Vinge Joan D. 02 - Królowa Lata - Zmiana.rtf

(1647 KB) Pobierz

Joan D. Vinge

 

 

 

 

Królowa Lata

Zmiana

(Przełożył Janusz Pultyn)


“Czy nie wiesz nic? Czy nie widzisz nic?

Czy nic

Nie pamiętasz”

 

Pamiętam

Gdzie były oczy perła lśni.

“Czy jesteś żywy, czy nie? Czy nie masz nic w głowie?”

 

T.S. Eliot

 

Jest ktoś w mej głowie, ale to nie ja.

Pink Floyd

 

Młyny boże mielą powoli, co zwykle rodzi ból.

Georgio de Santillana i Hertha von Dechend


ZMIANA

 

Czy się ośmielę

Wszechświat niepokoić?

Oto jest czas w minucie

Decyzji i poprawek, które minuta odwróci

T.S. Eliot


TIAMAT: Wyspy Nawietrzne

 

Dłoń wypuściła jaskrawą szarfę, wstęga powoli opadła. Setka rozradowanych głosów krzyknęła chórem i stadko młodych dziewcząt rozsypało się po lśniącym piasku plaży.

Clavally Bluestone Letniaczka siedziała, wpatrując się w wysokie urwisko, czując, jak morska bryza bije jej w twarz, rozwiewa długie czarne włosy. Uśmiechnęła się, zamykając oczy i wyobrażając sobie, że sama wraz z innymi biegnie w dole pod wiatr. W młodości ścigała się tak na wielu wyspach Morza Letniego, marząc, że zwycięży, że na trzy dni trwania święta klanu zostanie Wybranką Matki Morza, że otrzyma girlandy z klekoczących, gładkich muszelek, najlepsze, najsłodsze potrawy, nowe stroje, że będzie czczona przez starszych, adorowana przez wszystkich młodych mężczyzn...

Z tęsknym uśmiechem dotknęła błyszczącego w słońcu wisiorka w kształcie koniczynki, spoczywającego na koronkach luźnej koszuli z samodziału. Minęło wiele czasu, odkąd biegała w takich wyścigach. Już niemal pół życia jest sybillą. Jak to możliwe...? Otworzyła oczy, wchłaniała nimi bezmiary lazuru morza i nieba, bezustannie zmiennych, a jednak zawsze takich samych; patrzyła na cętkowane chmury, migotliwe tęcze dalekich szkwałów. Bliźnięta przyjęły życzliwie dzisiejsze zgromadzenie, ogrzewały szczodrze jej ramiona. W powietrzu czuło się wiosnę, aż Clavally z żalem wspomniała czasy rozkwitu swego ciała.

Obejrzała się przez ramię na odgłos kroków. Uśmiechnęła się jeszcze promienniej, widząc męża nadchodzącego ścieżką z koszem pełnym chleba i rybich ciastek, trzymającego w drugiej ręce dzban piwa. Patrzyła na jego przyprószone siwizną brązowe włosy i błyszczącą w słońcu koniczynkę.

Przestała się uśmiechać, gdy rozpoczął wspinaczkę po stromym stoku. Z roku na rok coraz bardziej sztywniały mu stawy - wynik zbyt wielu lat spędzonych w pełnych przeciągów kamiennych izbach lub na zimnych, wilgotnych, trwających tygodnie rejsach między wyspami. Danaquil Lu był Zimakiem, brakowało mu wrodzonej twardości Letniaków i jego ciało buntowało się przeciw ich życiu. Rzadko jednak pozwalał sobie na słowo skargi czy żalu, wiedział bowiem, że to jego miejsce, że jako sybilla może tu żyć swobodnie... i że oddał jej swe serce.

Było coraz cieplej, Letnia Gwiazda jarzyła się na niebie, nadeszło Lato. Może upały złagodzą jego bóle. Clavally uśmiechnęła się ponownie na widok jego oczu, jasnych, niebieskozielonych niby morze, witających ją z radością.

Usiadł z koszem żywności, starając się nie krzywić. Chwyciła go za ramiona, łagodnie masując i wskazując na plażę.

- Patrz, już prawie po wszystkim!

Obserwatorzy na plaży krzyknęli znowu, gdy biegaczki dotarły do wyrysowanej na mokrym piasku linii mety. Clavally i Danaquil zobaczyli, jak pierwsza przekraczają dziewczyna z powiewającymi żółtymi włosami, jak inni ściskają ją, ozdabiają wieńcami i odprowadzają.

- To był dobry bieg - powiedziała, słysząc w swym głosie wspomnienia przeszłości.

Danaquil Lu westchnął i kiwnął głową, ale coś w tym ruchu wywołało wrażenie, że nią raczej pokręcił.

- Tak krótko trwała nasza młodość - mruknął - a starość ciągnie się tak długo.

Clavally obróciła się ku niemu.

- Daj spokój - powiedziała zbyt beztrosko, bo czuła to samo. - Jak możesz to mówić w takim dniu jak dzisiaj? - I pocałowała go, by nie mógł odpowiedzieć.

Zaskoczony Danaquil wybuchnął śmiechem. Zjedli razem, ciesząc się pogodą i swoim towarzystwem, radzi z godziny samotności, skradzionej ludziom świętującym w wiosce.

W końcu zeszli ze wzgórza. Zgromadzenia klanu były zawsze radosne, bo spotykali się wtedy krewni i przyjaciele zamieszkujący porozrzucane wyspy Lata, wspólnie wspominali Matkę Morza, składali Pani należny jej hołd. Teraz odbywało się doroczne zebranie klanu Goodventure, jednego z największych na wyspach. Przed ostatnią Zmianą członkowie klanu byli religijnymi przywódcami Letniaków - to z nich wywodziły się poprzednie Królowe Lata - i ciągle dysponowali potężnymi wpływami.

Pod kamiennym murem nabrzeża zwyciężczyni biegu, śmiejąca się piegowata dziewczyna w wieku najwyżej czternastu lat, na rozfalowaną, zieloną wodę wrzucała obrzędowe ofiary dziękczynne i błagalne. Z zatoki przyglądało się temu kilka merów ze stada zamieszkującego brzegi tej wyspy, niezawodny znak błogosławieństwa Morza. Clavally popatrzyła na twarz dziewczyny, na słońce błyszczące w jej włosach i poczuła nagłą, niespodziewaną tęsknotę.

Zostając sybilla, dokonała wyboru. Zdecydowała się na ciężkie, twarde życie, ciągłe podróże z wyspy na wyspę, przekazywanie mądrości Pani wszystkim, którzy jej potrzebowali, wyszukiwanie i uczenie tych, którzy chcieliby pójść w jej ślady, służyć następnym pokoleniom Letniaków. Powiada się: “śmierć za zabicie sybilli, śmierć za pokochanie sybilli, śmierć za bycie sybilla”... Bardzo trudno było znaleźć mężczyznę, który odważyłby się poślubić sybillę, nie będąc nią sam.

Ale nawet po spotkaniu Danaquila Lu nie przestała brać dzieciozguba, bo prowadziła zbyt ciężkie życie, by mieć potomstwo, zwłaszcza że nie miała żadnych bliskich krewnych, którzy pomogliby w jego wychowywaniu. A Danaquilowi Lu, z jego przygarbionymi plecami i bolącymi stawami, coraz bardziej potrzebna była jej opieka. Mocno chwyciła go za rękę i nakazała odpoczynek swemu niespokojnemu ciału. Wkrótce będzie już za stara na dzieci, pytania w jej sercu uzyskają odpowiedź raz na zawsze.

- Pytanie, sybillo...? - Chłopiec podszedł do nich niepewnie, jego brązowe warkoczyki podskakiwały na lnianej tunice bez rękawów. Patrzył prosząco na Danaquila Lu; prawdopodobnie chciał zapytać o dziewczyny.

- Pytaj, a ci odpowiem. - Danaquil Lu wygłosił zwyczajową odpowiedź, uśmiechając się łagodnie.

Clavally puściła jego dłoń z pożegnalnym spojrzeniem, nie chciała krępować zarumienionego chłopca. Wmieszała się w tłum. ledwo słysząc za sobą, jak Danaquil Lu wymruczał: Wejście... i wpadł w Przekaz, słuchając mamroczącego pytanie chłopca.

- Sybilla? - Obok wstała jedna z klanu Goodventure, siwiejąca kobieta w średnim wieku. Clavally przystanęła, spodziewając się następnego pytania, nim jednak zdążyła odpowiedzieć, kobieta dodała: - Czy popłyniesz do Krwawnika?

Clavally spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Do Krwawnika? Dlaczego?

- Nie słyszałaś? - Kobieta patrzyła z drażniącą wyniosłością. - Nowa Królowa Lata poprosiła wszystkie sybille Lata, by wyruszyły z pielgrzymką do Miasta na Północy. Twierdzi, że taka jest wola Pani.

Clavally pokręciła głową, wyrażając zarówno swą wątpliwość, jak i niewiedzę. Krwawnik był jedynym prawdziwym miastem na całej planecie, leżał daleko na północy, otoczony posiadłościami Zimaków. Jego nazwa oznaczała jednocześnie “klejnot” i “ropień”. Znajdując się blisko portu gwiezdnego pozaziemców, przez trwające sto pięćdziesiąt lat rządy dalekiej Hegemonii nad Tiamat kipiał od cudów i zepsucia obcych. Podczas panowania Królowej Śniegu Zimacy rościli sobie prawa do miasta i otaczających go ziem, zabraniając sybillom wstępu do Krwawnika. Pozaziemcy gardzili takimi jak Clavally, a Zimacy darzyli nienawiścią i strachem. Danaquil Lu urodził się w mieście, lecz go wygnano, gdy tylko został sybillą.

Teraz jednak doszło do Zmiany. Zamknęły się Czarne Wrota, którymi pozaziemcy przybywali na Tiamat; obcy odlecieli, zabierając z sobą technikę. Morza już się ogrzewały. Stopniowo będą się stawały za cieple dla hodowanych przez Letniaków klee i wielu innych łowionych w oceanie ryb. Mery, będące jak i oni dziećmi Matki Morza, przesuwają się na północ. Letniacy przygotowują się do pójścia w ich ślady. Ich zwyczaje staną się znowu zwyczajami świata, a Zimacy poznają na nowo dawne zasady przetrwania i harmonii z Morzem, korzystając z tego, że Królowe Lata ukazują im ludzką twarz mądrości Pani.

- Ale dlaczego Królowa Lata - albo Pani - chce, by sybille przebywały w mieście - spytała Clavally - nie zaś wśród ludzi, pomagając im w rozpoczynaniu nowego życia?

- Powiedziała, że chce objawić wszystkim sybillom ich ważniejsze zadanie, prawdziwe zadanie, zdradzone jej przez Matkę Morza. - Goodventure wzruszyła ramionami i otarła spoconą twarz. - Niektórzy jednak pytają, jakież to może być zadanie ważniejsze od tego, które spełniają teraz?

- Tak - mruknęła Clavally niepewnie. - To dziwna prośba. - Jaka? - Danaquil Lu stanął obok, unosząc brwi.

- Królowa Lata poprosiła wszystkie sybille o przybycie do Krwawnika, by tam do nich przemówić - wyjaśniła. Ujrzała, jak blednie twarz jej męża. Blizny na jego policzku - okrutny dowód wygnania z miasta - nagle stały się wyraźne, jakby dopiero co się zagoiły. Szukając oparcia, wziął ją pod ramię.

- Och - tylko tyle odpowiedział i odetchnął głęboko, wypełniając płuca świeżym morskim powietrzem.

- Nie musimy wyruszać - powiedziała łagodnie przyglądająca mu się Clavally. - I bez nas będzie tłok.

- Mądra decyzja. Ale dlaczego ta wieść nie sprawia ci radości, Clavally Bluestone? - Dołączyła do nich mocno zbudowana, ogorzała kobieta. Clavally rozpoznała w niej przywódczynię klanu, Capellę Goodventure.

Sybillą nie odpowiedziała, patrząc na Danaquila Lu, który zatopił wzrok w morzu, jakby nagle znalazł się na plaży sam.

- Ani też pochlebia - dodała Capella, wścibiając swój głos niby palce. - Z jakiego on jest klanu? - Clavally poznała po tonie, że pytająca zna odpowiedź, choć Danaquil Lu nie ma haftu na koszuli ani innej oznaki przynależności rodowej.

- Wayawayów - odparł Danaquil Lu bezbarwnym głosem, patrząc na Capellę. Jego mina zdradzała, że także rozpoznał ów ton w jej głosie.

- Wayawayów? Czy to nie klan Zimaków? - Zapytała Capella ze zgryźliwą aluzją. Zdziwienie w jej słowach zabrzmiało równie fałszywie, co pęknięty dzwon. - Wydaje się, że powinieneś być rad z powrotu do domu.

- To nie jest mój dom - rzucił. - Jestem sybillą.

- No oczywiście. - Spojrzała na jego koniczynkę. - Zimak czczący Panią. Jakie to niezwykłe. - Potarła ręce, patrząc na morze.

Danaquil Lu z wyraźną irytacją znowu odwrócił wzrok. Nie wierzył w Panią, nie wierzył w nic poza swym powołaniem. Ale Pani wierzyła w niego. Skrzywiona Clavally spojrzała na Capellę. Nigdy nie lubiła starszej klanu Goodventure, a z każdym nowym uderzeniem serca jej niechęć się pogłębiała. Otworzyła usta, by zapytać, czy przywódczyni szuka jakiejś odpowiedzi, czy nie.

- Będąc sybillą, nie zbliżyłabym się nawet do Miasta - powiedziała Capella. - Byłam tam podczas ostatniego Święta. Do moich obowiązków należało doglądanie koronacji Królowej Lata... i utopienia Królowej Śniegu. - Uśmiechnęła się lekko; Clavally zacisnęła zęby i milczała. - I po tym, co zobaczyłam, zaczęłam się zastanawiać, czy Pani nie porzuciła Krwawnika na zawsze.

- Co masz na myśli? - zapytała Clavally, ciekawość przemogła w niej postanowienie milczenia.

- Nowa królowa podaje się za sybillę.

Clavally rozszerzyła oczy i dotknęła wiszącej na piersi koniczynki.

- Czy to nie jest dobra...

- Ale - ciągnęła bezlitośnie Capella Goodventure - jest biała jak śnieg; wygląda zupełnie tak samo jak stara królowa, Arienrhod. - Jej głos ociekał kwasem. - Zaniechała właściwych obrzędów Zmiany; wygłosiła bluźnierstwa o woli Pani. Postanowiła zamieszkać w pałacu Królowej Śniegu - posunęła się nawet do tego, że mnie odesłała, gdy usiłowałam jej wytłumaczyć, jak bardzo nam zaszkodzi swoją samowolą.

Aha - pomyślała Clavally.

- Zimacy szepczą, że jest nielegalnym klonem starej Królowej, nienaturalną kopią samej siebie, wytworzoną przez pozaziemców na naszą zgubę - mówiła dalej Capella Goodventure. - Nie może być Letniaczką, choć utrzymuje, że pochodzi z klanu Dawntreaderów.

- Dawntreaderów? - zapytała zaskoczona Clavally. - Pięć lat temu poznałam sybillę z tego klanu. Miała na imię Moon...

Tym razem zaskoczona została przywódczyni rodu.

- Czy to ona jest nową Królową? - zapytała z niedowierzaniem Clavally. Odczytała odpowiedź w oczach swej rozmówczyni.

- Znasz ją? - domagała się odpowiedzi Capella Goodventure. - Jak wygląda?

- Powinna być młoda i bardzo jasna - włosy miała niemal białe, a oczy dziwnej, zmiennej barwy, niby dymne agaty... - Z wyrazu twarzy starszej klanu odczytała ponownie, że opisała nową Królową.

- Jest sybillą - dodał nagle Danaquil Lu. - Sami ją wyszkoliliśmy. I jest Letniaczką. Wiedziałbym, gdyby było inaczej.

Capella Goodventure spojrzała na niego spod zmrużonych powiek; odwzajemnił to spojrzenie, aż to ona w końcu odwróciła wzrok.

- Nie jest właściwa - powiedziała wreszcie, patrząc znowu na Clavally. - Powiem wam to, co mówię wszystkim innym sybillom - ja muszę wrócić do miasta, ale nie wy. Nie jedźcie do Krwawnika. - Odwróciła się i odeszła, rozszczepiając gniewem tłum, niby okręt fale.

Clavally spojrzała na Danaquila Lu, natrafiając na jego wzrok.

- Być może jedyną niewłaściwą rzeczą w nowej Królowej jest brak przynależności do klanu Goodventure - mruknęła.

Danaquil Lu skrzywił usta w przelotnym ironicznym uśmiechu.

- Co naprawdę myślisz? - zapytał.

Odegnała wątpliwość niby brzęczącą przy uchu muchę i poczuła, jak znowu krzywi twarz.

- Pamiętam dziewczynę imieniem Moon Dawntreader. Była inna... było w niej coś... ale zawsze wyczuwałam w tym dobro. Myślę, Dana, że chcę osobiście poznać prawdę.

Przytaknął ze ściągniętą twarzą.

- Chcesz wyruszyć do Krwawnika.

Powoli kiwnęła głową.

- A co ty myślisz? Co czujesz?... Co chcesz zrobić?

Znowu spojrzał w morze, mrużąc oczy oślepione blaskiem fal, zwrócił oczy na północ. Ujrzała go przełykającego, jakby coś u - tknęło mu w gardle. W końcu powiedział:

- Chcę pojechać do domu.

 


ONDINEE: Razuma

 

- Stój. Kim jesteś?

Na widok broni w dłoniach otaczających go mężczyzn o zimnych oczach wypytywany zatrzymał się w mrocznym korytarzu.

- Kowalem. - Przychodząc w takich sprawach, przedstawiał się jedynie tym imieniem. Ukazywał wówczas otwarcie noszony zwykle pod koszulą wisiorek ze srebrzystego metalu. Dzięki tajemniczemu wizerunkowi gwiazdy i kompasu, oznaczającemu różne rzeczy dla różnych ludzi, mógł bez zatrzymywania przekraczać śmiertelne dla innych przeszkody. Gwiazdą w tym szczególnym wisiorze była solia, rzadki i tajemniczy, cenniejszy od diamentu klejnot, rodzący się w sercach umierających gwiazd, który według niektórych mistyków krył w sobie moce oświecenia. W takiej oprawie oznaczał to i znacznie więcej. - Wezwał mnie Najwyższy Kapłan.

Otaczający Kowala ludzie nosili mundury Policji Kościelnej z krwistoczerwonymi naszywkami gwardii przybocznej Najwyższego Kapłana. Z powątpiewaniem przyglądali się jego twarzy i młodości; bacznie wpatrywali się w oznakę. Lekko opuścili broń. Zamiast używanych przez większość policji ogłuszaczy posługiwali się karabinami plazmowymi, znacznie tańszymi i o wiele bardziej humanitarnymi. Czerwone naszywki Najwyższego Kapłana oznaczały Grozę, a nazwa ta nie była jedynie pustym dźwiękiem.

- Chodź z nami - powiedział wreszcie jeden z gwardzistów i kiwnął głową. - Czeka na ciebie.

Kowal ruszył za nimi ciemnym, pełnym ech korytarzem, zszedł po wyciętych w skale schodach. Stopnie były aż wklęsłe od bezlitosnych kroków stóp w ciężkich butach idących w górę i dół oraz od zmierzających jedynie w dół nóg niezliczonych ofiar Inkwizycji. Po dotarciu na dół usłyszeli dobiegające skądś czyjeś krzyki. Prowadzony zmylił krok, ściągając na siebie badawcze spojrzenia gwardzistów. Niewierny, szeptały ich oczy. Przestępca. Pozaziemski śmieć.

Stał nieugięcie, pozwalając im zagłębiać się wzrokiem w jego oczy, sprawdzać, co tam na nich czeka.

- Idziemy - szepnął. Gwardziści odwrócili spojrzenia i ruszyli w głąb wnętrzności inkwizycji.

Mijali liczne zamknięte drzwi, słyszeli nowe krzyki, jęki i modlitwy w niejednym języku. Prażący upał ulic przeszedł w chorobliwą gorączkę. Prowadzony poczuł, że się poci, nie tylko od cuchnącego żaru. Jeden ze strażników otworzył drzwi i Kowal nie mógł już zignorować głosów, których do tej pory starał się nie słyszeć. Gwardziści poprowadzili go przez izbę.

Nie patrzył na boki, wbijając wzrok w plecy idącego przed nim mężczyzny, ale kącikiem oka dostrzegł wiszące na łańcuchach nagie, krwawiące ciało, rozgniewanego za przerwanie tortur inkwizytora, szeroki zakres narzędzi męczarni, od prymitywnych po najbardziej wyrafinowane. W tym interesie nic nigdy nie staje się przestarzałe. Smród był wszechobecny, podobnie gorąco i dźwięki... W głowie czuł zamęt, kręciło mu się przed oczyma; zaklął pod nosem i biorąc się w garść, zmusił się do medytacji. Dotarł do końca izby.

Za następnymi drzwiami ciągnął się nowy korytarz zakończony kolejną izbą: tym razem było to laboratorium. Powietrze stało się nagle zaskakująco chłodne. Zrozumiał, że to tu muszą się mieścić rządowe urządzenia badawcze, o których dobiegały go słuchy. Nic dziwnego, że tajemnica ich położenia jest tak dobrze strzeżona. Wciągnął głęboko powietrze, wypuścił je na widok nadchodzącego z powitaniem Irduza, Najwyższego Kapłana Zachodniego Kontynentu. Irduz zjawił się osobiście, sprawa jest więc poważniejsza, niż się spodziewał.

- Chwała Shibahowi, żeś przybył tak szybko...

Kowal zniósł dotknięcie dłoni Irduza. Najwyższy Kapłan musiał złożyć w ofiarnej misie własne wnętrzności, skoro wita niewiernego jak przyjaciela.

- O co chodzi? - zapytał szorstko przybyły. Irduz cofnął się o krok.

- O to - powiedział, wskazując ręką. Za nim stało kilku mężczyzn w strojach laboratoryjnych, nie wszyscy byli Ondyńczykami. - Nasi badacze próbowali procesu replikowania. Coś im nie wyszło.

Uczeni rozstąpili się przed idącym Kowalem, dopuszczając go za swoje plecy. Zatrzymał się i przypatrzył. Za elektromagnetyczną zaporą tarczy bezpieczeństwa zobaczył pojemnik z kipiącą masą błyszczącego, mglistego materiału. Kowal spojrzał na odczyt na ścianie akurat w chwili, gdy kolejny podukład osiągnął stan krytyczny, a nowy wskaźnik zabłysnął czerwienią w rozszerzającej się epidemii kryzysu.

- Co u diabła...? - mruknął. Odwrócił się do grupy badaczy. - Co to jest?

Naukowcy popatrzyli po sobie, rzucając ukradkowe spojrzenia Najwyższemu Kapłanowi.

- Usiłowaliśmy otrzymać proces replikacji, który przebudowałby węgieł w diament, potrzebny jako surowiec... - Kowal wybuchnął sardonicznym śmiechem. - Na Odpłatę! - Spojrzał na Irduza, spostrzegł, że ledwo powstrzymywany niepokój Najwyższego Kapłana pod wpływem tego bluźnierstwa, kpiny przeszedł w ledwo powstrzymywany gniew. - Może Shibah i Uświęcony Calavre nie zgadzają się na wasze nienaturalne metody.

- Nasze plany nowej świątyni wymagają znacznych ilości materiału, który byłby jednocześnie przezroczysty i wyjątkowo silny. Diamentowa okładzina nie wystarczy. Święte Świętych wie, że wszystko, co tu czynimy, służy większemu wywyższeniu Imienia - warknął Irduz. Jego ciężkie szaty zazgrzytały niby stalowe blachy.

Kowal zerknął na drzwi, którymi tu wszedł, wspomniał, co leży za nimi. Uśmiechnął się gorzko.

- Czemu po prostu się stąd nie wyniesiecie i nie rzucicie jądrówki na to miejsce? To rozwiązałoby wasz problem.

- Takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia - powiedział skrzywiony Irduz.

- Nie uważacie go za oczywiste? - Kowal pokręcił głową i powrócił wzrokiem do wskaźników. Próbowali tu zbudować prymitywny replikator, w porównaniu ze sprytmaterią Starego Imperium mający równie ograniczone możliwości, co ameba wobec człowieka. Potrzebują czegoś, co bezmyślnie przebudowałoby budowę molekularną węgla, zmieniając go w diament. Usiłowali stworzyć imitację życia i niezbyt się to im udało.

Zamiast armii mechanicznych niewolników wielkości komórek, mających bez końca replikować molekularny wzorzec diamentu, otrzymali armię bezrozumnych automatów potrafiących jedynie odtwarzać siebie. Aby się ich pozbyć, trzeba czegoś znacznie bardziej wyrafinowanego i groźnego aniżeli dawka środka odkażającego. Zgodnie z projektem replikatory włączały diament i inne materiały w swą analogiczną do bakterii budowę, stając się przez to silniejsze, znacznie czynniejsze i o wiele bardziej odporne na atak niż każdy organizm naturalny.

W milczeniu przypatrywał się wskaźnikom, znalezienie najważniejszej z błędnych sekwencji programu wywołało w nim wzrost zdumienia i wstrętu. Zerknął ponownie na monitory ukazujące stan układu, jedno spojrzenie potwierdziło jego najgorsze oczekiwania.

- To przegryza si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin