał. Nad wyraz szczególny trzeba przyznać, że ciągle zachwalał swoje korale, które w krajach zachodu uchodzą za środek na potencję, toteż nie chcąc życiem lub kastracją ryzykować, nigdy się tam nie zapuszczał.

 

Walczył też na froncie wschodnim i południowym, w wielkiej wojnie przeciw hobbitom, które zaczęły wykazywać różne zboczenia wampiryczne. Na północy brał udział w polowaniach na orkowych piratów, co to wykradali dziewice i smokom za część bogactwa sprzedawali. Ponoć nawet jednego zielonoskrzydłego lewiatana powalił, chociaż nie bardzo chciałem wierzyć. Ostatecznie jednak schwytano go do niewoli i jak zwykły drób potraktowano, wojownika i małego bohatera, co to dziobem jak najprawdziwszym mieczem wojował.

 

Tak oto historia życia końca dobiegła, i łzy, i smutek zaczęły spływać na wszystkich. Gorzała już nie smakowała, kolacji nikt nie czekał, każdy ot żalił się nad losem biednego kuraka. Bo cóż można zrobić było, skoro dziś z niego zupa w menu głównym? Jedno zwierze mniej i puste brzuchy, a to złość, kłótnie, burda zaraz, nawet barbarzyńca z Cymerii i inny białogłowy z Rivii nie byliby w stanie ostudzić bojowego zapału śmietanki miejskiej, która zebrała się w to miejsce szlachetnością nie grzeszące.

 

Popatrzyłem wprost w oko ptaka, zwrócone ku mnie.

 

- Koko? – Doszło moich uszu.

 

- Co?

 

- Koko. – Ponownie.

 

Zbabiałem ponownie. Czy to szyfr? Tajemnica tajemnicza, ukryta wiadomość co by ratować życie biednego bohatera?

 

- Koko.

 

- Weźże tego kurczaka i urżnij mu ten łeb – stwierdził mój towarzysz patrząc na całą scenę.

 

Rozglądnąłem się wokół. Wszyscy patrzyli z uśmiechem politowania, a ptak, jak to ptak chciał uciekać, ale łapki związane nie pozwalały mu na to.

 

- Co wy, bohatera mam zarżnąć?! Poszaleliście rzeźnicy?

 

- Jaki bohater, żabi pomiocie, toż chciałeś pomóc w urywaniu łba, bo cię podgotowało diablisko. – Zaśmiał marynarz spod stolika wejściowego.

 

- Nic do tych rzeczy. Sami widzieliście, sami słyszeliście! Toć on mówi, a historie jakie! Przygody, wojny i romanse, a wy życia pozbawić chcecie? – Zapierałem się coraz bardziej i zdawałem sobie sprawę, że pięści zaraz pójdą w ruch, a każda strona drugą ocucić będzie chciała.

 

- Te, diablisko zmysły mu pomieszało, bajki za trzeźwego opowiada.

 

- To nie bajki, toć mu już z łba gorzała spływa i efekty widać. – Powiedział ktoś inny, po czym do mnie się zwrócił. – Odłóż waćpan na dziś już gorzałę, bo domu nie znajdziesz, a kobyłę zdechłą z żoną pomylisz, a wtedy będzie wałek, że hej!

 

- Co tu się dzieje, u diabła. – Rzekłem bardziej do siebie, niż reszty spoglądając na koguta, który z całych sił próbował wyswobodzić się z więzów. Korale już miał nie te, jakieś mniej ukrwione, mniej szlachetne, oko szaleńczo szukało ratunku, skrzydła panicznie uderzając w powietrze gubiły wszystkie piórzyska.

 

- Szaleństwo, ot i cała prawda. – Powiedział mój towarzysz prowadząc mnie do drzwi. – Idź do Brunehildy, niech się tobą zajmie. Może to tylko na chwilę i przejdzie, bo jak tak dalej pójdzie już mięsa z kuraka nie zjesz. Będzie cię o życie błagało za każdym razem, a to już robota wtedy dla znachora, albo szamana co by umysł zdrowił.

 

Tak oto wywalili mnie na zbity pysk. Miałem chociaż miecz przy boku, co by jakiś zbir nie naprzykrzał mi się o tej porze. Było mroźno i nieprzyjemnie i, o zgrozo!, tuż przed moją chałupką, gdzie w oknie światło się jeszcze tliło, zjawę zobaczyłem, że mi włos stanął dębem.

 

- No i mnie zeżarli. – Powiedział kogut patrząc na mnie z wyrzutem.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin