Delany Samuel R. - Punkt Ensteina.rtf

(704 KB) Pobierz
Samuel R

Samuel R. Delany

 

 

Punkt Einsteina

 

Przełożył Grzegorz Rakowski

The Einstein Intersection


Dla Dona Wollheima,

Człowieka odpowiedzialnego pod każdym względem, Za to , co jest wewnątrz, i dla Jacka Gaughana za to, co jest na zewnątrz.


To ubarwia ten nasz zabawno-zwierzęcy świat. James Joyce, Przebudzenie Finnegana

 

 

 

Nie twierdzę jednak, że każda ułuda czy wędrówka umysłu winna być nazywana szaleństwem.

 

 

Erazm z Rotterdamu, Pochwała głupoty

 

 

 

Wewnątrz mej maczety jest pusty cylinder z szeregiem otworów, ciągnący się od rękojeści po ostrze. Kiedy dmucham w ustnik znajdujący się w rączce, moja broń dźwięczy muzyką. Gdy wszystkie dziurki są zakryte, dźwięk jest smutny i nieco chropawy, nie na tyle jednak, by nie móc nazwać go łagodnym. Gdy wszystkie dziurki są otwarte, wysoki dźwięk rozbrzmiewa wokoło, przywodząc na myśl rozbłyski słońca na wodzie lub w okruchach metalu. Otworów jest dwadzieścia. Mam na imię Lobey, ale od czasu jak zacząłem grywać na mym instrumencie, znacznie częściej nazywają mnie głupcem, używając przy tym różnych odmian tego określenia.

Jak wyglądam?

Brzydki i niemal stale szczerzący zęby. Ogrom nosa, szare oczy i szerokie usta, wszystko to stłoczone na małej brązowej twarzy, która byłaby odpowiednia dla lisa. Otacza ją nastroszona gęstwa przędzy w kolorze mosiądzu, czyli moje włosy. Obcinam je maczetą mniej więcej co dwa miesiące, ale szybko odrastają, co jest dziwne, bo pomimo moich dwudziestu trzech lat nie rośnie mi jeszcze broda. Mam sylwetkę jak figura używana do gry w kręgle: uda, łydki i stopy człowieka (goryla?) dwukrotnie wyższego ode mnie (mam około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu) oraz stosowne do tego biodra. W roku, w którym się urodziłem, pojawił się cały szereg noworodków hermafrodytów. Według znachorów również ja mógłbym być jednym z nich. Nie chce mi się jakoś w to wierzyć.

Jak powiedziałem, jestem brzydki. Palce u stóp mam prawie tak długie jak u rąk, a największy z nich jest częściowo przeciwstawny. Niech to jednak nikogo nie śmieszy, dzięki takim stopom uratowałem życie Małemu Jonowi.

Wspinaliśmy się wtedy na górę Beryl Face, ślizgając się na szklistych skałach, gdy nagle Mały Jon stracił równowagę i zawisł nad przepaścią na jednej ręce. Ja również wisiałem na rękach, ale wysunąłem w dół stopę, złapałem go za nadgarstek i wciągnąłem na górę.

Pamiętam, że Lo Hawk splótł wówczas ręce na swej skórzanej koszuli, mądrze skinął głową, tak że jego broda podskoczyła na węzłowatej szyi, i powiedział:

-                      A cóż, u licha, dwaj młodzi Lo robili na Beryl Face? To niebezpieczne, a my unikamy niebezpieczeństw, wiecie o tym. Liczba urodzeń ciągle spada, i nie możemy sobie pozwolić na bezmyślne tracenie naszej produktywnej młodzieży.

Oczywiście, ta liczba wcale się nie zmniejsza. Lo Hawk miał po prostu na myśli, że liczba całkowicie normalnych noworodków spada. Ale urodzeń jest bardzo dużo. Lo Hawk jest z pokolenia, w których liczba niefunkcjonalnych, idiotów, mongoloidów i kretynów wynosiła grubo ponad pięćdziesiąt procent. Obecnie jednak mimo wszystko rodzi się znacznie więcej osobników funkcjonalnych niż niefunkcjonalnych, więc nie ma się czym przejmować.

W każdym razie, ku mojemu wstydowi, obgryzam nie tylko paznokcie u rąk, ale także i u nóg.

Przypominam sobie teraz, jak siedziałem u wylotu Jaskini, gdzie z ciemności wypływał strumień i sierpem światła spadał między drzewa. Na skale obok mnie wygrzewał się wielki jak moja pięść pająk, z gatunku żywiących się krwią, a jego odwłok pulsował po bokach, wywołując drżenie zwieszających się nad nim liści. Potem nadeszła La Carol z koszem owoców i dzieckiem pod pachą. (Kiedyś mieliśmy sprzeczkę, czy jest ono moje, czy też nie. Jednego dnia miało moje oczy, mój nos, moje uszy. A następnego: "Nie widzisz, że to dziecko Lo Easy'ego? Popatrz, jakie jest silne!" Potem oboje zakochaliśmy się w innych osobach i teraz znów jesteśmy przyjaciółmi). Dziewczyna spojrzała na mnie, zrobiła minę i zapytała:

-                     Co robisz, Lo Lobey?

-                     Obgryzam paznokcie u nóg. A co myślałaś?

-                     Naprawdę? - Potrząsnęła głową i powędrowała przez las do wioski.

Obecnie najchętniej wyleguję się na płaskiej skale, śpię, rozmyślam, gryzę paznokcie lub ostrzę maczetę. Mam prawo. Tak mi powiedziała La Dire.

Jeszcze nie tak dawno Lo Mały Jon, Lo Easy i Lo ja paśliśmy razem kozy (to właśnie robiliśmy na Beryl Face - szukaliśmy pastwisk). Tworzyliśmy świetne trio. Mały Jon, chociaż o rok starszy ode mnie, do śmierci będzie wyglądał jak mały, czarny czternastolatek o skórze gładkiej jak wulkaniczne szkliwo. Może się on tylko pocić przez dłonie, podeszwy stóp i język (nie ma prawdziwych gruczołów potowych i sika tak często jak diabetyk pierwszego dnia zimy lub jak bardzo nerwowy pies). Zamiast włosów ma srebrną siateczkę, nie białą - srebrną. Pigment oparty jest na czystym metalu, a czarne zabarwienie skóry wywołują białka uformowane wokół tlenku. Ani śladu tej rdzawobrązowej melaniny, która tworzy opaleniznę u mnie i u innych. Mały Jon jest prostoduszny; śpiewa, biega i skacze wokół kóz, błyskając srebrną głową, łonem i pachami, aby zatrzymać się nagle, zadrzeć nogę (jak nerwowy pies, tak) przy pniu drzewa i patrzeć wokół zawstydzonymi czarnymi oczyma. Gdy się śmieje, jego oczy promieniują tak samo jasnym światłem (jednak o innym odcieniu) jak jego błyszcząca głowa. Mały Jon ma pazury. Twarde, ostre i spiczaste; moje paznokcie prezentują się przy nich bardzo niepozornie. W każdym razie nie chciałbym być w skórze tego, na kogo Mały Jon się wścieknie.

Easy z kolei jest wielki (ma prawie dwa i pół metra), owłosiony (jego włosy koloru umbry wiją się aż do pasa, tworząc loczki na brzuchu), silny (te sto pięćdziesiąt kilo Easy'ego to naprawdę kawał skały wtłoczony w skórę pofałdowaną od zrogowaciałych wyrostków mięśni) i łagodny. Kiedyś wściekłem się na niego, gdy jedna z płodnych kóz wpadła do komina skalnego.

Widziałem, na co się zanosi. To była wielka ślepa koza, która od ośmiu lat dawała nam wspaniałe, zdrowe trojaczki. Stałem na jednej nodze, rzucając kamienie i kije pozostałymi trzema kończynami. Easy'ego trzeba walnąć kamieniem w głowę, żeby zwrócić jego uwagę; był znacznie bliżej kozy.

-                     Uważaj, ty niefunkcjonalny mongoloidzie, nie zasługujący na "Lo"! Ona zaraz wpadnie do...

I wtedy właśnie wpadła.

Easy przestał na mnie patrzeć z twarzą mówiącą czemu-rzucasz-we-mnie-kamieniami i zobaczył kozę rozpaczliwie usiłującą zatrzymać się na krawędzi; zanurkował za nią, ale jej nie złapał, i oboje zaczęli beczeć. Zaklinował się biodrami pomiędzy dwiema skałami. Wyciągnąłem go stamtąd z niemałym trudem. Easy darł się wniebogłosy.

Potem kucnął na krawędzi skały, a łzy toczyły się po jego futrzastych policzkach. Koza skręciła kark na dnie komina. Easy spojrzał na mnie i powiedział:

-                      Nie sprawiaj mi już więcej bólu, Lobey. To - przetarł pięścią swoje błękitne oczy i wskazał na dół - rani mnie już i tak zbyt mocno.

Co można zrobić z takim Lo? Easy także ma pazury. Używa ich jednak tylko do wspinania się na ogromne palmy i zrywania dla dzieci owoców mango.

Ogólnie jednak świetnie dawaliśmy sobie radę z kozami.

Kiedyś Mały Jon skoczył z gałęzi dębu lwu na grzbiet i rozerwał mu gardło, zanim ten zdołał się zbliżyć do stada. (Potem wstał znad martwego cielska, otrząsnął się i poszedł za skałę, oglądając się przez ramię). Innym razem Easy, mimo że jest taki łagodny, strzaskał głowę niedźwiedziowi za pomocą kłody. Ja natomiast mogłem posługiwać się maczetą, używając wszystkich czterech kończyn. W razie potrzeby byłem lewostopy i praworęczny lub vice versa. Tak, świetnie dawaliśmy sobie radę.

Ale to się już skończyło.

Z powodu Frizy.

"Friza" czy "La Friza" - to było zawsze przedmiotem debat starszyzny i głównych znachorów, którzy weryfikowali tytuły. Wyglądała normalnie: szczupła, o brązowej cerze, pełnych ustach, szerokim nosie i oczach koloru mosiądzu. Przypuszczam, że mogła się urodzić z sześcioma palcami u jednej z rąk, ale ponieważ ten dodatkowy palec był niesprawny, jakiś wędrowny znachor go amputował. Jej włosy były czarne i sprężyste, przewiązywała je znalezioną czerwoną wstążką, chociaż strzygła się krótko. Tego dnia włożyła bransolety i mnóstwo sznurów miedzianych paciorków. Była piękna.

I niema. Kiedy była dzieckiem, trzymano ją w klatce razem z innymi niefunkcjonalnymi, ponieważ się nie poruszała. Nie przysługiwało jej "La". Pewnego dnia dozorca odkrył, że jest tak żywa jak cień wiewiórki. Nie poruszała się dotąd, bo po prostu nie chciała, ale już od urodzenia wiedziała, jak to robić. Zabrano ją z klatki i otrzymała swoje "La". Lecz gdy miała osiem lat, kiedy stało się oczywiste, że ta piękna sierota jest niema, straciła "La". Teraz jednak nie mogli jej tak po prostu z powrotem zamknąć. Była funkcjonalna, plotła koszyki, uprawiała ziemię i świetnie polowała za pomocą lassa. To właśnie wtedy zaczęły się owe debaty.

Lo Hawk zaczynał:

-                      Za moich czasów "La" i "Lo" były zarezerwowane dla całkowicie normalnych. Staliśmy się bardzo tolerancyjni, nadając te tytuły symbolizujące czystość każdemu funkcjonalnemu, który miał nieszczęście urodzić się w tych ciężkich czasach.

La Dire odpowiadała na to:

-                      Czasy się zmieniają i od trzydziestu lat stało się już niepisanym prawem, że "La" i "Lo" przysługuje każdej funkcjonalnej istocie urodzonej w naszym nowym domu. Kwestią jest tylko, jak daleko rozciągnąć definicję funkcjonalności. Czy zdolność do komunikacji werbalnej jest warunkiem sine qua non? Ona jest inteligentna, uczy się szybko i sumiennie. Jestem za "La Friza".

Podczas gdy dyskutowano jej status socjalny, dziewczynka siadywała przy ognisku i bawiła się białymi kamykami.

-                      Początek końca, początek końca - mruczał Lo Hawk. - Musimy coś zachować.

-              Koniec początku - żachnęła się La Dire. - Wszystko musi się zmienić. Ich stanowiska były niezmienne, odkąd pamiętam.

Kiedyś, zanim się urodziłem, jak opowiadają, Lo Hawkowi znudziło się życie w wiosce. Plotki głosiły, że pojechał na jeden z księżyców Jowisza, by wydobywać jakiś metal, którego błękitne żyły niczym robaki przenikały tamtejsze skały. Mówiono, że potem odleciał stamtąd. Od tego czasu datuje się spokojny spór, który połączył ich mocniej niż miłość.

-                     ...zachować - Lo Hawk.

-                     ...zmienić - La Dire.

Zazwyczaj Lo Hawk dawał za wygraną, ponieważ La Dire była kobietą oczytaną, o dużej kulturze i rozsądku; Lo Hawk był w młodości świetnym myśliwym i świetnym wojownikiem, jeśli zaszła potrzeba. Był jednak na tyle mądry, że rozumiał, iż teraz takiej potrzeby już nie ma. Tym razem jednak Lo Hawk nie dawał za wygraną.

-                     Porozumiewanie się jest ważne, jeśli kiedykolwiek mamy stać się ludźmi. Zamiast niemego dziecka wolałbym już raczej jakiegoś psa o krótkim pysku, który zszedłby ze wzgórz i był w stanie opanować czterdzieści czy pięćdziesiąt naszych słów, aby wyrazić swe pragnienia. Ach, te bitwy, które widziała moja młodość! Gdy walczyliśmy z gigantycznymi pająkami czy gdy fala grzybów wypełzła z dżungli albo gdy za pomocą wapna i soli zniszczyliśmy dwudziestometrowe ślimaki, które wylazły z ziemi; wszystkie te bitwy wygraliśmy, ponieważ mogliśmy do siebie mówić, wykrzykiwać polecenia, ostrzegać się wrzaskiem, czy też szeptem układać plany w mroku jaskiń. Tak, prędzej bym dał "La" lub "Lo" mówiącemu psu!

Ktoś skomentował złośliwie:

-                     Skoro tak, to równie dobrze mógłbyś dać jej "Le"!

Niektórzy parsknęli śmiechem. Ale starsi są bardzo dobrzy w ignorowaniu tego rodzaju oznak braku szacunku. Wiadomo, że każdy ignoruje "Le". Tak czy inaczej sporu nie rozstrzygnięto. O zachodzie księżyca ludzie zaczęli się rozchodzić i ktoś zaproponował zakończenie obrad. Zebrani podnosili się, stękając i z chrzęstem rozprostowując zmartwiałe kończyny, Friza, ciemna i piękna, wciąż bawiła się kamykami.

Jak pamiętacie, dziewczynka nie poruszała się jako niemowlę, a jednak wiedziała, jak to robić. Obserwując ją (podobnie jak ona miałem wtedy osiem lat), po raz pierwszy zacząłem się domyślać, dlaczego stale milczy: podniosła jeden z kamyków i rzuciła w faceta, który zrobił uwagę na temat "Le". Już w wieku ośmiu lat była wrażliwa. Nie trafiła; tylko ja to widziałem. Widziałem także grymas, który wykrzywił jej twarz, wysiłek ramion i sposób, w jaki skurczała palce u nóg (siedziała po turecku), gdy rzucała kamyk. Obie pięści spoczywały zaciśnięte na kolanach. Nie użyła rąk czy stóp. Kamyk po prostu uniósł się z ziemi, śmignął w powietrzu, chybił celu i zaszeleścił, przelatując przez nisko zwieszone liście. Ale ja widziałem: ona go rzuciła.

Od tygodnia każdej nocy włóczyłem się po opustoszałych nabrzeżach. Pałace tłoczyły się po lewej, a migotliwe światełka rysowały sylwetkę portu w mroku ciepłej jesieni. Pisanie idzie mi dziwnie. Dzisiejszego wieczora, gdy powróciłem na wielką trapezoidalną Piazza, mgła dosięgła wierzchołków czerwonych masztów flagowych. Usiadłem u podstawy masztu najbliższego wieży i zacząłem robić notatki dotyczące trosk Lobeya. Później porzuciłem schyłkowy przepych Bazyliki i wędrowałem bocznymi uliczkami, aż zrobiło się dobrze po północy. W pewnej chwili zatrzymałem się na jednym z mostków, aby popatrzeć na wąski kanał biegnący pomiędzy wysokimi ścianami i na zwieszające się nad nim nocne latarnie oraz sznury bielizny. Nagły wrzask gwałtownie wyrwał mnie z zadumy: pół tuzina przeraźliwie miauczących kotów przemknęło obok moich nóg i pognało za brązowym szczurem. Ciarki przeszły mi po plecach. Znowu spojrzałem na wodę: sześć kwiatów -róż - wypłynęło spod mostu, torując sobie drogę przez warstwę ropy. Obserwowałem je, dopóki nie zabrała ich klaszcząca o fundamenty fala, wywołana przez motorówkę przepływającą pobliskim większym kanałem. Powędrowałem ku Canale Grandę, przechodząc przez kilka wąskich mostków; tam złapałem vaporetto do Ferovii. Gdy przepływaliśmy pod ciemnym drewnianym łukiem Ponti Academia, zrobiło się wietrznie. Próbowałem w myślach połączyć kwiaty i rozwścieczone zwierzęta z przygodami Lobeya. Czułem, że każdy z tych elementów można by wykorzystać w mojej opowieści, ale jeszcze nie wiedziałem jak. Orion migotał na wodzie. Światła nabrzeża zadrżały w kanale, gdy przepływaliśmy pod ociekającymi wodą kamieniami Rialto.

 

 

Dziennik pisarza, Wenecja, październik 1965

 

 

 

W kilku słowach opowiem, jak w pierwszych latach życia Maldoror był prawy i szczęśliwy. A później odkrył, że urodził się człowiekiem złym. Cóż za fatalne zrządzenie losu!

 

 

Isidore Ducasse (hrabia de Lautreamont), Pieśni Maldorora

 

 

 

Po tym prologu opowiem wam, dlaczego Easy, Mały Jon i ja nie pasiemy już kóz.

Friza, smagła i tajemnicza, zaczęła chodzić za nami jak cień. Biegała i skakała z Małym Jonem, w podwójnym tańcu w takt jego piosenki, siłowała się na niby z Easym i spacerowała, trzymając mnie za rękę, po porośniętych jeżynami łąkach. Nie mówi się "La" czy "Lo" do kogoś, z kim pasie się kozy, zaśmiewa się do łez albo z kim się kocha. Wszystko to robiłem z Frizą. Mogła godzinami siedzieć, patrząc na mnie, nieruchoma jak głaz, nie bacząc na liście drżące przy jej twarzy. Albo przedzierać się do mnie przez głazowiska pełne odłamów skalnych, zwinna i pełna gracji. A gdy trzymałem ją w ramionach - śmiała się, to był jedyny dźwięk, jaki wydawała i bardzo go lubiła.

Wniosła w moje życie wiele piękna. I oddalała od nas wszelkie niebezpieczeństwa. Myślę, że robiła to w ten sam sposób, jak rzuciła tamten kamyk. Pewnego dnia stwierdziłem, że złe i groźne sytuacje po prostu się nam nie zdarzają. Żadnych lwów, żadnych nietoperzy-kondorów. Kozy trzymają się razem, koźlęta się nie gubią i nie zbliżają do przepaści.

-                     Mały Jonie, nie musisz wychodzić dziś rano.

-                     Słuchaj, Lobey, jeśli myślisz...

-                     Daj spokój, zostań w domu.

Tak więc Easy, Friza i ja wyprowadziliśmy kozy.

Piękne rzeczy są jak stado białoskrzydłych jastrzębi, które usiadły na łące. Lub jak samica świstaka przynosząca swe małe, aby je nam pokazać.

-                      Easy, tu nie ma dostatecznie dużo pracy dla nas wszystkich. Czemu nie znajdziesz sobie czego innego do roboty?

-                     Ale ja lubię tu przychodzić, Lobey.

-                     Friza i ja damy sobie radę ze stadem.

-                     Ale ja nie...

-                     Spływaj, Easy.

Coś tam jeszcze odpowiedział, na co ja podniosłem kamień i zważyłem go w dłoni. Skonfundowany, oddalił się wreszcie, powłócząc nogami. Tak potraktować Easy'ego!

Friza i ja mieliśmy więc całą łąkę i stado tylko dla siebie. Było dobrze i pięknie. I było mnóstwo nie zapamiętanych kwiatów na stokach, po których biegaliśmy. Jeśli były tam jakieś jadowite węże - to umykały w popłochu, nie usiłując nawet się skryć. I, ach, jak ja wtedy grałem!

Coś ją zabiło.

Ukryła się w zagajniku leniwych wierzb, których gałęzie zwieszają się jeszcze niżej niż gałęzie wierzb płaczących. Szukałem jej, nawołując i śmiejąc się, gdy nagle krzyknęła rozpaczliwie. To był jedyny dźwięk, oprócz śmiechu, jaki kiedykolwiek słyszałem z jej ust. Kozy zaczęły beczeć.

Znalazłem ją pod drzewem; leżała z twarzą zwróconą ku ziemi.

Przeraźliwe beczenie kóz wypełniało łąkę. Milczałem zdumiony i oszołomiony własną rozpaczą.

Zaniosłem ją do wioski. Pamiętam wyraz twarzy La Dire, kiedy przeszedłem przez wioskowy plac z bezwładnym ciałem w ramionach.

-                      Lobey, co się... jak ona... o nie, Lobey, nie!

Tak więc Easy i Mały Jon z powrotem przejęli stado, a ja od tego czasu zwykłem siadywać u wejścia do jaskini, gdzie ostrzę maczetę, obgryzam paznokcie, śpię i rozmyślam, samotny na płaskiej skale. Tu właśnie rozpoczęła się nasza opowieść.

Pewnego dnia przyszedł do mnie Easy.

-                      Hej, Lobey, pomóż nam przy kozach. Lwy wróciły. Nie jest ich wiele, ale mógłbyś się przydać. - Przykucnął, górując nade mną swym potężnym ciałem, i pokręcił głową. - Biedny Lobey - powiedział i pogłaskał mnie owłosionymi palcami po szyi. - Potrzebujemy cię. Ty potrzebujesz nas. Pomożesz nam poszukać dwu zbłąkanych koźląt?

-                      Odejdź.

-                      Biedny Lobey - powtórzył. Ale odszedł.

Później przyszedł Mały Jon. Stał w pobliżu przez minutę, myśląc, co by tu powiedzieć. Ale kiedy już coś wymyślił, musiał pójść za krzak; zawstydziło go to i już nie wrócił. Przyszedł także Lo Hawk.

-                      Chodź zapolować, Lo Lobey. Widziano byka o kilometr stąd na południe. Mówią, że miał rogi długie jak twoje ramię.

-                      Dziś czuję się raczej niefunkcjonalny - odparłem.

Oddalił się chrząkając. Na temat tych rzeczy nie należy żartować z Lo Hawkiem. Ale ja po prostu nie byłem w stanie zważać na jego archaiczne maniery.

Jednak gdy przyszła La Dire, było inaczej. Jak już mówiłem, jest ona bardzo rozsądna i mądra. Przyniosła książkę, usiadła na mojej skale i ignorowała mnie przez godzinę. Aż się wściekłem.

-                      Co tu robisz? - zapytałem wreszcie.

-                      Prawdopodobnie to samo co ty.

-                      Czyli co?

Spojrzała na mnie surowo.

-                      Czemu mi nie powiesz?

-                      Ostrzę maczetę.

-                      A ja ostrzę swój umysł - powiedziała. - Jest coś, co musi być zrobione, a będzie to wymagało zarówno bystrości umysłu, jak i ostrej maczety.

-                      Hę?

-                      Czy w ten nieartykułowany sposób chciałeś zapytać, co miałam na myśli?

-                      Hę? - powtórzyłem - Taaa. Co miałaś na myśli?

-                      Trzeba zabić to coś, co zabiło Frizę. - Zamknęła książkę. - Pomożesz?

Pochyliłem się, zaciskając w pięści stopy i dłonie, otwarłem usta i postać La Dire rozpłynęła się we łzach, które wypełniły mi oczy. Płakałem. Po tym wszystkim co przeszedłem, byłem zdumiony, że jeszcze jestem do tego zdolny. Oparłem czoło o skałę i ryczałem.

-                      Lo Lobey - powiedziała w podobny sposób jak Lo Hawk, ale inaczej. Potem pogładziła moje włosy, jak Easy. Tylko inaczej. Kiedy odzyskałem kontrolę nad sobą, czułem jednocześnie jej współczucie i zakłopotanie. Podobnie jak czułem to u Małego Jona, a jednak było to coś innego.

Leżałem zwinięty w kłębek i łkałem. La Dire głaskała mnie po ramieniu i nieforemnym biodrze, starając się ukoić mnie swą łagodnością i słowami:

-                      Pomówmy o mitologii, Lobey. Albo po prostu posłuchaj. Mieliśmy trochę czasu, aby zrozumieć racjonalne zasady, którymi rządzi się ten świat Nie mniejszy problem stanowią rzeczy irracjonalne. Pamiętasz legendę o Beatlesach? Pamiętasz, jak Beatles Ringo zostawił swą ukochaną Maureen, mimo iż traktowała go bardzo czule? On był tym Beatlesem, który nie śpiewał, wiemy to z najwcześniejszych wersji tej legendy. Po nocy po ciężkim dniu on i reszta Beatlesów zostali rozdzieleni przez tłum wrzeszczących dziewcząt, by w końcu powrócić z wielkim rock and roiłem, połączeni już na zawsze.

Położyłem głowę na kolanach La Dire. Mówiła dalej:

-                      Ten mit jest wersją znacznie starszej historii, która nie jest zbyt dobrze znana. W tamtych odległych czasach nie było żadnych 45-ek i 33-ek. Jest tylko kilka wersji pisanych. Niestety, dzisiejsza młodzież raptownie traci zainteresowanie nauką czytania. W tej starszej historii Ringo zwany był Orfeuszem. Jego też uwielbiały rozwrzeszczane dziewczęta. Ale szczegóły mówią co innego. Stracił swą ukochaną - w tej wersji: Eurydykę - która poszła prosto do wielkiego rock and rolla. Orfeusz musiał również tam pójść, aby ją wydostać. Udał się tam śpiewając, bowiem w tej wersji, odmiennie niż w opowieści o Beatlesach, był on największym śpiewakiem. W legendach różne rzeczy przekształcają się w swe przeciwieństwa, w miarę jak jedne wersje mitów zastępują inne.

-                      Jak on mógł pójść do wielkiego rock and rolla? Przecież stamtąd się nie wraca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin