Psychologiczne uwiedzenie 3.doc

(57 KB) Pobierz
Czy znacie bajkę O Malej Lokomotywce, która myślała, że potrafi

ROZDZIAŁ IV

Pobożne życzenia

Pozytywne myślenie czy udawanie?

Zaprzeczanie rzeczywistości

Dogmatyczna otwartość umysłu

 

Czy znacie bajkę O Malej Lokomotywce, która myślała, że potra­fi? Podoba mi się ten fragment, w którym Lokomotywka powtarza w kółko: „Myślę, że tak. Myślę, że tak. Myślę, że tak", aż refren zaczyna przypominać swym rytmem, pracujący tłok maszyny paro­wej. Historyjka ta świetnie nadaje się do czytania dzieciom, stanowi też doskonałą ilustrację pozytywnego myślenia. Jej wpływ należy, rzecz jasna, łagodzić poprzez czytanie innych bajek, po to, by przy­gotować dziecko na te momenty w życiu, kiedy tory będą wysadzo­ne w powietrze lub gdy most porwie wysoka woda.

Choć pozytywne nastawienie myślowe jest w stanie mobilizo­wać siłę i energię, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia, nie potrafi ono dokonywać cudów. Mimo to jedną z osobliwości zlaicyzowanego społeczeństwa jest następująca prawidłowość: Im mniejsza jest jego wiara w Boga, tym większa jest jego wiara w cuda. Paradoksem naszego, ponoć trzeźwo myślącego społeczeń­stwa jest to, że tylu dorosłych ludzi karmi swe umysły bajką o Małej Lokomotywce w wersji dla dorosłych. Literatura z zakresu psycho­logii popularnej to prawie wyłącznie literatura dotycząca pozytyw­nego myślenia, posuniętego do skrajności. Przeczytajcie kilka tytu­łów z dziedziny psychologii popularnej, a przekonacie się, jakie cuda są możliwe. Czy chciałbyś się wyleczyć z raka? Zapobiegać katastrofom lotniczym? Latać (bez samolotu)? Żyć wiecznie? Wszy­stko to, jak się dowiecie, można osiągnąć siłą umysłu.

POZYTYWNE MYŚLENIE CZY UDAWANIE?

Psychologia popularna, chcąc nie chcąc, musi przyjąć ten styl pobożnego życzenia. Przede wszystkim, jej pogląd na temat poczu­cia własnej wartości oparty jest na nierealistycznych podstawach — logika przesłanki narzuca wniosek. Kiedy postanawiamy wierzyć, że jesteśmy najlepsi tylko dlatego, że w to wierzymy, już wtedy znajdujemy się w świecie fikcji. A pierwsze matactwo musi pocią­gać za sobą następne. Dlatego pewien sławny psycholog mówi nam:

„Możesz stanąć nago przed lustrem i powiedzieć sobie, jak bardzo jesteś atrakcyjny". Owszem, możemy tak zrobić. Możemy również powiedzieć sobie, że jesteśmy bogaci i genialni. Może to prawda, a może nie. Przypuśćmy jednak, że nie; jaki sens ma takie udawanie?

Proszę mnie zrozumieć, wcale nie proponuję, byśmy pomniej­szali własną wartość. Nie twierdzę też, że w pozytywnym myśleniu nie ma ziarenka prawdy: kiedy wierzymy w siebie, często wydaje­my się innym bardziej atrakcyjni. Gdyby moi koledzy psychologo­wie zechcieli się ograniczyć do krzepiących pogadanek na tym poziomie, to wątpię, bym im się tak bardzo sprzeciwiał. Lecz na tym się, rzecz jasna, nie kończy. Kolejna sugestia jest taka, że skoro sami decydujemy o wszystkich swoich sprawach, to możemy się obejść bez religii, wspólnoty społecznej, tradycji oraz rodziny. Nie jest to jedynie sugestia — to uporczywe twierdzenie, formułowane przez kolejnych psychologów w kolejnych książkach.

To już coś o wiele bardziej szkodliwego niż tylko uważanie siebie za kogoś odrobinę atrakcyjniejszego niż w rzeczywistości. Człowiek, który bierze sobie do serca teorię o niezależności i usuwa ze swego życia dawne więzy i tradycyjne podpory, zwykle stwier­dza — prawdopodobnie zbyt późno — że jego wewnętrzne „ja" nie jest w stanie wypełnić powstałej w ten sposób pustki. Myśl, jakobyśmy mogli tak bardzo pokochać samych siebie, że nie będzie już nam potrzebna miłość ani pomoc innych ludzi, jest czystą fikcją. Żadne statystyki nie wykazują czegoś takiego. Mało tego, świadczą one o czymś zupełnie odwrotnym: społeczeństwa, koncentrujące się na własnym „ja" nękane są większą liczbą przypadków samotności, depresji i samobójstw niż społeczeństwa, opierające się na tradycji oraz poczuciu wspólnoty. Czy jednak potrzebujemy statystyk, by móc udowodnić to, o czym wiemy w głębi serca?

Co sądzić o tych momentach, gdy cały nasz los zależał od wy­zdrowienia chorego dziecka? Albo, gdy byliśmy tak samotni, że całą noc płakaliśmy z twarzą w poduszce? Prawda, niektórzy ludzie w ogóle nie mają tego rodzaju słabych punktów, często jednak dla­tego, że ich osobowość raczej obumarła, niż się rozwinęła. Czło­wiek, który może żyć bez własnej rodziny i przyjaciół, przypomina roślinę, która została wyrwana z gleby.

ZAPRZECZANIE RZECZYWISTOŚCI

Zaprzeczanie naszej zależności jest w istocie zaprzeczaniem rze­czywistości. Dziwną cechą psychologa humanistycznego, czymś, co musimy pojąć, zanim go zrozumiemy, jest to, że zarzut ten w ogóle mu nie przeszkadza. Rzeczywistość ma on najczęściej w nosie. O wiele bardziej interesują go wrażenia. To, czy odpo­wiadają one rzeczywistości czy nie, nie jest dla niego powodem do zmartwień. Dlatego właśnie psychologowie zajmujący się potencja­łem twórczym człowieka lubią mawiać: „Każdy tworzy swą własną rzeczywistość". Musimy zrozumieć, że w wielu wypadkach traktują to całkiem dosłownie, ponieważ dla większości z nich kończy się to przyjęciem jakiejś religii lub filozofii Wschodu. To oczywiście ozna­cza przyjęcie stanowiska, że materia jest iluzją. Kiedy już ulokują to w swoim umyśle — a umysł, zgodnie z tym, co mówi myśl Wscho­du, stanowi jedyną rzeczywistość — wolno im myśleć tak pozytyw­nie, jak tylko im się podoba. „Umysł ponad materią" — to dla nich nie tylko figura stylistyczna, ale podstawowe przekonanie. Jest to oczywiście nieuchronne następstwo tego, że ich filozofia nie opiera się na żadnych trwałych podstawach.

Ten, kto wychodzi od założenia, że własne „ja" jest niejako swym własnym stwórcą, będzie przez jego logikę dopóty odciągany od rzeczywistości, dopóki całkowicie nie zrezygnuje z walki. Jest to droga, jaką przebyli czołowi przedstawiciele psychologii humanistycznej: Abraham Maslow, Gardner Murphy, Erich Fromm, Carl Rogers, Michael Murphy (założyciel stowarzyszenia Esalen), oraz tacy popularyzatorzy, jak Wayne Dyer, Leo Buscaglia i Will Schutz. Każdy z nich, w mniejszym lub większym stopniu, odbył swą po­dróż na Wschód.

Najnowsza książka Rogersa, zatytułowana A Way of Being (Spo­sób bycia), zawiera rozdział: „Czy potrzebna nam jest rzeczywi­stość?" Jak można było się spodziewać, odpowiedź brzmi „nie". Rogers twierdzi, że istnieje tyle rzeczywistości, ilu jest ludzi i to co jest dla mnie realne dzisiaj, nie będzie realne jutro, itd. Przy takich przesłankach zrozumiała staje się wiara w nieograniczone możliwo­ści człowieka. Przypomina to rozchodzenie się powietrza w próżni:

nic nie jest w stanie temu przeszkodzić.

Niezależnie od tego, jak nierealistyczne są te poglądy, mają one swe praktyczne następstwa. Nasze społeczeństwo jest prawie prze­konane o wyższości rzeczywistości subiektywnej nad obiektywną. Zwróćmy uwagę na to nieustanne paplanie o dochodzeniu do swojej własnej prawdy i nienarzucaniu innym swoich wartości, jak gdyby prawda i wartości były czysto osobistymi wytworami, nie mającymi nic wspólnego z tym, co znajduje się poza nami.

Postawa taka, jak sądzę, bierze się po części ze źle pojętej uprzej­mości. Ponieważ jesteśmy społeczeństwem, które stawia uczucie nad refleksję, ulegamy pokusie i słuchamy argumentu subiektywistycznego. W ten sposób, jeśli dochodzi do różnicy stanowisk, nikt nie rani czyichkolwiek uczuć. Wszyscy mogą mieć słuszność; nikt nie musi być w błędzie.

W rezultacie, przekonania oceniamy raczej według tego, jak wielkie mają dla kogoś znaczenie niż według obiektywnych kryte­riów. Ktoś powiada: „Wierzę w chrześcijaństwo, ponieważ nadaje ono memu życiu znaczenie", a ktoś inny: „Chrześcijaństwo nic dla mnie nie znaczy. Stwierdziłem, że filozofia Wschodu ma większy sens". I jeśli tą pierwszą osobą jest jakiś zagubiony chrześcijanin, to w końcu dojdą do wniosku, że obaj mają rację, ponieważ uważa się dziś, że prawda to coś, dzięki czemu czujemy się lepiej.

WIARA OPARTA NA FAKTACH

Postawa taka stanowi jednak dokładne zaprzeczenie prawdziwe­go chrześcijaństwa, które utrzymuje, że wiara powinna być zakorze­niona w obiektywnych faktach. Kościół zawsze kierował się założe­niem, że rzeczywistość jest tym, do czego zostaliśmy stworzeni: im jej więcej, tym dla nas lepiej. Wiara chrześcijańska zasadza się nie na kilku pięknych ideach, lecz na brzemiennych w skutkach wyda­rzeniach historycznych, które miały miejsce w czasach, gdy August i Tyberiusz rządzili Rzymem. Jest ona całkowicie zależna od pra­wdziwości tamtych wydarzeń. List św. Pawła do Koryntian stawia jasno tę sprawę: „A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara" (l Kor 15,14).

Co więcej, nasz Pan przyszedł objawić nie zbiór inspirujących tematów, lecz rzeczywistość transcendentną, rzeczywistość tego, co wciąż jest niewidzialne, lecz mimo to niezmienne i trwałe. Nawet wówczas, gdy chrześcijanie prowadzili wzajemne spory, przynaj­mniej zgadzali się w tej jednej sprawie. Fundamentalne religijne pytanie, które niczym nóż przecięło czasy starożytne, średniowie­cze, aż do początków dwudziestego wieku, brzmiało: „Czy to pra­wda?" Przez to pytanie powstawały i upadały imperia, wszczynane były wojny, męczennicy przelewali krew i — co jest już mniej drama­tyczne, lecz może bardziej charakterystyczne — świętujący rozlewali wino i tańczyli na ulicach na przestrzeni roku kalendarzowego, roz­świetlanego przez święta, które były naprawdę dniami świętymi — świętymi, ponieważ upamiętniały pewne wielkie wydarzenia.

Współczesny umysł, przesiąknięty psychologią, nie potrafi tego pojąć. Kieruje się on innym kryterium wiary. Pytanie, które dziś ludzie zadają, czy to w sprawie religii, czy też czegokolwiek innego, brzmi: „Czy to jest zdrowe?", przez co mają na myśli: „Czy poprawi to nasz wizerunek własny?", „Czy dzięki temu będziemy bardziej z siebie zadowoleni?" Nie: „Czy to prawda?", lecz: „Czy to zaspo­kaja moje potrzeby?" Nie pozwólmy jednak, aby fakt, że psycholo­gia zdołała kryterium zgodności z faktami zastąpić kryterium tera­peutycznej skuteczności, powstrzymał nas przed nazywaniem rze­czy po imieniu. Jest to kwestia uczciwości.

Dobrze to ujął Lewis: „Jeżeli chrześcijaństwo jest nieprawdziwe, to żaden uczciwy człowiek nie będzie chciał mu wierzyć, choćby nie wiem jak było przydatne; jeżeli jest prawdziwe, każdy uczciwy człowiek będzie chciał mu wierzyć, nawet jeżeli nie będzie mu dostarczało w ogóle żadnej pomocy". To zaprzeczenie mentalno­ści terapeutycznej. Widzimy tu umysł zajęty czymś więcej niż tylko zaspokajaniem potrzeb. Wiara rzeczywiście pomaga. Lewis pier­wszy by tak twierdził; lecz fakt ten nie powinien tu decydować. Podstawowe pytanie, jakie należy zadać w sprawie jakiejkolwiek wia­ry, czy to w Chrystusa czy w psychologię, brzmi nie: „Czy odpowiada ona na potrzeby?", lecz:Czy odpowiada ona na pytania?"

Jest wiele rzeczy, które dają nam zadowolenie: lampka wina, gorą­ca kąpiel, miły sen. Jednak ani filozofii, ani wiary nie należy wybierać na podstawie tego, czy potrafi nam ona dodać otuchy. Z całą pewno­ścią powinna być czymś więcej niż tylko snem na jawie.

PODSTAWOWY OBOWIĄZEK UMYSŁU

Zatem podstawowym obowiązkiem naszego umysłu nie jest pre­ferowanie przyjemnych myśli, lecz rejestrowanie faktów takimi, jakie są. Wszelki racjonalny dyskurs zakłada, że nie będziemy błą­dzić, wynajdując idee i poglądy, które będą odpowiadać naszym preferencjom. Wyobraźmy sobie na przykład dwa samochody — jeden gładko poruszający się wraz z innymi, drugi porzucony w ro­wie bez silnika, drzwi i opon. Ten drugi jest wciąż samochodem, lecz w znacznie mniejszym stopniu niż pierwszy. Nie odpowiada tak dokładnie temu, czym naprawdę powinien być samochód. Na­stępnie wyobraźmy sobie różne części samochodowe — alternatory, pompy wodne, przewody, osie, gaźniki, opony — rozrzucone po złomowisku. Można by rzec: „To też samochód, jeśli odpowiednio się nad tym zastanowić". Wymaga to jednak dość bujnej wyobraźni.

W gruncie rzeczy kładziemy wówczas nacisk na swoją wyobraźnię, odwracając uwagę od rzeczywistości.

Jest to oczywiste w odniesieniu do samochodów. Gdy jednak zagadnienie to przeniesiemy na inny poziom, nie jest już takie oczywiste, mimo że zasadniczo mamy do czynienia z tym samym problemem, i mimo że definicje można rozciągać do granic wytrzy­małości. Nie możemy, na przykład, dojść obecnie do porozumienia w sprawie definicji rodziny. Jedna osoba powie, że rodzina to przynajmniej jeden rodzic oraz jedno dziecko. Inna, że bezdzietna para jest już rodziną. Niektórzy powiedzą nawet, że para homose­ksualistów stanowi rodzinę.

W pewnym jednak miejscu większość z nas wyznaczyłaby linię graniczną. Jesteśmy przeświadczeni o tym, że pewne definicje ro­dziny są prawdziwsze niż inne. W przeciwnym wypadku musieliby­śmy powiedzieć, że słowa w ogóle nic nie znaczą. Na przykład bardzo niewielu z nas nazwałoby rodziną dwie nieznajome osoby siedzące w autobusie. Wciąż czujemy, że nasze myśli powinny mieć jakąś obiektywną podstawę w rzeczywistości.

Kiedy utracimy te resztki obiektywizmu, czeka nas nie kończące się pasmo sporów i waśni, przed którymi nie uchronią nas nawet największe starania, by nauczyć nas wrażliwości, i które ostatecznie będzie mogła rozstrzygnąć jedynie brutalna siła. Jeśli osądy społe­czne i moralne nie będą niczym więcej niż tylko preferencjami, to zwyciężą preferencje tych, którzy są najgłośniejsi i mają najsilniej­sze łokcie. Jako przykład wybrałem rodzinę, ponieważ tak się akurat składa, że jest ona jednym z tych pojęć, które ci najgłośniejsi próbu­ją obecnie zdefiniować w taki sposób, aby dopasować je do swoich potrzeb, i to za pomocą metod, które mogą wyrządzić nieobliczalną krzywdę naszym dzieciom oraz ich dzieciom. Lecz istnieje, rzecz jasna, niezliczona liczba innych pojęć, które są wytrwale przenoszo­ne z grupy obiektywnych do grupy subiektywnych: przestępstwo, normalne zachowanie seksualne, małżeństwo, męskość i kobiecość.

Niektóre ze zmian, jakie próbują spowodować nauki społeczne, mają słaby związek z rzeczywistością. A wiele twierdzeń psycholo­gii popularnej jest ewidentnie nieprawdziwych: na przykład, że po­zytywne myślenie jest lekarstwem na wszelkie problemy, że możemy być zupełnie niezależni, że dysponujemy nieograniczonymi mo­żliwościami. Twierdzenia te nie mają praktycznie nic wspólnego z rzeczywistością. Skoro tak jest, to dlaczego nie każdy to widzi? Odpowiedź brzmi następująco: Niektórzy nie chcą tego widzieć, ponieważ poprzez odrzucenie tego, co oczywiste, można coś zy­skać. Tym czymś jest nieskrępowana zabawa umysłu, indywidualna wolność myślenia tego, na co ma się ochotę. Towarzyszy temu, rzecz jasna, pragnienie czynienia tego, na co ma się ochotę.

DOGMATYCZNA OTWARTOŚĆ UMYSŁU

Powiedziałem już wcześniej, że subiektywizm naszej kultury bierze się po części z pragnienia zachowania przyjaznego klimatu. Istnieje też bardziej arogancki powód, sprowadzający się do stwier­dzenia: „Mój umysł jest suwerenny i nie podporządkuję go ani tradycji, ani logice, ani władzy obiektywnych dowodów". Ma się rozumieć, nikt nie formułuje tego w ten sposób. Zamiast tego mówi się o konieczności zachowania otwartego umysłu. Istnieje jednak coś takiego, jak dogmatyczna otwartość umysłu. Wszyscy zetknęli­śmy się z ludźmi, których bardziej interesuje poszukiwanie prawdy niż jej przyjmowanie. Ich najważniejszym celem i doktryną jest zachowanie wolnego umysłu.

Kłopot z taką postawą polega na tym, że umysł szybko staje się niewolnikiem naszego „ja" oraz jego pragnień. Prawdziwie wolny umysł musi zachować pewną niezależność wobec naszego „ja", tak jak dobry nauczyciel musi zachować pewną niezależność wobec zachcianek swoich uczniów. Czulibyśmy się oszukani, gdyby zatru­dniony przez nas korepetytor, zamiast pomagać naszemu synowi w nadrobieniu zaległości z matematyki, grał z nim w piłkę, tylko dlatego, że na to właśnie chłopak ma ochotę.

Czasami nasz umysł nie potrafi zmierzyć się z faktami, zwłasz­cza jeśli są one niewygodne. Lecz właśnie po to, między innymi, mamy umysł. Chesterton relacjonuje przyjazną debatę, jaką w cza­sie lunchu odbył ze znajomym, człowiekiem tolerancyjnym: „Mój przyjaciel powiedział, że otwiera swój intelekt tak, jak słońce otwie­ra palmowe wachlarze, otwierając je dla samego otwarcia na nie­skończoną wieczność. Natomiast ja powiedziałem, że otwieram swój intelekt tak, jak usta — po to, by je ponownie zamknąć, gdy znajdzie się w nich jakiś stały pokarm".

Brak stałości jest najważniejszym kłopotem psychologii, kon­centrującej się na naszym „ja". Nie wydaje się, aby zespół towarzy­szących jej przekonań opierał się na czymkolwiek trwałym. Tknij­my delikatnie pogląd, że jesteśmy z natury dobrzy, a natychmiast legnie on w gruzach. Pozbądźmy się społeczeństwa, a zapanuje sytuacja jak we Władcy much. Wyzujmy się z rytuału i tradycji, a stwierdzimy, że zrywamy z siebie skórę. Podkopmy obiektywne fundamenty wiedzy, a nasz własny dom może runąć na naszych oczach.

Na zakończenie powieści Słońce też wschodzi Ernest Hemingway tak każe Jake'owi Barnesowi odpowiedzieć na pobożne życze­nie swej towarzyszki: „Prawda, że miło jest to pomyśleć?" Poglą­dy, o których tu mówiliśmy, są czasami poglądami sympatycznymi, ale nie wydaje się, aby można znaleźć dla nich większe uzasadnie­nie w rzeczywistości. A zaprzeczanie prawdziwym ludzkim ograni­czeniom nie jest dobrym punktem wyjścia do budowania zdrowego szacunku dla samego siebie. Fundamentem prawdziwej dumy, po­dobnie jak prawdziwej pokory, jest prawda.

Mogę sobie jednak wyobrazić, że ktoś mówi: „Zdaje się, że masz jakieś problemy z tymi poglądami, ja jednak stwierdzam, że działają one na moją korzyść". W odpowiedzi na to można tylko zapytać:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin