Psychologiczne uwiedzenie 13.doc

(69 KB) Pobierz
ROZDZAŁ XIV

ROZDZAŁ XIV

Jak dzieci

Kolejna imitacja chrześcijaństwa

Wspomnienia z raju?

Baldachim ładu

 

 

W naszym społeczeństwie zapanował zwyczaj osądzania poglądów nie na podstawie ich treści merytorycznej, lecz na podstawie odczuć, jakie w nas budzą. Na prezydenta wybieramy kogoś nie dlatego, że w pełni pojęliśmy omawiane sprawy, lecz dlatego, że w przypadku jednego kandydata uderza nas jego współczucie, w przypadku innego —Jego uczciwość. Tu tkwi jeden z głównych powodów popularno­ści psychologii. Potrafi ona wzbudzić w nas właściwe odczucia, zdaje się być po słusznej stronie.

 

KOLEJNA IMITACJA CHRZEŚCIJAŃSTWA

 

Dotyczy to zwłaszcza poglądów formułowanych przez psycholo­gię na temat dzieci. Wydaje się, że poglądy te uderzają we właściwą strunę — w każdym razie właściwą w przypadku chrześcijan. W li­teraturze oraz myśli psychologicznej pobrzmiewa echo Chrystuso­wego napomnienia, byśmy stali się jak dzieci — nie wyrażonego, rzecz jasna, w tylu słowach, lecz sugerującego, że dzieci mają w sobie coś wyjątkowego i cudownego, i że dorośli mogą się od nich nauczyć wielu wartościowych rzeczy. Istnieją zatem dwa punkty zbieżne: dzieci posiadają w wyjątkowym nasileniu pewne zalety; po­glądy na temat dzieci, jeśli się je właściwie rozumie, to poglądy na temat tego, jacy powinni być dorośli. Te pozorne podobieństwa tylko pogłębiają dezorientację chrześcijan w sprawie psychologii. Ja jednak twierdzę, że jeśli chodzi o poglądy, podobieństwa są w gruncie rzeczy nieliczne; występują one jedynie w sferze emocjo­nalnej. To, że stojący obok nas w księgarni człowiek akurat kupuje Kubusia Puchatka, Piotrusia Pana oraz wypchane jednorożce nie daje nam podstaw do przypuszczenia, że jego poglądy na temat dzieci są zbieżne z naszymi. Serce ma może tam gdzie trzeba, nie oznacza to jednak, że to samo można powiedzieć o jego głowie. A jeśli głowa nie jest na właściwym miejscu, można się założyć, że wkrótce to samo stanie się z jego sercem. Oto dlaczego w religii chrześcijańskiej tak duży nacisk kładzie się na doktrynę — stanowi ona przeciwwagę dla błądzących uczuć.

Kiedy psychologia błądzi, jest to zwykle kwestia złego umiejsco­wienia głowy, nie serca. W każdym razie w tak ważnej sprawie, jak rozumienie i wychowywanie dzieci nie wystarczy kierować się uczuciami. To, że wyjątkowo uwielbiamy dzieci, nie oznacza jesz­cze, że wyniknie z tego dla nich cokolwiek dobrego. Jeśli nie kieru­jemy się rozsądnymi poglądami, możemy nawet wyrządzić im krzywdę. Trzeba więc wiedzieć, o co chodzi psychologom, kiedy stawiają nam dzieci za przykład do naśladowania. Przeważnie nie jest to to samo, o co chodzi chrześcijanom.

Prawdziwe pytanie, z jakim tu mamy do czynienia brzmi: Co sprawia, że dzieci są szczęśliwe? Najpierw oczywiście musimy przyjąć, że dzieci są rzeczywiście szczęśliwsze od dorosłych. Dzi­siaj wydaje się to bardziej wątpliwe niż jeszcze nie tak dawno temu. Poza tym zawsze istnieją, budzące niepokój, wyjątki od tej reguły; wydaje mi się jednak, że wciąż możemy to traktować jako prawid­łowość. Wystarczy się tylko zastanowić, kogo byśmy woleli pocie­szać: przygnębione dziecko czy przygnębioną osobę dorosłą. Myśli dziecka łatwo skierować ku czemuś innemu, opowiadając mu jakąś historyjkę lub kupując mu loda. Jeśli to nie poskutkuje, możemy je połaskotać. Z dorosłym sprawa nie jest taka prosta; jego przygnębie­nie jest zwykle głębsze i bardziej ponure. W każdym razie, jeśli zgadzamy się co do tego, że szczęście dziecka jest większe niż szczęście osoby dorosłej, to musimy następnie przyjrzeć się różni­com, jakie istnieją pomiędzy psychologiczną a chrześcijańską inter­pretacją tego faktu. Można tu dokonać czterech rozróżnień.

 

CZTERY RÓŻNICE

 

1. Psychologiczne myślenie na temat dzieci w znacznej mierze odbywa się pod szyldem naturalizmu, według którego to, co sponta­niczne i dobrowolne jest zawsze najlepsze. Zgodnie z tym punktem widzenia natura wszystko wie najlepiej, a niewinne dzieci, które ponoć żyją bliżej stanu natury, obdarzone są ową naturalną mądro­ścią. Zatem aby żyć zdrowo i bez zahamowań, trzeba bardziej się upodobnić do dziecka. Przy okazji dużo mówi się o tym, że dzieci są niczym sadzonki lub pąki, które w naturalny sposób przemienia się w kwiaty, jeśli tylko dorośli nie będą przeszkadzać im w rozwoju. Zawarta jest w tym sugestia, że również człowiek dorosły jest gdzieś w głębi dzieckiem, któremu nie pozwolono się ujawnić, a z którym mądry dorosły będzie chciał na nowo nawiązać kontakt.

Z kolei stanowisko chrześcijańskie jest takie, że właśnie te małe kwiatki polne wymagają pielęgnacji. Nie wystarczy po prostu po­zwolić im rosnąć. Dobry ogrodnik nie będzie stał bezczynnie, pa­trząc jak ogród niszczą chwasty i owady, a dobry rodzic nie pozwoli dziecku rządzić się w swoim pokoju. Różnica pomiędzy tymi stano­wiskami jest naprawdę znaczna. Pierwsze cechuje wiara w naturę ludzką, której większość ludzi nie jest skłonna uznać za część samej natury. Drugie zakłada, że dzieci, podobnie jak wszyscy ludzie, są istotami upadłymi: niektóre ich odruchy są zdrowe, dlatego należy je pielęgnować; do innych, niezdrowych odruchów, należy dzieci zniechęcać. Jeśli od dzieci można się czegoś nauczyć, to na pewno nie jest to naturalizm.

2. Kolejnym przypuszczeniem charakteryzującym myślenie psy­chologiczne jest to, że dziecko jest szczęśliwsze, ponieważ cieszy się większą wolnością. Znaczy to, że może się swobodnie wypowia­dać — nie musi udawać, że mu smakuje sok, do czego zmuszona jest osoba dorosła, zaproszona na obiad; nie musi przestrzegać kon­wenansów — jeśli rozmowa dorosłych zaczyna być nużąca, może w każdej chwili zająć się swoją plastikową ciężarówką; jest wolne od zmartwień i odpowiedzialności — nie musi płacić rachunków ani gotować obiadów. Przesłanie dla dorosłych? Ma się rozumieć, wy­zwólcie się.

Z tym, że — i tu dochodzi do głosu chrześcijański punkt widze­nia — gdy dorośli zaczynają postępować zgodnie z owym przesła­niem, to właśnie dzieci płacą najwyższą cenę. Aby to sobie uświa­domić, wystarczy chwilę pomyśleć. Kiedy rodzice zaczynają flirto­wać z wolnością, fakt ten wywiera olbrzymi wpływ na szczęście dziecka. Dokładnie w tym momencie, gdy ojciec lub matka ogłasza swą wolność od rodziny, wolność dziecka zostaje zredukowana niemalże do zera. Mam tu na myśli wolność od niepewności, od wątpliwości, od lęku. Prawda jest taka, że szczęście dziecka ma o wiele mniejszy związek z jego dość ograniczoną w końcu wolno­ścią niż z poczuciem przynależności do pewnego bezpiecznego i uporządkowanego układu. Może się ono bawić w rycerzy lub kowboi, ponieważ bramy jego zamku lub fortu pilnowane są przez silnych strażników. Może dawać upust swojej fantazji, ponieważ ma przy sobie parę potężnych dżinnów, którzy trzy razy dziennie wy­czarowują dla niego posiłki. Jakkolwiek by się uskarżało z powodu przywilejów swego starszego brata lub głośno dziwiło dlaczego mu nie wolno przesiadywać do późna, tak jak jego rodzicom, dziewięć­dziesiąt procent jego szczęścia bierze się z tego, że zajmuje ono swoje przytulne miejsce w przykrytej dachem i otoczonej czterema ścianami hierarchii. W ten sposób przechodzimy do omówienia kolejnego osobliwego przeoczenia w oferowanym przez psycholo­gów opisie rzeczywistości.

3. U pewnego typu osób można niekiedy zauważyć pragnienie dziecięcej niewinności, połączone z całkowitą pogardą dla autoryte­tu. Liczni autorzy poradników zachęcają nas, abyśmy stali się bar­dziej dziecinni i ufni, równocześnie jednak nalegają, byśmy nie tolerowali czyichkolwiek ingerencji w nasze życie. Mamy być na­iwni i prostoduszni, a jednocześnie niezależni niczym kapitan okrę­tu. Z pewnością niemal każdy czytał tego typu rady lub zetknął się z osobami, które w nie wierzą. Musimy im bardzo cierpliwie przy­pominać, że dla własnej wygody zapomniały one o bardzo ważnym fakcie: że małe dzieci nie radzą sobie w życiu bez matki i ojca. Kto sądzi, że można się cieszyć wyjątkową wolnością człowieka doro­słego i wyjątkowym szczęściem dziecka, ten myli ze sobą dwa różne światy. Chodzi o rzecz następującą: sentymentalna paplanina popularnych psychologów i im podobnych na temat powrotu do dzie­ciństwa oparta jest na oczekiwaniach, których nie da się ze sobą pogodzić. Może nasuwa ona skojarzenia z chrześcijaństwem, lecz w istocie nie ma z nim wiele wspólnego — tak jak nie ma wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Chcą być jak dzieci, lecz nie chcą ojca. To tak jakby poszli do restauracji i poprosili o zupę bez talerza.

A wszystko to pokazuje, że uczepili się pewnych ponętnych idei, lecz nie zawracają sobie głowy tym, by je przemyśleć. Z kolei chrześcijaństwo zmusza nas do przestrzegania pewnych realistycz­nych wymogów. Powiada ono, że na dłuższą metę istnieje tylko jeden sposób odzyskania dziecięcej ufności i szczęścia — trzeba mieć Ojca w niebie. Najczęściej występujący w Nowym Testamen­cie wizerunek Boga to Ojciec, a o nas mówi się najczęściej jako o Jego dzieciach. Może to tylko oznaczać, że Bóg wymaga od nas takiego samego posłuszeństwa, jakiego my wymagamy od swych dzieci, lecz oznacza to również, że tak jak nasze dzieci — z uwagi na wszystkie swoje potrzeby — uzależnione są od nas, tak samo my, z uwagi na własne potrzeby, możemy polegać na Bogu, naszym Ojcu. I tak, jak chcemy, by nasze dzieci ufały nam, tak samo my powinniśmy ufać Bogu. Nie jest to łatwe. Jak dziecko, które nie rozumie dlaczego ojciec musi przyłożyć do jego skaleczonego kola­na piekący środek odkażający, możemy nie rozumieć wszystkiego, co dla naszego dobra robi nasz Bóg Ojciec. Jak każdy dobry ojciec, zacznie On robić swoje i udzieli nam pierwszej pomocy, pomimo naszych jęków i protestów, ale czy nie lepiej okazać Mu to zaufanie, które tak bardzo lubimy widzieć u własnych dzieci?

Niektórym trudno jest zrozumieć, jak zależność i posłuszeństwo mogą iść w parze z radością. Prawdopodobnie dali się oni zbałamu­cić przez zbyt liczne, tak popularne w amerykańskiej literaturze, historie o „niegrzecznym chłopcu", który sprawia wrażenie, jakby świetnie się bawił. Powinni uważniej się przyjrzeć prawdziwym niegrzecznym chłopcom. W większości wypadków pod tym rumia­nym, szeroko uśmiechniętym obliczem, dostrzegą oni niepohamo­wane pragnienie wyolbrzymiania każdej sprawy ponad wszelkie proporcje tak długo, aż znajdują się ręce i serca, zdolne nad nim zapanować. W przeciwieństwie do tego, dziecko, które posiada prawdziwego ducha posłuszeństwa, cechuje stan beztroski, jaki jego lekkomyślnemu towarzyszowi rzadko kiedy udaje się osiągnąć. Pierwszemu przyjemność sprawia nieposłuszeństwo, drugi cieszy się tym, co krytyk literacki, Roger Sale nazywa „głębszą rozkoszą bycia posłusznym".

4. Nic tak dobrze nie oddaje różnicy pomiędzy chrześcijańskim a psychologicznym spojrzeniem na problem powrotu do dzieciń­stwa, jak poszczególne drogi, którymi każe nam się podążać. W przypadku psychologii jest to droga bycia dużym; w przypadku chrześcijaństwa — droga bycia małym. Wiele psychologicznych porad koncentruje się wokół sposobów wzmacniania naszego po­czucia własnej wartości, podnoszenia własnej opinii o sobie i tak dalej. „Jesteś najważniejszym człowiekiem na świecie" — coś w tym rodzaju. Chrystus tymczasem kazał nam stać się jak dzieci.

Przeciętny człowiek łatwo zrozumie, na czym polega zaleta odzy­skania łatwości, z jaką dziecko śmieje się i wpada w zachwyt — ale bycie małym? Jakie mogą być tego zalety? Chesterton udzielił kiedyś na to pytanie dobrej odpowiedzi, układając historyjkę o dwóch chło­pcach, Piotrze i Pawle. Obydwu im obiecano, jak to w bajce, że zostaną spełnione ich życzenia, zatem Paweł zapragnął zostać olbrzymem, „który będzie mógł przemierzać całe kontynenty". Tak też się stało. Tylko, że kiedy zbliżył się do Himalajów, nie wydały mu się one ciekawsze od miniaturowego alpinarium w przydomowym ogrodzie; zaś wodospad Niagara „był nie większy niż odkręcony kran w łazien­ce". Piotr, najwyraźniej ten mądrzejszy, wyraził życzenie przeciwne. Zapragnął być mały — „mniej więcej na pół cala wysoki". Ponieważ chłopcy byli w ogrodzie przed domem, znalazł się teraz „na olbrzymiej równinie pokrytej wysoką, zieloną dżunglą, ponad którą wyrastały, w pewnej odległości od siebie, dziwne drzewa o koronach podobnych do słońca. (...) Mniej więcej w środku tej prerii wznosiła się góra o tak romantycznych i niewiarygodnych kształtach, a mimo to tak złowrogo wysoka i dominująca, że wyglądała niczym jakaś scena końca świata". Piotr „wyruszył poprzez tę barwną równinę szukać przygód; do tej pory nie dotarł do jej końca".

Fragment ten przypomina nam, że literatura mówiąca o byciu małym to zawsze literatura przygodowa: przypomnijmy sobie Guliwera wśród olbrzymów, The Incredible Voyage (Niewiarygodną podróż), i te zachwycające sceny z The Once and Future King (Niegdysiejszego oraz przyszłego króla), w których Arturowi po­zwolono obserwować życie oczami ryby lub owada. Kiedy patrzy się z właściwej perspektywy, „trawa jest wiecznym lasem zamiesz­kałym przez smoki" (znów Chesterton). Tą właściwą perspektywą jest oczywiście pokora. Pozwala nam ona dostrzec, jakie wszystko jest zachwycające.

 

ZACHWYT W TRAWIE

 

Jedynym naprawdę zdrowym elementem spojrzenia psycholo­gów na dzieci jest to, że wielu z nich rzeczywiście dostrzega ten zachwyt i oddaje mu należną sprawiedliwość. Problem polega na tym, że mają oni trudności z jego wytłumaczeniem. Najlepsze wy­jaśnienie, jakie im przychodzi do głowy, zasadza się na świeżości dziecięcych wrażeń. Zobaczmy, czy nam to nie pójdzie lepiej. A za­cznijmy w miejscu, w którym byliśmy kilka zdań wcześniej — w trawie.

Jeden z wierszy Wordswortha zawiera słynny wers, w którym poeta mówi o „zachwycie w trawie". Chodziło mu o zachwyt, który pamiętał z dzieciństwa. Myślę, że jeśli wysilimy umysł, uda nam się zrozumieć, do czego nawiązywał Wordsworth. Czy ktoś z was, będąc dzieckiem, leżał w wysokiej trawie i po prostu patrzył? Jeśli trawa jest wystarczająco wysoka, to gdzieś tam, w dole, rzeczywi­ście wygląda ona jak „wieczny las" Chestertona. Można sobie spo­glądać pomiędzy źdźbła trawy, jak na leśne polanki i obserwować życie ukryte przed wzrokiem dorosłych. Są tam małe stworzenia leśne oraz polujące na nie duże zielone smoki.

Czy to nie dziwne, że coś takiego mogło w ogóle istnieć? Cóż, może w waszym przypadku nie była to trawa. Może woleliście pozostawać w domu i odnajdowaliście swój zachwyt, leżąc (powiedzmy) na orientalnym dywaniku, gdzie mogliście wygodnie się usadowić na poziomie kępek i włókien, i oczyma wyobraźni zapusz­czać się w głąb tego egzotycznego i wzorzystego lasu. A może punktem wyjścia dla waszych marzeń był zestaw ceramicznych figurek lub szklany przycisk do papieru z zatopionymi w nim kwia­tami, lub stare mahoniowe biurko z mosiężnymi uchwytami, scho­wkami i szufladami zamykanymi na klucz. Każda z tych rzeczy może otworzyć przed nami inny świat.

Lecz to nie wszystko. Wszystkie te zwykłe rzeczy (a pamiętaj­my, że jesteśmy bardzo młodzi) otaczało... cóż, trudno powiedzieć dokładnie, co to było. Wordsworth wspominał o łąkach i gajach „zdobnych w cudowne światło". Inni mówili o jakiejś aurze otacza­jącej rozmaite przedmioty. Wystarczy powiedzieć, że w oczach małego dziecka nawet rzeczy materialne mogą być żywe lub posia­dać jakiegoś ducha. Jeśli się bardzo postaram, jestem w stanie przy­pomnieć sobie z najwcześniejszego dzieciństwa pewien dom (a może był to tylko obraz domu), którego jedna ściana wyrastała ponad wodą; piaskowiec na poziomie wody porośnięty był mchem. Dom ten był dla mnie czymś mitycznym, czymś, co wydawało się żyć i oddychać; nie tylko ten mech, ale cały dom zdawał się być nasiąk­nięty czymś, co mogę tylko nazwać „płynnym znaczeniem". Trzeba wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy: wydawało się, że miejsce to sięga w niezmiernie odległą przeszłość — które to pojęcie w ogóle nie powinno mi być w tym wieku znane. Co więcej, wydawało mi się, że już je kiedyś widziałem — bardzo dawno temu.

 

WSPOMNIENIA Z RAJU?

 

Jedną z osobliwości cechujących ten rodzaj przeżycia, o którym tu mówimy, jest to, że jakkolwiek byłoby ono dziwne, zawsze mu towarzyszy uczucie, że coś się rozpoznaje, że przeżywa się deja vu, że kiedyś już się tu było. Na przykład, uważna lektura poezji Words-wortha zdaje się wskazywać, że to, co poeta sobie przypomina, samo w sobie jest przypominaniem — wspomnieniem wspomnienia. Nie wspomina on jedynie swoich dziecięcych kontaktów z na­turą, lecz coś, co jest jeszcze dalej, ponad albo poza naturą. Widzi­my to również u Lewisa, opisującego zapamiętane przeżycie z lat chłopięcych, które wywołało wspomnienie szczęścia „z głębi nie lat, lecz stuleci".

Najsłynniejszym wytłumaczeniem tego zjawiska jest platonowska teoria pamięci. Z chrześcijańskiego punktu widzenia nie jest to opis, który by w pełni zadowalał, ale to dobry punkt wyjścia. Platon uważał, że ludzie już przed urodzeniem istnieją w niebie — w czymś, co nazwał światem Wiecznych Idei. Przebywają tam w bezpośrednim kontakcie z prawdziwą istotą rzeczy: nie z tą lub tamtą konkretną prawdą, lecz z samym źródłem prawdy; nie z tym lub tamtym konkretnym pięknem, lecz z samym Pięknem. Świat, na który przychodzimy jest jedynie niewyraźnym odbiciem świata nie­biańskiego; mimo to jest odbiciem, co tłumaczy dziwną znajomość rzeczy, które widzimy po raz pierwszy. Im jednak starsi jesteśmy, tym owo odbicie jest coraz mniej wyraźne. W dziecku, które dopie­ro co przybyło z miejsca bytowania Wiecznych Idei, to, co ziem­skie, wywołuje żywsze wspomnienia. Czuje ono bardziej natarczy­wy ból wspomnień, dotkliwsze ukłucie radości. Lecz w miarę jak dziecko rośnie i coraz bardziej się oddala od miejsca swego pocho­dzenia, rzeczy tracą swój blask i moc wywoływania wspomnień. Ich cudowna otoczka zanika „w świetle codzienności".

Dorośli doświadczają niekiedy powrotu owego zachwytu. Gdy słońce odbija się w wodzie w taki, a nie inny sposób, albo jakaś dawna melodia dociera do naszych uszu, nagle czujemy obecność czegoś nadzwyczaj wielkiego; wydaje się, że zstępuje na nas jakieś potężne oświecenie. Albo gdy bierzemy do ust domowy chruścik, nagle znowu jesteśmy w babcinej kuchni, a świat ponownie wydaje się bardzo duży i pełen możliwości. Jednak cokolwiek to jest, znika, skoro tylko zostaje odnalezione. Mogą upłynąć lata, zanim pojawi się na nowo. Właśnie coś takiego każe nam tęsknić do magicznych czasów dzieciństwa. I nawet jeśli już tego nie czujemy w sobie, to wciąż ów zachwyt dostrzegamy w oczach dziecka lub słyszymy w jego głosie. Owej tęsknoty nie trzeba koniecznie tłumaczyć tak, jak to zrobił Platon. Jego zasługa polega na uznaniu jej istnienia i podjęciu próby jej wyjaśnienia. Z chrześcijańskiego punktu widzenia można by powiedzieć, że dziecko widzi rzeczy takimi, jakimi są. Nie chodzi o to, że istnieliśmy przed urodzeniem, lecz że zawsze widać ten zachwyt. Dla tych, którzy mają oczy i uszy otwarte, trawa i drzewa zawsze będą nosiły ślad obecności ich Stwórcy; lasy zawsze będą świętymi lasami. Poczucie deja vu może nie jest wspomnieniem jakiegoś dawnego Edenu, lecz zapowiedzią Raju, przeczuciem ist­nienia miejsca, do którego naprawdę należymy. Św. Paweł pisał:

„Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty — wiekuista Jego potęga oraz bóstwo — stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła".

Dlaczego jednak nie widzimy wyraźnie? Osobiście doświadczy­wszy tych szczęśliwych chwil, łatwiej nam zrozumieć, dlaczego są one czymś tak rzadkim dla nas, a tak powszednim dla dzieci. Są to bowiem chwile samozapomnienia. Towarzyszy im utrata zaintere­sowania własnym „ja" oraz całkowite pochłonięcie czymś lepszym. Następuje pewne ogołocenie, które nie jest naszym własnym doko­naniem. Użyłbym tu słowa opętanie, gdyby nie rodziło ono złych skojarzeń. Należało by je w tym wypadku rozumieć jako boskie opętanie. Przeżycie to oznacza, że znajdujemy się pod wpły­wem czegoś lub kogoś innego. Z tego powodu wszelkie próby panowania nad sobą lub zachowania zimnej krwi są tu nie na miej­scu. Aby wkroczyć w ten świat, trzeba wszystko to zostawić za drzwiami.

 

DWIE NAUKI

 

Płyną z tego dwie nauki. Pierwsza dotyczy pomysłu psycholo­gów, aby odtworzyć w sobie dziecko. Psychologowie, którzy pro­mują tę ideę, powinni naprawdę bardziej uważać na stosowane przez siebie terminy. Stać się jak dziecko? Wspaniale. Z chrześci­jańskiego punktu widzenia — koniecznie. Lecz uczynienie tego naprawdę oznacza rezygnację z większej części psychologicznego programu, zwłaszcza tej jego części, która koncentruje się na powię­kszeniu siebie samego. Jeśli ktoś utrzymuje, że jest dla świata darem Bożym, to raczej mało prawdopodobne, aby potrafił docenić i przy­jąć dary Boże przeznaczone dla niego.

Druga nauka dotyczy problemu zażywania narkotyków. Wydaje mi się oczywiste, że zażywanie narkotyków to najczęściej mniej lub bardziej świadoma próba odzyskania czegoś, co odeszło wraz z dzieciństwem. Osoby biorące narkotyki mówią z przejęciem o ży­wości kolorów, o zdających się ożywać przedmiotach materialnych, o typowym dla dzieci poczuciu rozciągnięcia wszystkiego w czasie (pamiętacie jak lato zdawało się być całą wiecznością?). I prawdą jest, rzecz jasna, że można w sposób sztuczny wyłączyć własne ego i tym samym otworzyć się na niezwykłe przeżycia. Z pewnością jednak powinno to nam coś mówić na temat naszego stanu, skoro w taki sposób chcemy mu zaradzić. Nastolatkowi lub osobie doro­słej potrzebne są drogie środki chemiczne oraz rozmaite rekwizyty;

dziecku wystarczą robaczki świętojańskie, poranny szron lub pies z sąsiedztwa. W pierwszej metodzie nie ma nic z pokory; jest to zuchwała próba łapania przeżyć i sprawienia, by pojawiały się one na każde nasze zawołanie.

Mało tego, jest to zła metoda, ponieważ przeżycia te nie mają być celem samym w sobie, lecz tylko wskazówkami kierującymi nas ku czemuś poza nimi. Są to obrzeża chwały, nie sama chwała, i jeśli nie wyjdziemy poza te doznania, ku rzeczywistości, którą wskazują, obrzeża te wytrą się i wyblakną. Będziemy coraz bardziej rozpaczliwie próbowali odtworzyć coś, czego nie da się odtworzyć, lecz co należy dopiero odkryć. Z samej swej natury przeżycia te mówią nam: „Nie jestem tym, czego chcesz, jedynie posłańcem tego czegoś". Powiedziawszy to, spełniły swój cel: cel, który my niwe­czymy, skupiając się na posłańcu, a ignorując samo przesłanie. Lewis, któremu lektura poezji i mitów zdawała się dostarczać prze­żyć, jakie innym dostarczają narkotyki, doszedł do tego wniosku po swoim nawróceniu. Pisał on: „To było cenne tylko jako wskazówka, kierująca ku czemuś innemu i znajdującemu się na zewnątrz. Pod­czas gdy to coś innego było wątpliwe, wskazówka w naturalny sposób budziła mój niepokój. Kiedy zgubimy się w lesie, widok drogowskazu ma dla nas ogromne znaczenie". Nie należy jednak marnować czasu na wpatrywanie się w drogowskazy, jeśli droga jest oczywista i kiedy, jak mówi Lewis, „Będziemy w Jeruzalem".

 

BALDACHIM ŁADU

 

Radość dzieciństwa nie jest czymś, do czego dążymy w sposób bezpośredni, starając się odtworzyć przeżycia z czasów dzieciństwa niczym dorosły, który wkrada się do przedszkola po to, by pojeździć sobie na koniku na biegunach. Wydaje się, że zachowanie tej rado­ści uzależnione jest raczej od tego, co na pierwszy rzut oka może się wydawać jej przeciwieństwem: od poczucia obowiązku, wstrze­mięźliwości, a poza tym od świadomego podtrzymywania różnicy pomiędzy dzieckiem a dorosłym. Dorośli mają światło objawienia, nie potrzebują już cudownego światła z wiersza Wordswortha. Im więcej uwagi będą poświęcać chrześcijańskim obowiązkom, tym bardziej zapomną się i, paradoksalnie, przekonają się, że stając się bardziej dorośli — stali się bardziej podobni do dzieci, a zatem zdolni do odczuwania dziecięcej radości. Dziecko z kolei potrzebuje na tyle silnych dorosłych, by potrafili oni wznieść nad jego głową baldachim ładu i spokoju. Ma ono prawo do zachwytu, nie zaś niepokoju. Po czymś takim zadanie przeprowadzenia go od obja­wienia naturalnego do objawienia boskiego będzie łatwiejsze.

Rzeczywiście powinniśmy stać się jak dzieci, lecz powinniśmy jasno powiedzieć, co przez to rozumiemy. Szczęście dzieci (i ich szczególna cnota) bierze się nie z ich wolności, czy samoświadomo­ści lub poczucia własnej wartości (wszystko to są zmartwienia doro­słych oraz młodzieży), lecz z ich uczucia zadziwienia i z bezpie­czeństwa, jakie zapewnia właściwie zorganizowane społeczeństwo dorosłych.

 

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin