Modesitt L. E. Jr 01 - Wieże zachodzącego słońca.rtf

(1255 KB) Pobierz

L. E. Modesitt Jr.

 

Wieże zachodzącego słońca

 

(The Towers of the Sunset)

 

Przełożyła Grażyna Motak


Część pierwsza

 

Mistrz Klingi


I

 

Widzisz, jak pasują do siebie fragmenty tej układanki? Nie tylko te widoczne, jak Wieże Zachodzącego Słońca, ale i te niewidzialne, jak serce człowieka czy dusza maga. Pewnie nie uwierzysz, ale tak właśnie układają się wzory, gdyż każda jednostka podlega własnym wzorom i musi się z tym pogodzić.

Pani imieniem Megaera, o ile to jej prawdziwe miano, widzi wszystkie te wzory, choć pomimo tego, co widzi i mówi, pomimo całej prawdy Legendy logika i wieże upadają. Logika doprawdy stanowi zbyt kruchą budowlę, aby wytrzymać rzeczywistość, która musi zawierać zarówno ład, jak i chaos, zwłaszcza kiedy czerń wspiera ład, a biel jest znakiem chaosu.

Nawet logika musi skapitulować przed niezrozumieniem. Przed tymi, którzy potrafią się śmiać w okowach, którzy przełamują chaos i ustanawiają ład, bardziej nawet niż przed tak zwanymi bogami i tymi, którzy ich przyzywają. Lub też furiami, podążającymi za upadłymi aniołami niebios.

Czy w Candarze był jakiś bóg? Czy aniołowie naprawdę zstąpili na Dach Świata? Ile prawdy tkwi w Legendzie?

Wzory nie dostarczają odpowiedzi, ale każda historia musi się gdzieś zaczynać, nawet jeśli jej początek zdaje się być końcem innej opowieści czy też środkiem jeszcze innego eposu. Wzory nigdy też nie ujawniają całej historii, nie zważając ani na mistrzów ładu, ani chaosu. A co do Wież Zachodzącego Słońca...

Muzyk je widział, wyrastające ponad ostrymi szczytami na zachodzie. Kto jednak je zamieszkiwał?

Jeszcze jedno spojrzenie i już ich nie było. Zostawały tylko zawieszone wysoko kłębiaste chmury smagające podnóża gór biczami bogów. W złotym świetle poranka strumyczki lodu spełnią zapowiedź gniewu...?

Co mówi dom o swoim budowniczym? Miecz o swoim właścicielu? Albo o tych, którzy przystają, aby podziwiać jedno i drugie?

Muzyk uśmiechnął się przelotnie. Cóż jeszcze mógł zrobić? Mógł zamienić w muzykę to, co widziały jego oczy, gdy będzie śpiewał szeryfowi Westwind, władczyni Dachu Świata, o Wieżach Zachodzącego Słońca.

Kto jeszcze spoglądał na nie? Kto je zbudował? Aniołowie z niebios?

Muzyk znał tylko odpowiedzi przynoszone przez muzykę i jego własne serce, a serce kłamało, zimniejsze od strun gitary, którą z sobą nosił. Wystarczy rzec, że zamek zwie się Westwind... a został zbudowany przez dawno nieżyjącą kapitan zwaną Rybą, która przybyła na szybkich okrętach niebios. Wiele lat później syn jej córki... ale to już inna opowieść, która dopiero nadejdzie.


II

 

– Wycofaj kontrolę Westwind nad Westhorns, a Sarronnyn i Suthya upadną niczym przejrzałe jabłka.

– Jeśli dobrze sobie przypominam, takie myślenie kosztowało prefekta Gallos większą część jego wojska.

– Do diaska! Nie rozmawiamy o armiach. – Chudy jak szkielet człowiek w bieli wycelował palec w górę, a na jego młodzieńczej twarzy pojawił się uśmiech. – Mówimy o miłości.

– Co miłość ma wspólnego z wycofaniem Westwind?

– Posłałem do Westwind Werlynna. Posłuchaj, jak to brzmi. Werlynn do Westwind.

– Ale... w jaki sposób? Werlynn nigdy tam nie bywa; jego muzyka niszczy dzieło białego bractwa. Co...

– I to jest właśnie piękne. Jedno małe zaklęcie... aby się upewnić, że przyprowadzi syna szeryfa... najpierw. I to nawet zaklęcie wzmocnione ładem.

– Nigdy nie lubiłeś Werlynna, prawda? Od kiedy...

– Nie w tym rzecz. Problemem jest szeryf. Pomyśl tylko... pomyśl... jest kobietą. Nie zabije swego pierworodnego, czy to będzie chłopiec, czy Legenda.

– Wydajesz się tego pewien. Ale ona nie ma dzieci, ani nawet małżonka.

– Werlynn się tym zajmie.

– Jeśli nawet, to minie dużo czasu.

– Mamy czas. Trakt przez Easthorns jeszcze nie jest gotowy.

Drugi mężczyzna potrząsnął głową, ale nie odezwał się więcej.

 


III

 

Gitarzysta uderzał w struny uporządkowaną, niemal marszową kadencją. Doskonale precyzyjne nuty i czyste tony. Nie śpiewał. Jedno spojrzenie, podkreślone przelotnym błyskiem światła z kamiennego siedziska na środku sali, wyściełanego czarną poduszką, powstrzymało gitarzystę. Skłonił głowę ku kobiecie.

– Wybacz, wasza miłość.

Głos był równie melodyjny jak dźwięk strun, przywołujący na myśl mroczne lato, które miało dopiero nadejść do Westwind, takie samo jak zawsze od wieków, od czasu jego powstania.

– Być może powinieneś rozważyć podróż do Hydolaru czy choćby Fairhaven.

– Być może powinienem, skoro sobie tego życzysz. Jego oczy pociemniały, kiedy spojrzał w stronę chłopca. Srebrnowłosy berbeć oparty o kamienną poręcz krzesła z zieloną poduszką zerknął na srebrnowłosego gitarzystę, a potem na czarnowłosą kobietę i z powrotem na muzyka.

– Zagraj jeszcze jedną pieśń lata – rozkazała.

– Jak sobie życzysz.

Kiedy nuty spłynęły ze strun gitary, niewidoczny ogień wypłoszył chłód z kamiennych ścian komnaty i nawet oddech gitarzysty nie parował już w mrocznym popołudniu nie kończącej się zimy Westhorns. Malec obserwował nuty wznoszące się w powietrze ze strun gitary, puścił kamienne oparcie i chwycił pojedynczy fragment, kiedy poręcz wymknęła mu się z rąk.

Ani kobieta, ani gitarzysta nie zwrócili uwagi na jego nagły upadek na szary granit obok krzesła. Nie zauważyli również złotego lśnienia w różowej piąstce, ani jak dziecko odwraca się, aby przyjrzeć się światłu. Nie dostrzegli też wilgotnych oczu, kiedy złoto wymknęło się z zaciśniętej rączki, choć tak bardzo uważał.

Zaciskając usta, dziecko o pulchnych nóżkach prostowało się z wysiłkiem, aż stanęło przy swoim krześle, i raz jeszcze sięgnęło rączkami w stronę ładu ukrytego za dźwiękami, które widziało i słyszało. Ale pieśń lata dobiegła końca, a z oczu gitarzysty nie spłynęła ani jedna łza.

Za szarymi granitowymi murami zawodził wiatr i... znowu... spadł śnieg.


IV

 

– I ja mam to włożyć? – Pod ciepłe światło, które wlewało się z otwartego podwójnego okna przezcienki, ciasno tkany połyskliwy jedwab ciemnych, lekkich spodni, młodzieniec widział zarys postaci mężczyzny stojącego w nogach łoża i trzymającego przed sobą odzienie. – Nie mówisz poważnie, Galen.

Starszy mężczyzna o okrągłej twarzy bezradnie wzruszył ramionami.

– Szeryf rozkazała...

Młodzik wziął spodnie i cisnął je na łóżko obok równie cienkiej koszuli z białego błyszczącego jedwabiu. Jego wizerunek – szczupłego, srebrnowłosego chłopaka w jasnoszarej flanelowej koszuli, zielonej skórzanej kurcie i spodniach – odbijał się w wysokim lustrze w pozłacanych ramach, które wisiało na jasnej drewnianej boazerii. Oczy miał szarozielone, wyraziste. Srebrne włosy i delikatne rysy twarzy łagodziły widok żylastych mięśni pod flanelą i zgrubienia od broni na mocnych kwadratowych dłoniach.

– Po co się w ogóle trudziła, żeby mnie sprowadzić? Nie jestem książątkiem, z którym można by się pokazywać.

Galen wygładził ubranie, schludnie ułożone na białozielonym brokacie narzuty.

– Szeryf uznała, że powinieneś się dowiedzieć o Sarronnynie z pierwszej ręki. I jesteś księciem, czy ci się to podoba, czy nie.

– Ha! Chodziło jej o coś więcej. Jedyną osobą, która będzie miała do czynienia z Sarronnynem, jest Llyse.

Galen znowu wzruszył ramionami, niemal bezradnie, aż zakołysały się jego długie do ramion, siwe loki.

– Wasza miłość, mam jedynie wypełnić rozkazy szeryfa.

Dębowe drzwi, łączące przestronną komnatę z apartamentem ofiarowanym szeryfowi przez tyrana, otworzyły się i wkroczyła wysoka kobieta, smukła i groźna niczym ostrze rapiera pomimo zielonych jedwabi opływających jej sylwetkę. Krok za szeryfem podążała strażniczka, której krótkie brązowe włosy znaczyły pasma siwizny.

Młodzieniec spojrzał sponad jedwabnego ubrania na Szeryfa i ponownie powrócił wzrokiem do rozpostartego na brokacie odzienia. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie, ale jej uśmiech nie sięgał oczu.

– Creslin, skoro ja mam na sobie jedwab, to i ty możesz go włożyć. To odzienie jest darem tyrana i odtrącenie go jedynie utrudni negocjacje. W przeciwieństwie do ciebie wolę zachować swój sprzeciw na czasy, kiedy będzie miał sens.

Błękitne oczy były surowe jak ciemne kamienie Westwind. Kontrast pomiędzy nieugiętością a zielonym jedwabiem opływającym gibkie mięśnie – mięśnie, które rozwijała i utrzymywała w dobrej kondycji przez niemal cztery dekady treningów i walk – przypominał Creslinowi śnieżną panterę przyczajoną na obrzeżach Dachu Świata. Skłonił głowę, zdjął mundurową kamizelę bez rękawów i położył ją na łóżku.

– Za chwilę będę gotowy.

– Dziękuję. – Wycofała się do swego apartamentu, ale nie zamknęła za sobą ciężkich dębowych drzwi.

Creslin cisnął flanelową koszulę obok kamizeli, a potem zdjął skórzane spodnie.

– A to skąd? – zapytał Galen, wskazując cienką czerwoną linię na lewym ramieniu księcia.

– Ćwiczenia z mieczem. A skąd by?

– Wasza miłość, czy szeryf...

– Wie, ale nie może sprzeciwiać się temu, że chcę umieć sam o siebie zadbać. – Creslin zmarszczył brwi, podnosząc ciemnozielone jedwabne spodnie, po czym zaczął wciskać w nogawki nieźle umięśnione nogi. – Ciągle jej mówię, że skoro zbytnio ulegam emocjom, to tym bardziej potrzebuję ćwiczeń. Nawet jeśli to się jej nie podoba, nie zabroniła mi treningów. Widocznie zdaje sobie sprawę, że tak trzeba. No bo jak by to wyglądało, gdyby syn najbardziej nieustraszonego wojownika w Westhorns nie wiedział nawet, którą stroną miecza się walczy?

Galen wzdrygnął się, chociaż w komnacie nie było zimno.

Creslin naciągnął koszulę i układał ją, patrząc w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin