WOJCIECH KUCZOK nasza patronka między różami Gdyby pan mógł głono i wyranie, ja też nie słyszę za dobrze. Proszę jeszcze raz powtórzyć; najlepiej, żebym widziała pana usta. Dobrze, tak włanie jest dobrze. Ach, pyta pan o jego słuch. To ładnie z pana strony. On bardzo nie lubi, kiedy się go od razu pyta o matkę. On mówi, że to nie od urodzenia. Że się od dziecka jako zawsze bał hałasów - czy to ciężarówek przejeżdżajšcych, czy w miecie jakich tam robót drogowych, nie mówišc o burzy czy strzałach; zawsze zatykał uszy i płakał. To znaczy włanie: nie doć, że miał słuch, to nawet wrażliwy bardzo, i chodził do ogniska muzycznego, już w przedszkolu; pamięta, jak na pierwszej lekcji pani mu co tam o Esiu i Cesiu, bajeczki o nutkach, a on się wiercił na stołku i wytrzymać nie mógł, i w końcu przerwał jej, i zaczšł grać, oczywicie nie od razu żadne tam sonaty, takie brzdškanie dziecięce, ale to już była muzyka, improwizowana, ale wystarczyło; nie było już bajek ani ogniska, tylko szkoła muzyczna od razu i całe stado profesorskie skupione za nim, siedzšcym przy olbrzymim instrumencie; stado w napięciu oczekujšce, "No, zagraj", więc znowu brzdškał, chociaż bał się tych ludzi obcych, ale samo przebieranie palcami po klawiszach sprawiało mu przyjemnoć. Nie skupiał się na tym, co gra, nie słuchał, tylko bawił się palcami, przerywał, kiedy mu się znudziło, choć stado profesorskie było niepocieszone, "dlaczego tak w rodku". No i zawsze cichutko; mówi, że czuł, jakby bez jakiego tłumika się urodził, że wszystkie dwięki do niego docierały przesycone do bólu (miał pan kiedy wycišgane czopy woskowe, tak, no widzi pan, to wie pan, jak to jest zaraz po usunięciu, te wszystkie hałasy), taki dwiękowstręt, on miał tak zawsze i trudno mu było to ukryć, no a dzieciaki bywajš wredne, gdyby tylko wyczuły, co się więci, zaczęłyby go przeladować. Najgorzej, że mieszkali w takiej fatalnej dzielnicy; naprzeciw same robotnicze rodziny, wielki mrówkowiec z jednej strony ulicy i pas willi po drugiej, niefortunny układ; pan może sobie wyobrazić, jak te dzieci się nienawidziły, tylko że te robotnicze mnożš się znacznie szybciej, więc w razie podwórkowych potyczek siły były nierówne, każdy z tych obdartusów miał jakiego brata, kuzyna albo po prostu starszego kolegę; wystarczyło co odburknšć, wyrazić dezaprobatę, choćby machnięciem ręki, nadepnšć na odcisk - zaraz słyszało się, "ijjeeee, mój bracik cię zgnoi, lecę po niego", i po takiej zapowiedzi nie było ratunku ani ucieczki, najwyżej odroczenie; kiedy przecież trzeba było wyjć na ulicę, w końcu zawsze gdzie czekali, pod wodzš bracika albo kuzynka, nie wiedzieć czemu tak zdrabnianych (mówi, że ich ciosy nie były zdrobniałe). Nie pamiętam już wszystkich tych makabrycznych pomysłów; wie pan, im się nudziło: tak po prostu przypierdolić mu albo przywitać i pożegnać kopniakiem - to było zbyt banalne, parę razy oberwał, to się otrzepał, wstał i szedł dalej swojš drogš, byle do skrzyżowania, byle się znaleć za rogiem i uwolnić łzy; widzieli, że znosi to łatwo, więc wymylali inne pułapki (wychodził z domu właciwie tylko do szkoły i na muzykę, mieli to jak w zegarku). Mówi, że go denerwuje, jak się pan wierci. Cierpliwoci; trzeba umieć słuchać niemych. Rodzice nie mogli go odprowadzać: ojciec bez przerwy jedził w interesach, a matka miała takš alergię, że od kwietnia do pierwszych niegów nie wychodziła z domu. W jej pokoju też się nigdy nie otwierało okien w okresach pyleń, a kwiaty kochała nade wszystko, więc miała w mieszkaniu doniczkowy busz; ogrodu (mówi, że mieli najpiękniejszy ogród w miecie) sam doglšdał, ona stała za szybš i wydawała polecenia przez takš miesznš krótkofalówkę (mówi, że teraz się takie daje dzieciom pod choinkę); dzięki niemu mogła ten swój dobytek rolinny pielęgnować; a pónš jesieniš, kiedy już tylko kikuty sterczšce w wyczekiwaniu na nieg zostawały, kiedy już chwytały przymrozki, ona wychodziła w czapce i grubym płaszczu, wyjmowała składany stolik z szopy, siadała przy nim i wzdychała, rozkładała sobie gazety na stoliku i czytała; kiedy się kończył sezon ogródkowych spędów rodzinnych przy kiełbaskach, za płotami, u sšsiadów; kiedy już nawet znikły jesienne pszczoły pijane do nieprzytomnoci od fermentujšcych gruszek gnijšcych w trawie; kiedy już się dokonał ptasi exodus - jego matka rozpoczynała swój sezon. Przynosił jej goršcš herbatę - jak latem znosili z ojcem lodowate soki - i parasol, który ich chronił przed wciekłym sierpniowym słońcem, matkę zasłaniał już tylko przed zacinajšcym gradem, bo klasyczny deszcz też już o tej porze należał do rzadkoci. Mówi, że matka była przeciwieństwem wszystkich ssaków zimujšcych; wychodziła z nory wtedy, kiedy niedwiedzie idš spać, a wiosnš, kiedy się budzš, musiała się chować. mieje się, widzi pan, Boże, jak on się rzadko mieje... Mówi, że wynajęli opiekunkę, żeby go odprowadzała, ale po pierwsze ta hołota i tak nic by sobie nie robiła z tego typu eskorty - bo co to ma być za obrońca, jaka dziewczyna; w dodatku okazało się, że ona jakš tam komitywę już wczeniej miała z tymi blokowymi. Zanim się zorientował, zdšżyła przygotować swoim koleżkom grunt pod najcelniejszy atak; bo on się nieopatrznie wygadał, w końcu nie mógł wiedzieć, co za jedna, w końcu dorosła dziewczyna, no i oficjalnie po jego stronie. Powiedział, jak go męczš; powiedział, że to wszystko jest do zniesienia, bo tak naprawdę tylko hałas, tylko ta przeklęta nadwrażliwoć na dwięki jest niebezpieczna i, och, gdyby się o tym dowiedzieli, to go majš. Może nie była złoliwa, po prostu bezgranicznie głupia; który z tych starszych owinšł jš wokół palca, zakochała się, co przy tej głupocie dało fatalny efekt - mówiła temu bęcwałowi wszystko, spowiadała się nawet ze snów, a to był idiota jeden z cięższych w okolicy, tyle że osiłek, więc miał pod sobš jakš kohortę szalikowców; w dniu meczu nawet nie próbowała się do niego zbliżać, od rana zdzierał gardło pod mordowniami "mojaaa jedyna miłooooć to naaasz kaeees", potem miał kłopoty z wejciem na stadion, bo mimo poważania wród ochrony klubowej, którš tworzyli jego byli lub przyszli podopieczni, był zbyt pijany, żeby przejć przez kołowrotek o własnych siłach, a to już widzieli policjanci - mendy, czy jak ich tam nazywali, mniejsza o to; ona w te dni musiała odczekać swoje, ale raz uczynił gest, och, tym jš już chyba zniewolił do deski grobowej, pozwolił jej wnieć pod bluzkš petardy, bo dziewczyn nie obszukujš, mogła z nim wejć na mecz, to już brzmiało jak owiadczyny, mogła stać przy nim w młynie i słuchać, jak wrzeszczy, jak "daje solo", a za nim cały sektor powtarza jego słowa, słowa pieni, och, jaka była dumna, musiała mieć całe mrowisko w majtkach, kobieta wodza (mówi, że zna cały ten romansik tak dobrze, bo mu opowiadała, odprowadzajšc dzieciaka na muzykę chwaliła się, bo nie miała innych słuchaczy; mówi, że nie skojarzył, o kogo chodzi, wzruszyła go ta jej szczeroć, więc się odwzajemnił, powiedział o uszach, no i parę dni póniej go dopadli). Ten bydlak czekał na niš, oczywicie, wstawiony; speszyła się, zaczęła tłumaczyć, że idzie na muzykę z dzieciakiem, że teraz nie może, bo jš wylejš, zamiał się pijacko i powiedział, żeby się nie martwiła, że bachorem się zajmš młodziany, no i się nim zajęli; wyleli zza jego pleców, cała blokowa mietanka młodego pokolenia (mówi, że pierwszy raz mu się wtedy zdarzyło, że ze strachu nie mógł się ruszyć, gdyby nie to, być może zdšżyłby uciec; wie pan, całkowity paraliż - nagłe skojarzenie, ona, on, oni więc muszš wiedzieć, więc to już koniec - po prostu nie mógł się ruszyć), zacišgnęli go do bramy i zaczęli mu ryczeć do uszu, bez żadnych ceregieli, nawet bez złoliwych zapowiedzi, musiało im być pilno do nowej tortury, tak niecodziennej, ryczeli jeden po drugim, zmęczeni zmieniali się z innymi dajšc odpoczšć strunom głosowym, to był gwałt zbiorowy na jego słuchu, ale słyszał tylko pierwszych dwóch, na poczštku, wtedy poczuł, jakby mu włożyli w głowę laskę dynamitu i zdetonowali (mówi, że nie będzie więcej opisywał tego bólu, bo mógłby go zrozumieć tylko szaleniec), w każdym razie potem już tylko widział, jak otwierajš ryje i ryczš dalej, przez chwilę mylał, że to ich jaki kolejny żart diabelski, że zaczęli tak na niby wrzeszczeć, bezgłonie, wyglšdali tak dziwacznie, że zaczšł się miać, te ich poczerwieniałe z wysiłku pyski przy jego policzkach, po dwóch naraz, jeden na jedno ucho, i nic nie słychać, nawet się nie szarpał, tylko miał, ale w końcu zrozumiał, co się stało. Mówi, że kiedy go pucili, bał się tylko jednego - bał się odezwać, bo wiedział, że nic nie usłyszy, nie usłyszy własnego głosu; przez całš drogę do domu odważył się tylko chrzškać, tak na próbę, chrzškał, żeby usłyszeć, ale nic; potem łzy, dom, matka, zapłakany rzucił się jej w ramiona i zdobył się na słowo, powiedział "mamo", ale nie usłyszał, powtarzał więc coraz głoniej i głoniej, krzyczał do niej, nic; próbowała go uspokoić, ale dopiero kiedy wezwała pogotowie i dostał dożylnie relanium, zamilkł; na zawsze zamilkł, bo i na zawsze stracił słuch. Mówi, że przestał mówić, bo nie mógł znieć tej bezgłonoci; przestał rozpoznawać, czy już mówi, czy jeszcze myli, a jeli tak, czy czasem nie myli na głos; dlatego tylko rękoma, na migi, wie pan, tylko tak może zachować kontrolę. Akurat do grania słuch mu nie był potrzebny. Bo słyszał wszystko w rodku. Mówi, że właciwie nawet lepiej mu się grało po utracie słuchu, bo dwięki, jakie rzeczywicie się dobywały z instrumentu, już mu nie przeszkadzały, nie rozpraszały tego skupienia; zawsze i tak słyszał to, co chciał, jego muzy...
banduras1