Perry Steve - Conan Prowokator.rtf

(432 KB) Pobierz
STEVE PERRY

STEVE PERRY

 

 

 

 

CONAN PROWOKATOR

 

 

 

 

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFIANT

PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Dianne i stale zmiennej miłości

Dla prawie dorosłych Dala i Steph

I dla Jona i Jess mających

długą drogą przed sobą

 

PROLOG

 

Neg Złowrogi szedł przez komnaty umarłych.

Było rzeczą zwykłą, to, iż odwiedzał tak zawilgocone, cuchnące pleśnią miejsca, gdyż jako nekromanta wysączał swą moc niczym mroczny syrop od tych, których nie było już wśród żywych. Będąc czymś więcej aniżeli praktykiem prostych zaklęć śmierci, Neg przetrzymywał więźniów w chłodnych pomieszczeniach pod posępnym zamczyskiem zaludnionym przez Bezokich. Ludzie nazywali znajdujących się w mocy Nega nieumarłymi, a gdy o nich mówili, odruchowo wykonywali gest chroniący przed złymi mocami. Nekromanta śmiał się na myśli o tym. Ludzie byli bydłem, a Neg wilkiem. Któregoś dnia zapanuje nad żyjącymi, tak jak obecnie władał nieumarłymi.

Cienie tańczyły na osmolonych sadzą ścianach za sprawą czarnych świec w zielonkawych, mosiężnych obsadach. Dym unoszący się znad płomyków zaciemniał jeszcze bardziej sufit i ściany. Żaden żyjący nie trafił do tego miejsca z własnej woli, nawet Bezocy przychodzili tu tylko, by zajmować się świecami, i to wyłącznie na rozkaz Nega. Nie potrzebowali światła, a więźniowie Nega nie musieli oglądać się nawzajem. Nieumarli obezwładnieni byli silnym zaklęciem, a jedyne, czego pragnęli, to wymknąć się z jego mocy i przekroczyć granicę Szarych Krain.

Neg roześmiał się, a dźwięk ten przetoczył się przez opustoszały korytarz odbijając głucho od kamiennych ścian. Nie ulegało wątpliwości, że nieumarli chcieli zrezygnować z jego gościny. Nie mógł jednak do tego dopuścić, bowiem zbyt wiele mieli mu do zaoferowania. Przekroczyli Rzekę Śmierci i zostali stamtąd zawróceni. Wiedzieli to, co nie dane jest zwykłym śmiertelnikom. Za ich pośrednictwem Neg poznał owe sekrety. Ta wiedza, dla kogoś, kto przez lata nabrał sporo umiejętności, mogła stać się prawdziwą potęgą.

Brązowy szczur zapiszczał na przechodzącego maga, który przeszkodził mu w ogryzaniu kości ludzkiego palca. Neg zmierzył gryzonia miażdżącym spojrzeniem, a szczur natychmiast zamilkł rażony mocą maga. Zwierzak zadygotał, wydał jeszcze jeden pisk i przewrócił się. Nagi różowy ogon drgnął nerwowo i gryzoń zdechł.

Neg uśmiechnął się, po czym wszedł z wilgotnego korytarza do ogromnej komnaty. Płaty czarnej pleśni pokrywały ściany, a migocące światło nie było w stanie powstrzymać atakującej zewsząd ciemności. W przesiąkniętym wonią zgnilizny powietrzu unosił się dławiący zapach śmierci.

Neg ruszył w stronę środka komnaty, nie poruszony mrokiem, pewny swoich poczynań. Wziął głęboki oddech upajając się odorem rozkładu, jak zwykły śmiertelnik rozkoszujący się zapachem przednich perfum. To była jego domena. Jego.

— Pójdźcie — rozkazał. Głos odbił się od odległych ścian i powrócił doń równie głuchy jak łoskot jego kroków.

Ciemność zafalowała. Rozległo się skrzypienie ścięgien, szelest wyschłego, grobowego odzienia i szuranie przegniłych stóp na kamieniach. Dojmujący chłód omiótł Nega i przybierał na sile wbijając lodowe szpony coraz dalej w głąb jego ciała aż do szpiku kości. To również było częścią jego siły. Powiew wzmógł się mierzwiąc długie włosy Nega. Niegdyś były one czarne, tak czarne, że prawie granatowe, ale siwizna już dawno temu zdołała je opanować. Minęło pięćset lat, odkąd oglądał w zwierciadle swoje młodzieńcze oblicze. To jednak było bez znaczenia, już od dawna nie podlegał działaniu czasu.

Niewidoczne istoty w komnacie zbliżyły się tworząc krąg wokół Nega. Bliżej, jeszcze bliżej…

— Stać!

Dźwięki ustały. W komnacie słychać było jedynie szmer oddechu Nega.

— Kim jestem?! — zawołał Neg.

— Panem — odrzekło chórem trzydzieści głosów.

Dźwięk był jednak stłumiony, intonacja słaba, głos pozbawiony wewnętrznej siły.

— Tak, jestem i pozostanę waszym panem, chyba, że zadecyduję inaczej. Nigdy o tym nie zapomnijcie — przerwał, by rozkoszować się swą władzą. Cisza otaczała go niczym gruby mroczny wełniany kokon. Odezwał się ponownie:

— Kto z was wie coś o Źródle Światła?

— Ja — odparł głęboki męski głos.

— Zbliż się.

Znów dało się słyszeć szuranie stóp na kamieniach.

Neg pstryknął palcami, ten dźwięk przypomniał trzask pękającego patyka albo wyschłej kości. Na poczerniałym paznokciu kciuka wykwitł mały ogienek i żółtawe światło, zwalczywszy półmrok, rozjaśniło niewielki krąg wokół maga. To wystarczyło, by ukazać szare, pozbawione wyrazu oblicze martwego mężczyzny.

— Stój! Mów! Dlaczego nie zostało mi dostarczone?

Usta mężczyzny poruszyły się. Patrzył prosto przed siebie, jakby spoglądał na jakąś odległą krainę.

— Sępy żerują na trupach twoich wysłanników w cieniu wielkiego Min Koth.

— Na Czarną Rękę Seta! Co się stało! Mów szybko!

— Twoi ludzie zabili khaurawskich koczowników i zdobyli talizman, jak kazałeś. Chcieli jednak napchać sobie kabzy dodatkowym złotem sprzedając skradziony fałsz pewnemu magowi z Khako w Koth. Zamiast złotem czarnoksiężnik zapłacił im trującym proszkiem czarnego lotosu. Twoi ludzie zginęli.

— Głupcy! Przywołam ich z Gehanny i sprawię, że przez tysiąc lat będą błagać mnie o śmierć!

Neg splunął na posadzkę, gniew narastał w jego sercu, chude ramiona naprężyły się. Ci ludzie będą cierpieć, z pewnością, ale co z talizmanem?

Wypowiedział to pytanie głośno.

— Walki mag również został zabity — rzekł nieumarły. — Źródło Światła trafiło w ręce kapłana. Teraz zmierza ku świętości Suddy.

— NIE!

— Tak.

Neg sięgnął do sakiewki przy pasie i wydobył garść przezroczy — sto białych kryształków. Cisnął nimi w żywego trupa, który wydał cichy jęk, gdy biała smuga zetknęła się z jego twarzą. Potem rozległ się głośny syk. Z palącego się ciała wyciekał tłuszcz i buchał dym. Nieumarły runął na ziemię, uwolniony od dającego życie zaklęcia.

Nekromanta spojrzał na trupa.

— Nie, nie umkniesz mi tak łatwo. Raduj się krótkim pobytem w Szarych Krainach, mój rabie, bowiem już wkrótce znów wezwę cię na służbę!

Ogienek na jego dłoni znikł, po czym mag odwrócił się i ruszył do wyjścia z komnaty.

— A wy możecie zasnąć. Wracajcie do swoich koszmarów — rozkazał. Kiedy mag wyszedł, obłożone zaklęciem żywe trupy powłócząc nogami odeszły na swoje miejsce. Rozsypana na podłodze magiczna sól zasyczała i wyparowała w żółtawej chmurze, wypełniając powietrze wonią palonej siarki.

Nieumarli tęsknie wpatrywali się w znikającą sól. Było jej dość, by uwolnić jednego z nich.

W ciemności, w zupełnym bezruchu stała kobieta znana jako Tuanne. Za życia była piękna i zachowała urodę nawet po śmierci, bowiem taka była wola Nega Złowrogiego. Stała nieruchomo nie poddając się rozkazowi nekromanty. Jeden kryształek czarodziejskiej soli wylądował na jej kształtnej piersi. Cienki jedwab sukni pozostał nienaruszony, ale sól paliła ją niczym rozgrzana do czerwoności igła.

Ból był potworny, ale nie krzyknęła, bowiem wraz z bólem przyszło uwolnienie od wiążącego Tuanne zaklęcia nekromanty.

Inni powrócili na swoje miejsca i ponownie zapadli w sen pełen upiornych koszmarów, ale Tuanne stała niby wrośnięta w ziemię, dręczona coraz liczniejszymi pytaniami. Czy to jakaś okrutna sztuczka Nega? Czy będzie na nią czekał, jeśli spróbuje opuścić komnatę? Jak mogło do tego dojść? Czy to możliwe, że naprawdę nastąpiło przełamanie zaklęcia? Czy rzeczywiście była wolna?

Nie, uznała Tuanne. Nie była wolna. Może była czymś więcej, ale przede wszystkim była nieumarłą, istotą nie martwą, ale i nie żywą. W tym stanie pozostawała dzięki zaklęciu maga od ponad wieku. Ludzie, których znała, wędrowali już dawno po Szarych Krainach. Odmówiono jej prawowitego miejsca pośród nich, a podobnie jak inne żywe trupy poddane mocy Nega, niczego nie pragnęła bardziej jak godziwej śmierci.

Cóż. Jeśli to nie była sztuczka, jeśli istotnie wymknęła się z okowów, które ją pętały, co mogła teraz uczynić? Neg dzierżył klucz do jej śmierci i wystarczyło, by na nią spojrzał, by ponownie znalazła się w jego mocy. Musiał istnieć jednak jakiś sposób pozwalający w pełni uwolnić się od magicznej mocy nekromanty. I sposób na uwolnienie pozostałych więźniów Nega.

Tuanne przywołała swe wspomnienia zarówno te z życia, jak i z krótkiego pobytu w Szarych Krainach. Po chwili z głębi umysłu napłynęła odpowiedź; czyste, jasne światło pośród szarości. Światło. Źródło Światła, którego poszukiwał Neg, by wzmocnić swoje moce. Talizman mógł dać wolność zarówno jej, jak i pozostałym, którzy uwięzieni byli w tej piekielnej komnacie. Musi odnaleźć ten artefakt i wykorzystać go, by uwolnić siebie i resztę więźniów!

Piękna nieumarła przekradła się do wyjścia, uśmiechając się po raz pierwszy od stu lat. Zrobi to co w jej mocy, aby zdobyć Źródło Światła. Uczyni wszystko, by osiągnąć swój cel…

 

I

 

Młodzieniec przybył z Północy, przez góry, pokonując zimny, postrzępiony masyw oddzielający Hyperboreę od Brythunii. Nazywał się Conan, był wysoki i dobrze zbudowany. Uzbrojony był w ciężki prosty miecz ze starego błękitnego żelaza, wciąż ostry, choć poszczerbiony w licznych bitwach. Zabrał ten miecz z kolan trupa i o mało nie przepłacił tego życiem. Wzdrygnął się na to wspomnienie.

Parający się podobnymi sztuczkami może z łatwością stracić duszę.

Lodowaty wiatr zmierzwił czarną czuprynę Conana, ale chłód nie miał najmniejszego wpływu na ogniki gorejące w jego niebieskich oczach. W Cymmerii takie wichury były częścią życia i przyjmowano je jako jedną z najmniejszych prób Croma.

Szedł już od kilku dni żywiąc się korzonkami i późnymi jak na tę porę jagodami. Udało mu się również pochwycić kilka królików. Była to trudna wędrówka, ale wolał to niż swój poprzedni los. Wszystko było lepsze od niewolnictwa, nawet wilki ścigające go przez dwa dni.

Barbarzyńca bacznie przepatrywał skały wzdłuż drogi. Szukał odpowiedniego kamienia i w końcu go znalazł. Kamień do ostrzenia, by zlikwidować szczerby na ostrzu. Ojciec dobrze go tego nauczył. Miecz musi być ostry i gładki, bo poszczerbione ostrze jest słabsze i łatwiej pęka.

Po godzinie miecz odzyskał dawny połysk i ostrość. Cymmerianin zamachnął się orężem, po czym uśmiechnął się. Jako syn kowala miał sporą praktykę, jeżeli chodziło o brąz i żelazo, a to ostrze było wyśmienite, zarówno pod względem wyważenia, jak i hartowania.

Trup, który ożył, kiedy ostrze zostało wyjęte z jego rąk, raczej już go nie potrzebował, podczas gdy Conanowi jak najbardziej mogło się przydać. Było wielu bogaczy, którzy mieli więcej złota, niż mogli wydać, i uszczknięcie odrobiny bogactwa z pewnością im nie zaszkodzi. Conan słyszał o Zamorze, mieście na południu, gdzie mieszkało wielu bogatych kupców posiadających olbrzymie skarby. Złodziej mógł się tam nieźle urządzić, Cymmerianin zaś zamierzał wybrać się do miasta o nazwie Shadizar i potwierdzić te pogłoski.

Barbarzyńca nie wiedział, jak daleko było do Shadizaru. Postanowił, że będzie szedł na południe, póki go nie odnajdzie. Odkąd opuścił kryptę, w której schronił się przed wilkami, Conan nie napotkał na swej drodze ani jednej istoty ludzkiej. Widział króliki, niedźwiedzie, a nawet wielkiego górskiego kota, ale zwierzęta nie mogły wskazać mu drogi do miasta. Uśmiechnął się na tę myśl.

Głośny krzyk starł uśmiech z jego ust i młodzieniec poderwał się na równe nogi unosząc miecz.

Dźwięk dochodził gdzieś z górskiego stoku, od strony, w którą zmierzał. Był zaciekawiony, ale nie nierozsądny. Pojmanie i niewola nauczyły go ostrożności. Ten, kto bez namysłu rzucał się na spotkanie nieznanego, był durniem, Conan z Cymmerii zaś z pewnością się do nich nie zaliczał. Szybko, acz ostrożnie ruszył w stronę, skąd dobiegł krzyk, wypatrując bacznie najmniejszych oznak niebezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że samotny wojownik stawia czoło pięciu przeciwnikom uzbrojonym w miecze, długie sztylety i włócznie. Wojownik odziany w ciemną szatę stał zwrócony plecami do stromego górskiego zbocza. Przewaga liczebna napastników była oczywista, ale znajdowali się oni niżej od swojej ofiary i nie mogli zajść jej od tyłu.

W pierwszej chwili Conan chciał stanąć po stronie samotnego wojownika i o mało tego nie uczynił.

Pohamował się w ostatniej chwili. Uznał, że lepiej będzie popatrzeć przez chwilę i zobaczyć, co się wydarzy.

Cymmerianin podszedł nieco bliżej, nadal niezauważony przez walczących.

Jeden z napastników skoczył naprzód i biorąc potężny zamach wymierzył cięcie w głowę ciemno odzianego mężczyzny.

Obrońca odskoczył w lewo i jego broń śmignęła na odlew, trafiając atakującego w pierś. Rozległ się dźwięk, jakby dojrzały melon upadł na kamienie. Conan zamrugał zdumiony. Odziany w ciemną szatę mężczyzna nie miał miecza, lecz krótką drewnianą pałkę.

Napastnik jęknął i runął w tył, przewracając jednego z kamratów. Drugi z atakujących usiłował dźgnąć mężczyznę włócznią i Conan ponownie zdumiał się szybkością reakcji tamtego. Mężczyzna odwrócił się i laską zablokował pchnięcie. Kontynuując ruch po okręgu w górę, odbił włócznię w bok i końcem pałki trafił włócznika w bark. Cymmerianin usłyszał wyraźnie trzask pękającej kości.

Trzeci napastnik zdołał jednak wsunąć włócznię między nogi napadniętego i podciąć go. Jednocześnie czwarty i piąty opryszek rzucili się, by uśmiercić powalonego.

Conan krzyknął, by zwrócić na siebie ich uwagę, i rzucił się naprzód. Włócznik, który podciął mężczyznę z laską, wykonał krótkie pchnięcie mierząc w pierś Conana, ten jednym cięciem przepołowił drewniane drzewce.

Równocześnie potężnie zbudowany mężczyzna zaatakował barbarzyńcę sztyletem żłobiąc krwawą bruzdę w jego udzie.

Rozjuszony Cymmerianin odwrócił się i ciął na odlew. Ostra stal pewnie trafiła mężczyznę w twarz na wysokości oczu. Struga krwi zbryzgała jego stojącego tuż obok kamrata. Cięty rozbójnik skonał na miejscu, a jego dusza opuściła ciało, zanim te zległo na kamienistym gruncie.

W chwilę potem wojownik z pałką podniósł się, a pozostali napastnicy podali tyły, pozostawiając na placu boju zabitego towarzysza.

Odziany w ciemną szatę mężczyzna wyprostował się i przyjął pozycję do walki. Trzymając koniec laski na wysokości gardła, on również patrzył w ślad za uciekającymi. Po chwili pochylił się, by rzucić okiem na trupa.

— Nie żyje — oznajmił. Conan miał wrażenie, że słyszy w jego głosie nutę żalu.

— Tak — rzekł Cymmerianin — Mam nadzieję, że opowiedziałem się po właściwej stronie.

— To zależy od punktu widzenia — odrzekł tamten. — Z mojego, twój wybór był bez wątpienia trafny. — Spojrzał na leżącego. — Za niego trudno mi powiedzieć, ale podejrzewam, że raczej nie byłby zachwycony.

Mężczyzna uniósł obie dłonie, aby pokazać, że są puste. Był wysoki, choć nie dorównywał wzrostem Conanowi, miał jasne włosy i krótką brodę. Mógł mieć około trzydziestu lat.

— Zwą mnie Cengh, jestem ubogim kapłanem z zakonu Suddy.

— Jestem Conan z Cymmerii.

— Bądź pozdrowiony, Conanie. Powiedz, co skłoniło cię, że stanąłeś u mego boku, a nie po stronie tych rzezimieszków?

— Pięciu na jednego to ciut za dużo. — Conan wskazał na pałkę Cengha. — Gdybyś miał prawdziwy miecz, mógłbyś sam ich pokonać.

— My nie zabijamy — rzekł Cengh. — Nawet pozbawionych skrupułów, górskich bandytów.

— Ale nie macie nic przeciwko pogruchotaniu im paru kości.

— Ano nie.

Conan wzruszył ramionami. Zrobił, co miał do zrobienia, i odwrócił się, by odejść.

— Zaczekaj! — zawołał Cengh. — Dokąd zmierzasz?

— Wędruję do Zamory.

— Uratowałeś mi życie. Muszę jakoś ci się odpłacić.

— Możesz powiedzieć mi, czy dojdę tą drogą do Shadizaru.

— Złe miasto — rzekł Cengh. — Pełne złodziei i nierządnic. Czemu chcesz tam iść?

— Interesy — odrzekł Conan z uśmiechem. — Słyszałem, że można tam zarobić.

— Ale przecież jesteś ranny — wskazał na ranę na udzie Conana.

— Draśnięcie. Zagoi się.

— Shadizar leży o miesiąc pieszej wędrówki stąd. Ja idę do Świątyni, Która Nie Upadnie, centrum kultu Suddy, to tylko dwa dni drogi. Pójdź ze mną, a podejmiemy cię gościną i damy nowy przyodziewek, gdyż nic więcej nie możemy ci zaoferować.

W pierwszej chwili Conan zamierzał odmówić. Nie chciał mieć do czynienia z kapłanami czy świątyniami, niemniej jednak cuchnące futra, jakie miał na sobie, zaczynały już gnić. Poza tym perspektywa gorącego posiłku i możliwość spędzenia kilku nocy w wygodnym łóżku wydawała się nader kusząca. Bądź, co bądź uratował życie temu człowiekowi i będąc na jego miejscu Conan również chciałby się zrewanżować. Należy zawsze spłacać swoje długi. Postanowił, że da kapłanowi szansę okazania wdzięczności.

— Cóż, przypuszczam, że kilka dni opóźnienia nie powinno mi zaszkodzić.

 

Okolica, którą przemierzali, była górska i kamienista. Cengh wyjaśnił, że Masyw Kezankiański ciągnie się wzdłuż całej zachodniej granicy Brythunii i Zamory, aż do Khauranu. Przekroczywszy wzgórza pomiędzy Hyperboreą a Brythunią, znajdą się na trakcie ciągnącym się z Północy na Południe, którym łatwiej będzie im podążać niż ośnieżonymi bezdrożami.

Conan był zachwycony sposobem użycia pałki przez Cengha i powiedział mu to. Kapłan uśmiechnął się.

— Dzikie bestie rzadko słuchają głosu rozsądku, a ludzi niewiele różniących się od zwierząt również jest niemało. Założyciele mego zakonu opracowali pewne zasady samoobrony, jak również broń, której możemy używać, to jest laski, pałki, sieci i sznury, ale większość z nas stara się unikać walki.

Ścieżka pięła się stromo w górę i Conan musiał uważać, by nie stracić równowagi na oblodzonych kamieniach.

— W takim razie jak polujecie? — zapytał, gdy znaleźli się na nieco równiejszym terenie.

— Nie polujemy. Nie jemy mięsa. Nic co ma w żyłach ciepłą krew. Tylko ryby.

Conan pokręcił głową, ale nie odezwał się. Żadnego mięsa? Jak człowiek może zachować siły nie spożywając czerwonego mięsiwa? Fakt, on sam ostatnio nie jadał go zbyt często, ale nie dlatego, że nie chciał. Mimo to Cengh wcale nie był słabeuszem, a wzrostem prawie dorównywał Conanowi. Co do siły przekonało się o niej przynajmniej dwóch opryszków, którzy odważyli się go napaść.

— Tak czy inaczej — rzekł Cengh — jestem nowicjuszem, jeżeli chodzi o fimbo. —

Poklepał swą laskę. — W Świątyni, Która Nie Upadnie, brat Kensash liczący sobie sześćdziesiąt pięć zim i mający włosy białe jak szron jest mistrzem walki pałką. On naprawdę potrafi jej używać.

Conan pokiwał głową. Jako wojownik nie mógł się doczekać, aby to zobaczyć.

 

Dwaj mężczyźni wciąż jeszcze mieli przed sobą dzień drogi, kiedy w zasięgu ich wzroku ukazała się świątynia. Conan natychmiast zrozumiał, skąd wzięła się jej nazwa — masywna kamienna budowla wznosiła się na nieprawdopodobnie wysokiej i smukłej kamiennej iglicy. Kojarzyła się Conanowi z półmiskiem pełnym owoców balansującym na cienkiej, kruchej słomce.

Patrząc na świątynię poczuł chłód. To oczywiste, że żadna naturalna struktura nie mogłaby istnieć w taki sposób. Dla młodego Cymmerianina zaś wszystko co nadnaturalne wiązało się z magią. Było to równie pewne jak to, że Atlantydę pochłonęły odmęty oceanu.

Cengh uśmiechnął się na ten widok, a Conan przybrał obojętną minę.

Ścieżka stała się bardzo stroma i marsz na niektórych odcinkach zmienił się we wspinaczkę. Cymmerianin radził sobie wyśmienicie, a Cengh nie omieszkał go pochwalić.

— W Cymmerii wysyłamy dzieci po chrust na bardziej strome zbocza — stwierdził krótko Conan.

Cengh zatrzymał się nagle, nasłuchując.

Conan wytężył słuch, usiłując wychwycić jakiś podejrzany dźwięk. Na wprost nich znajdowało się przyprószone śniegiem rumowisko wielkich głazów, których podstawy przesłonięte były gęstymi zaroślami. Ścieżka skręcała obok nich w lewo i ponownie się wznosiła. Barbarzyńca nasłuchiwał, ale jedyne, co wychwycił to pojękiwanie wiatru w górskich zakamarkach, odległe skrzeczenie jakiegoś ptaka i to wszystko. Nie! Było jeszcze coś…

Dziwny dźwięk, jakby głośne, wysokie grzechotanie. Słyszał już kiedyś podobny dźwięk; wydawał go wąż, którego spotkał na jednej o odległych pustyń, gdy gad wijąc się leniwie sunął przez rozgrzaną połać piaszczystej wydmy. Kiedy wąż zaatakował Conana, Cymmerianin zmiażdżył mu łeb kamieniem i odkrył źródło tajemnego odgłosu. Była nim znajdująca się końcu ogona gada pusta koścista grzechotka.

— Wąż? — spytał Conan.

— Gorzej. — Cengh wyjął laskę i wyprostował się.

W chwilę potem barbarzyńca zobaczył, co było przyczyną zaniepokojenia kapłana.

Zza największego głazu wyłonił się stwór, jakiego Conan nigdy dotąd nie widział. Był wysoki, miał dwie nogi i dwie ręce. Ta kreatura nigdy wszakże nie widziała wnętrza kobiecego łona. Przypominała gada o ciele pokrytym ciemnozieloną łuską i ciągnęła za sobą ogon, który w miejscu złączenia z ciałem miał grubość uda barbarzyńcy, a zwężony koniec był cieńszy niż męski palec. Stworzenie miało gadzi pysk, szparkowate nozdrza, żółte ślepia i mięsiste wydęte wargi. Wyglądało, jakby miało zamiar zagwizdać. Na czubku kościstego łba znajdowała się pofałdowana koścista płytka, która grzechotała w rytm kroków. Ręce istoty były wiotkie, a dłonie zakończone trzema szponami.

Wykrzywiła usta w grymasie przypominającym uśmiech, ukazując spiczaste zęby.

— Tostith — rzekł Cengh odpowiadając na niewypowiedziane pytanie barbarzyńcy. — Nie pozwól, by na ciebie splunął.

Conan dobył miecza, nie odrywając wzroku od bestii.

— Zaatakuje uzbrojonego człowieka?

— Tak. Zaatakowałby nawet pięćdziesięciu zbrojnych. I zabija więcej, niż może zjeść, ot tak, dla zabawy. Bestia z piekła rodem.

— Jest szybki?

Uśmiech stitha przygasł i stwór ponownie wydął wargi.

— Zbyt szybki by można mu uciec — odrzekł Cengh.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin