Delany Samuel R. - Babel-17.rtf

(597 KB) Pobierz

Samuel R. Delany

Babel-17

Przełożyła

Jolanta Pers

SOLARIS

Stawiguda 2008

GTW


Babel-17

tyt. oryginału: Babel-17

 

Copyright © 1966 by Samuel R. Delany

 

ISBN 978-83-89951-86-1

 

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz Maroński

Redakcja Iwona Michałowska

Korekta Bogdan Szyma, Aleksandra Przybylska

Skład Tadeusz Meszko

 

Wydanie I

 

Agencja „Solaris” Małgorzata Piasecka

11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

tel./fax 089 5413117

e-mail: agencja@solaris.net.pl


Dedykuję tę książkę Bobowi Folsomowi, aby wyjaśniła
mu choć trochę to, co stało się zeszłego roku.


Wszystkie epigrafy w Babel-17 to fragmenty wierszy Marilyn Hacker. Większość z nich pochodzi z wierszy, które potem znalazły się w tomie Presentation Piece (Marilyn Hacker, Viking Press, Nowy Jork 1974) i Separations (Marilyn Hacker, Alfred A. Knopf, Nowy Jork, 1976). Kilka z nich to starsze wersje niż te, które znalazły się w antologiach.

S.R.D.

 

Nic tak idealnie nie odzwierciedla cywilizacji jak mowa. Jeśli nasza znajomość mowy, lub ona sama, nie jest jeszcze doskonała, to samo dotyczy cywilizacji.

Mario Pei


CZĘŚĆ PIERWSZA

RYDRA WONG


...Oto pierścień dwuznaczności.

Elektryczne widma tańczą na ulicy.

Niejednoznaczność pęta ukryte w cieniu rysy

chłopców, którzy nie są chłopcami; wybryk ciemności

wysusza pełne usta ku starości

lub przycina je do ostrza brzytwy; chlapie kwasem

na bursztynowy policzek, gładzi

krocze, albo roztrzaskuje się o spojenie łonowe

i zagłębia w mrocznym skrzepie krwawiącym w piersi

rozpraszanym przez ruch albo przebłysk światła

przez który usta pęcznieją i zaczynają ociekać krwią.

Mówią, że dziwki malują usta krwią.

Mówią, że ten sam tłum sączy się ulicą

I wraca, jak dryfujące drewno

Naprzeciwko przypływowi, odciągany zmywem

By znów chlapnąć na piasek

By wyszarpnąć się i odpłynąć

Dryfujące drewno; wąskie biodra, płynne oczy,

Szeroko rozrzucone ramiona i szorstkie dłonie

Szakale o szarych pyskach klęczą przed swą ofiarą.

Kolory znikają o poranku

Gdy maruderzy ciągnący ku zachodnim dokom na rzece

Spotykają młodych marynarzy przechadzających się ulicą ku stoczni...

 

Pryzmat i obiektyw


1.

 

Portowe miasto.

Dymy pokrywają tu niebo jak rdza, pomyślał generał. Gazy przemysłowe omywają wieczór pomarańczem, barwą łososia, purpurą, w której jest za dużo czerwieni. Na zachodzie wznosiły się i opadały statki transportowe, przerzucając ładunki z gwiazdocentrów i satelitów, boleśnie raniąc chmury. To także przeklęte, biedne miasto, myślał generał, skręcając za róg przy krawężniku zasypanym śmieciami.

Od dnia Inwazji mordercze embarga - aż sześć - dławiły miasto, którego przetrwanie zależało od tętnienia krwiobiegu, jakim był międzygwiezdny handel. Jakże mogło funkcjonować, obłożone sekwestrem? Sześć razy w ciągu dwudziestu lat zadawał sobie to pytanie. Odpowiedź? Nie mogło.

Panika, zamieszki, pożary, dwukrotnie kanibalizm...

Generał odwrócił wzrok od rysujących się na tle nieba wież załadowczych, które sterczały między rozlatującą się kolejką jednoszynową a zasmolonymi budynkami. Ulice były tu mniejsze, zatłoczone transportowcami, nielicznymi gwiazdowcami w zielonych mundurach i istną hordą bladych, porządnych ludzi, którzy zarządzali zawiłym chaosem służb celnych. Teraz są milczący, pomyślał generał, skupieni na domu lub pracy. A przecież ci wszyscy ludzie od dwudziestu lat żyją pod okupacją. Głodowali za czasów embarga, wybijali okna, szabrowali, uciekali z krzykiem przed wodą ze strażackich węży, ogryzali mięso z ludzkiego ramienia odwapnionymi zębami.

Kim jest to ludzkie zwierzę? Zadawał sobie to abstrakcyjne pytanie, by zamazać wiersze pamięci. Będąc generałem łatwiej było zadawać pytania o „ludzkie zwierzę” niż o kobietę, która podczas ostatniego embarga siedziała na środku chodnika, opierając na nodze niemowlę wyglądające jak szkielet, czy o trzy wymizerowane nastolatki, które zaatakowały go na ulicy z brzytwami (syczała przez brązowe zęby, gdy metalowe ostrze połyskiwało przy jego piersi: „No, chodź tu, befsztyku, chodź, mielonko...”; musiał się bronić, używając karate), czy ślepego mężczyznę, który szedł aleją i krzyczał.

Bladzi, porządni ludzie, którzy mówili cicho, którzy zawsze się zawahali, zanim na ich twarzach utrwalił się jakiś wyraz, z bladymi, solidnymi, patriotycznymi ideami: pracować na rzecz zwycięstwa nad Najeźdźcami; Alona Star i Kip Rhyak byli świetni w Gwiezdnych wakacjach, ale Ronald Quar jest najlepszym poważnym aktorem. Słuchali muzyki Hi Lite’a (czy rzeczywiście słuchali, zastanawiał się generał, podczas tych powolnych tańców, gdzie nikt nikogo nie dotykał). Stanowisko celnika to pewna praca.

Praca bezpośrednio w Transporcie wyglądała może na bardziej ekscytującą i zabawną, ale tylko wtedy, gdy się ją oglądało w filmach. W rzeczywistości ci wszyscy dziwni ludzie...

Bardziej inteligentni i wyrafinowani rozmawiali o poezji Rydry Wong.

Często mówili też o Inwazji, używając jakiejś setki fraz uświęconych przez dwadzieścia lat powtarzania ich w wiadomościach i w gazetach. Rzadko wspominali o embargu i nazywali je tylko tym jednym słowem.

Weźmy dowolnych z nich, weźmy i milion. Kim oni są? Czego chcą? Co by powiedzieli, gdyby mieli szansę cokolwiek powiedzieć?

Rydra Wong stała się głosem tego stulecia. Generał przypomniał sobie gładkie zdanie z hiperbolicznej recenzji. Co za paradoks: przywódca militarny miał teraz poznać Rydrę Wong w celach militarnych.

Światła uliczne zapaliły się i w szybie baru odbiła się jego postać. Dobrze, że dziś nie mam na sobie munduru. Zobaczył wysokiego, muskularnego mężczyznę, na którego pobrużdżonej twarzy malował się autorytet nabyty przez pół stulecia. Czuł się niezręcznie w szarym cywilnym garniturze. Zanim osiągnął trzydziestkę, na ludziach, których poznawał, robił wrażenie „wielkiego i nieporadnego”. Potem - a zmiana ta zbiegła się z Inwazją - „potężnego i despotycznego”.

Gdyby Rydra Wong chciała się z nim spotkać w Kwaterze Głównej Sojuszu, czułby się o wiele bezpieczniej. Przyszedł więc w cywilnym ubraniu, nie w zielonym mundurze gwiazdowca. Bar był dla niego czymś nowym. A ona była najsłynniejszą poetką w pięciu zbadanych galaktykach. Po raz pierwszy od wieków poczuł się nieporadnie.

Wszedł do środka.

- Mój Boże, ależ ona jest piękna - wyszeptał, nie musząc nawet wyszukiwać jej pośród innych kobiet. - Taka piękna; na zdjęciach nie było widać...

Spojrzała na niego (a postać w lustrze za ladą zobaczyła go i odwróciła się od niego), wstała z barowego stołka i uśmiechnęła się.

Podszedł, ujął jej dłoń, a słowa „Dobry wieczór, panno Wong” obracał na języku tak długo, aż połknął je, nie wypowiedziawszy. I oto ona miała przemówić.

Na ustach miała szminkę barwy miedzi, a źrenice jej oczu przypominały wykute miedziane dyski.

- Babel-17 - rzekła. - Jeszcze go nie rozpracowałam, panie generale.

Ubrana była w sukienkę z dzianiny barwy indygo, a jej włosy spływały na ramię jak rwący potok nocą.

- To nie jest dla mnie zaskoczeniem, panno Wong - odparł.

Zaskoczenie, pomyślał. Wong kładzie rękę na barze, opiera się o stołek, odziane w błękit biodro przesuwa się w górę, a z każdą chwilą jestem oczarowany, zaskoczony, oszołomiony. Czy mogę się zwolnić z tej wachty, czy ona naprawdę może być taka...

- Ale posunęłam się dalej niż wy, ludzie z wojska.

Na delikatnej linii jej ust pojawił się jeszcze delikatniejszy uśmiech.

- Spodziewałem się tego po pani, panno Wong, więc tym też nie jestem zaskoczony.

Kim ona jest, pomyślał? Zadał to pytanie, myśląc o abstrakcyjnej populacji. Zapytał o własne odbicie w lustrze. Zapytał o nią, rozmyślając: nic innego nie ma znaczenia, ale o niej muszę się tego dowiedzieć. To jest ważne. Muszę się dowiedzieć.

- Przede wszystkim, panie generalne - rzekła - Babel-17 nie jest szyfrem.

Jego umysł wpadł w poślizg i powrócił do tematu, rozchwiany.

- Nie jest szyfrem? Sądziłem, że kryptografia ustaliła przynajmniej... - Zamilkł, bo nie był pewien, co ustaliła kryptografia, a także dlatego, że potrzebny był mu kolejny moment, by opuścić się z występów jej kości policzkowych, by wycofać się z jaskiń jej oczu. Naprężył mięśnie twarzy i zmusił się, by ustawić znów swe myśli w szeregu poświęconym Babel-17. Inwazja: Babel-17 może być kluczem do zakończenia dwudziestoletniej plagi. - Chce pani powiedzieć, że próbowaliśmy odszyfrować jakiś bełkot?

- To nie jest szyfr - powtórzyła. - To jest język.

Generał zmarszczył brwi.

- Cóż, bez względu na to, czym jest, szyfrem czy językiem, i tak musimy rozpracować, co oznacza. A dopóki go nie rozumiemy, jesteśmy daleko od miejsca, w którym powinniśmy być.

Wyczerpanie i napięcie ostatnich miesięcy zagościły w jego brzuchu; tajemna bestia, która zaatakowała koniec języka, wyostrzyła słowa.

Jej uśmiech zgasł, a obie dłonie spoczęły na barze. Chciał jakoś stępić tę ostrość.

- Pan nie jest bezpośrednio związany z Wydziałem Kryptografii - rzekła. Jej głos był spokojny i równy.

Potrząsnął głową.

- W takim razie coś panu powiem. Zasadniczo, panie generale, istnieją dwa rodzaje kodów, szyfry i kody prawdziwe. W przypadku pierwszego rodzaju, litery lub symbole oznaczające litery zostają przestawione, przemieszane, według jakiegoś wzorca. W przypadku drugiego, litery, słowa czy grupy słów zastępuje się innymi literami, słowami czy grupami słów. Szyfr może być pierwszego rodzaju, drugiego lub mieszany. Ale oba mają pewną wspólną cechę: kiedy już znajdzie się klucz, wystarczy go użyć i otrzymamy logiczne zdania. Język jednak ma swoją wewnętrzną logikę, własną gramatykę, własny sposób ujmowania myśli za pomocą słów, które obejmują różne widma znaczeniowe. Nie ma żadnego klucza, którego można by użyć do wydobycia dokładnego znaczenia. W najlepszym razie można uzyskać dobre przybliżenie.

- Chce pani powiedzieć, że Babel-17 dekoduje się na jakiś inny język?

- Ależ nie. To pierwsza rzecz, którą sprawdziłam. Możemy wykonać skanowanie prawdopodobieństwa dla różnych elementów i sprawdzić, czy są spójne z innymi wzorcami języka, nawet jeśli te elementy występują w niewłaściwego kolejności. Nie. Babel-17 sam w sobie jest językiem, którego nie rozumiemy.

- Sądzę - generał Forester próbował się uśmiechnąć - że próbuje mi pani powiedzieć, iż to nie szyfr, tylko obcy język, którego nie rozumiemy, więc równie dobrze możemy dać sobie spokój. - Jeżeli miał ponieść klęskę, przyjęcie jej z rąk tej kobiety było nieomal ulgą.

Potrząsnęła głową.

- Obawiam się, że chcę powiedzieć coś zupełnie innego. Nieznane języki były odczytywane, choć nie dysponowaliśmy tłumaczeniami: na przykład pismo linearne B czy hetycki. Jeśli jednak mam się zająć Babel-17, muszę wiedzieć o wiele więcej.

Generał uniósł brwi.

- A co jeszcze chce pani wiedzieć? Przekazaliśmy pani wszystkie nasze próbki. Jeśli zdobędziemy kolejne, na pewno...

- Panie generale, muszę wiedzieć wszystko, co wiemy o Babel-17: skąd macie te próbki, w jakich okolicznościach je zdobyliście, wszystko, co może stanowić dla mnie jakąś wskazówkę.

- Udostępniliśmy wszystkie informacje, które...

- Daliście mi dziesięć stron maszynopisu z podwójną interlinią, zawierających jakiś bełkot opisany jako Babel-17, i zapytaliście, co to znaczy. To nie wystarczy, żebym mogła wam to powiedzieć. Gdyby było tego więcej, może. To naprawdę proste.

Pomyślał: gdyby to było proste, gdyby to było aż tak proste, nigdy byśmy pani nie poprosili o pomoc, pani Wong.

- Gdyby to było proste, gdyby to było aż tak proste, nigdy byście nie poprosili mnie o pomoc, panie generale - powiedziała.

Wzdrygnął się; przez jeden absurdalny moment przyszło mu do głowy, że Wong czyta mu w myślach. Ale oczywiście wiedziała o tym. Dlaczego miałaby nie wiedzieć?

- Panie generale, czy ten pański Wydział Kryptografii w ogóle odkrył, że to jest język?

- Jeśli nawet tak, to nie poinformowano mnie o tym.

- Jestem raczej pewna, że o tym nie wiedzą. Dokonałam paru podejść do określenia reguł gramatycznych. Czy coś takiego im się udało?

- Nie.

- Panie generale, oni może dużo wiedzą o szyfrach, ale niewiele o naturze języka. I właśnie tak idiotyczna specjalizacja to jeden z powodów, dla których od ostatnich sześciu lat z nimi nie pracowałam.

Kim ona jest? - pomyślał znowu. Tego ranka dostał jej dossier od służb bezpieczeństwa, ale przekazał je sekretarzowi i tylko później odnotował, że zostało oznaczone jako „zatwierdzone”. Usłyszał własny głos:

- Może mogłaby pani opowiedzieć mi coś o sobie, panno Wong. Łatwiej by się nam rozmawiało. - To nielogiczne, ale wypowiedział te słowa ze spokojem i pewnością. Czy to, co odmalowało się na jej twarzy, to zdumienie?

- A co pan chce wiedzieć?

- Cóż, jak dotąd wiem tylko, jak się pani nazywa, i to, że jakiś czas temu pracowała pani dla Wydziału Kryptografii. Wiem, że kiedy pani stamtąd odeszła, mimo bardzo młodego wieku cieszyła się pani taką reputacją, iż teraz, sześć lat później, ludzie, którzy panią pamiętali, jednogłośnie rzekli - po miesięcznych zmaganiach z Babel-17 - „Dajcie to Rydrze Wong”. - Zamilkł. - A pani mi mówi, że do czegoś udało się pani dojść. Więc mieli rację.

- Napijmy się czegoś - odparła.

Barman podpłynął i cofnął się, zostawiając na barze dwie szklaneczki barwy dymnej zieleni. Pociągnęła łyk, patrząc na niego. Pomyślał, że jej oczy są skośne jak osłupiałe skrzydła.

- Nie jestem z Ziemi - rzekła. - Mój ojciec był oficerem łączności w Centrum Gwiezdnym X-11-B, tuż za Uranem. Moja matka była tłumaczką w Trybunale Planet Zewnętrznych. Do siódmego roku życia byłam najbardziej zepsutym bachorem w Centrum Gwiezdnym. Nie było tam za wiele dzieci. Przeprowadziliśmy się bliżej Ziemi, na Urana-XXVII w pięćdziesiątym drugim. Kiedy miałam dwanaście lat, znałam siedem ziemskich języków i potrafiłam się zrozumiale wyrażać w pięciu pozaziemskich. Zapamiętywałam języki tak, jak większość ludzi zapamiętuje słowa piosenek. Straciłam oboje rodziców podczas drugiego embarga.

- Była pani na Uranie podczas embarga?

- Wie pan, co tam się stało?

- Wiem, że Zewnętrzne Planety ucierpiały o wiele bardziej niż Wewnętrzne.

- A zatem nie wie pan. Ale tak, tak istotnie się stało.

- Wzięła głęboki oddech, jakby jej pamięć ją czymś zaskoczyła. - Ale jeden drink to za mało, żebym była w stanie o tym opowiadać. Kiedy wyszłam ze szpitala, podejrzewano, że mam uszkodzony mózg.

- Uszkodzony mózg...?

- Wie pan o niedożywieniu. To teraz niech pan doda to tego zarazę neurokulszową.

- O zarazie też wiem.

- Tak czy inaczej, przyleciałam na Ziemię, żeby zamieszkać z ciotką i wujem i poddać się neuroterapii. Tylko że jej nie potrzebowałam. I nie wiem, czy problem był psychologiczny czy fizjologiczny, ale wyszłam z tego z idealną pamięcią werbalną. Przez całe moje dotychczasowe życie przemieszczałam się na granicy tej umiejętności, więc nie było to niczym dziwnym. Ale miałam także słuch absolutny.

- Czy to zwykle nie łączy się z błyskawicznym liczeniem albo pamięcią ejdetyczną? Przypuszczam, że wszystkie przydałyby się kryptografowi.

- Jestem dobrą matematyczką, ale nie liczę błyskawicznie. Osiągam dobre wyniki w testach na koncepcję wizualną i specjalne powiązania - śnię w technikolorze i tak dalej - ale pamięć sumaryczną mam wyłącznie werbalną. Już wtedy zaczęłam pisać. Latem dostałam rządową posadę związaną z tłumaczeniami i zaczęłam uczyć się o szyfrach. Szybko odkryłam, że mam pewien szczególny dar. Nie jestem dobrym kryptografem. Nie mam cierpliwości, żeby ciężko pracować nad jakimś tekstem, którego sama nie napisałam. To strasznie neurotyczne; dlatego zrezygnowałam na rzecz poezji. Ale ten dar był nieco przerażający. Kiedy miałam za dużo pracy i naprawdę chciałam być gdzieś indziej, i zaczynałam się bać, że mój przełożony zacznie mnie poganiać, nagle wszystko, co wiedziałam o łączności, układało mi się w głowie, i łatwiej było mi czytać tekst, który miałam przed sobą, i stwierdzić, o czym on jest, niż myśleć o tym, że jestem zmęczona, wystraszona i przygnębiona.

Spojrzała na swojego drinka.

- W końcu ten dar rozwinął się prawie do postaci, w której mogłam go kontrolować. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i reputację małej dziewczynki, która potrafi sobie poradzić ze wszystkim. Przypuszczam, że wiedziałam o języku coś, co właśnie tak działało, i łatwiej było mi rozpoznać wzorce - to jak wyróżnianie gramatycznego porządku spośród losowego przetasowania za pomocą intuicji. Coś takiego zrobiłam z Babel-17.

- Dlaczego pani odeszła?

- Już podałam panu dwa powody. Trzeci był po prostu taki, że kiedy opanowałam ten dar, chciałam wykorzystać go do własnych celów. W wieku dziewiętnastu lat opuściłam wojsko i cóż... wyszłam za mąż i zaczęłam poważnie pisać. Trzy lata później ukazała się moja pierwsza książka. - Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. - A jeśli chodzi o resztę, to proszę przeczytać moje wiersze. Wszystko tam jest.

- I na światach pięciu galaktyk ludzie teraz zagłębiają się w pani metaforykę, znaczenie odpowiedzi na zagadki języka, miłości i izolacji. - Te trzy słowa wskoczyły mu do zdania jak włóczędzy do wagonu towarowego. Stała przez nim i przemawiała; tu, z dala od wojska, czuł się przeraźliwie odizolowany i był rozpaczliwie... nie!

To niemożliwe i absurdalne, i zbyt proste, tak objaśnić to, co kursowało i pulsowało w jego oczach, w jego dłoniach. - Jeszcze jednego drinka? - Automatyczna obrona. Ale uzna to za automatyczną uprzejmość. Czy na pewno? Barman podszedł i odszedł.

- Na światach pięciu galaktyk - powtórzyła. - To takie dziwne. A ja mam dopiero dwadzieścia sześć lat. - Wpatrywała się w coś za lustrem. Była dopiero w połowie pierwszego drinka.

- Keats nie dożył nawet pani wieku.

Wzruszyła ramionami.

- To dziwna epoka. Bardzo szybko rodzi bohaterów, bardzo młodo, i równie szybko ich porzuca.

Skinął głową, przypominając sobie pół tuzina piosenkarzy, aktorów, a nawet pisarzy, którzy mieli kilkanaście albo dwadzieścia parę lat, i których przez rok, dwa albo trzy nazywano geniuszami, by potem pozwolić im odejść w zapomnienie. Jej reputacja była jak dotąd kwestią zaledwie trzech lat.

- Jestem częścią moich czasów - rzekła. - Chciałabym je przetrwać, ale one same w dużym stopniu przyczyniły się do tego, że jestem tym, kim jestem. - Puściła szklankę i położyła dłoń na mahoniowym barze. - Pan jest wojskowym, pewnie musi to wyglądać dość podobnie. - Uniosła głowę. - Czy już dostał pan ode mnie to, co chciał pan dostać?

Skinął głową. Łatwiej było skłamać gestem niż słowem.

- Dobrze. A teraz, panie generale, czym jest Babel-17?

Rozejrzał się w poszukiwaniu barmana, ale jakaś poświata sprawiła, że znów spojrzał na jej twarz; tą poświatą był jej uśmiech, ale patrząc na niego kątem oka wziął go za światło.

- Proszę - rzekła, przesuwając swego drugiego drinka, nietkniętego, w jego stronę. - Nie wypiję go.

Sięgnął i pociągnął łyk.

- Inwazja, panno Wong. To musi być jakoś związane z Inwazją.

Oparła się na jednej ręce i słuchała, mrużąc oczy.

- Zaczęło się od serii wypadków - cóż, przynajmniej na początku wyglądały one na wypadki. Teraz jesteśmy pewni, że był to sabotaż. Zdarzały się regularnie na terenach Sojuszu od grudnia sześćdziesiątego ósmego. Czasem na okrętach wojennych, czasem w stoczniach Marynarki - zwykle była to awaria jakiegoś ważnego urządzenia. Dwukrotnie doszło do eksplozji, w których ginęły ważne osobistości. Czasami te „wypadki” miały miejsce w fabrykach produkujących coś istotnego z militarnego punktu widzenia.

- A co łączy te „wypadki”, poza tym, że dotyczyły instytucji wojskowych? Nasza gospodarka działa tak, jak działa; trudno, żeby jakikolwiek większy wypadek w przemyśle nie miał wpływu na wojnę.

- To, co je łączy, panno Wong, to Babel-17.

Patrzył, jak dopija drinka i odstawia szklaneczkę dokładnie tam, gdzie na barze widać było krąg wilgoci.

- Tuż przed lub tuż po każdym z tych wypadków, bądź też podczas niego, w eterze pojawiło się mnóstwo komunikatów ra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin