Kaye Marvin,Godwin Parke - Władcy samotności.rtf

(1115 KB) Pobierz

ERVIN KAYE

PASRKE GOODWIN

 

 

 

Władcy Samotności

 

(przełożyła: Ewa Witecka)

 

 

SCAN-dal


Dla Sharon Jarvis, która przekonała się,

Że ta książka może się narodzić;

Dla Pata LoBrutto, który przyjął poród.


              WYGNANIEC

 

Ktoś pomyślał o nim w leśnej ciszy i wędrowiec drgnął, zaskoczony i zaniepokojony. Gorzki posmak drwiny jak rozżarzone żelazo wypalił w jego umyśle słowa:

Singer. Wyrzutek.

Lepiej być samotnym niż żyć wśród nieprzyjaznych współplemieńców spoglądających nań z ukosa, gdy przechodził obok. Czasami rozłąka nie dokuczała mu i rad był, że odciął się od społeczności niemal obcych mu ludzi. Lecz dziś dręczyła go samotność i myślał o dawno zmarłej matce.

Wyrzutek.

Jaskinia wyglądała prawie tak samo jak wtedy, gdy widział ją ostatni raz. Nie zmieniła się wiele, choć gnieździły się w niej lisy i psy, a myśliwi pozostawili zwęglone ślady ognisk i porozrzucane kości. Przypominał sobie, gdzie leżała jego matka w noc, w którą umarła. Była tak mała, że chłopięce ramiona mogły zanieść jej zawinięte w koc ciało do grobu wydrążonego nożem w twardej ziemi.

Nocne powietrze było wonne i czyste. Tuż przed świtem wspomnienia ożyły w pamięci wędrowca jak przypływ odsłaniający dno oceanu, które fale zasłonią znów o brzasku. Obrazy zapalały się i gasły: był na północy, ciężko pracował w kuźniach Wengenu, prażył się w słońcu na statkach przewożących bawełnę, szukał, lecz nie znalazł baśniowej wyspy Miuda, szedł chwiejnym krokiem w Lorl, obejmując ramionami dwie prostytutki, płacząc wraz z nimi i przeklinając ledwie widoczne z oddali wielkie Miasto.

- Zapłaciłem wam dobrze - rzekł, a one zapytały go, co chce z nimi robić.

Owej nocy Singer nie miał jednak ochoty na miłość, przynajmniej nie na taką, jaką oferowały. Po prostu chciał, by dotrzymały mu towarzystwa, gdy wtargnie do Bramy Jaźni.

Kobiety uciekły z krzykiem, nazywając Singera szaleńcem.

I był on na pół oszalały owej nocy, gdy chwiejnym krokiem, potykając się, brnął niemal milę, by dotrzeć do elektronicznie strzeżonej granicy Miasta. Nie zobaczył tam żadnej bramy ani nawet ogrodzenia, tylko puste pola ciągnące się aż po osłonięty mgłą horyzont. Ruszył dalej, omijając tablicę ostrzegawczą.

Sensory przebadały go, odkryły kim jest, i gdzieś w Mieście metalowy palec włączył rzadko używany przełącznik. Kiedy intruz został wreszcie unieszkodliwiony, najemnicy z oddziałów strzegących granicy przybyli, by zabrać martwe ciało, lecz ku swemu zdumieniu zastali Singera żywego. Skamlącego i mamroczącego coś niewyraźnie wynieśli z granic Miasta i porzucili niedbale w jakimś chlewie w Lorl. Jedna z prostytutek przez trzy dni pielęgnowała we własnym łóżku nieprzytomnego mężczyznę, który trząsł się, szlochał i usiłował przypomnieć sobie, kim jest. Kiedy wreszcie odzyskał zmysły, dał jej dwie kredytki za fatygę i nie wspomniał o dwóch, które ukradła. Była to mała cena za wiedzę, którą zdobył.

Nareszcie dowiedział się czegoś o Mieście.

Brania Jaźni nie atakowała ludzi metalowymi ostrzami czy gazem, nie szukała ważnych dla życia narządów, by je przebić lub zatruć. Po prostu odczytywała intruzów jak źle zapisane stronice, poddawała drobiazgowej analizie ich gramatykę, odkrywała, co czyniło każdego z nich jedynym w swoim rodzaju, oceniała słabe strony, wady osobowości i jaźni w odległej o wiele mil skali - i spokojnie cięła na strzępy bezlitosną analizą.

Lecz ja jestem Singer. I jestem zupełnie sam.

Może dlatego właśnie jako jedyny człowiek odpełzł żywy od Bramy Jaźni. Ale tamtej nocy przeżył okropności, których nie miał odwagi wspominać. Przyjął je głęboko w siebie, zdefiniował i odizolował nie dającym się zredukować mianownikiem, tym wszystkim, kim nigdy nie mógł być i czego nie mógł mieć. Kiedy opuścił łóżko ulicznej dziewczyny, wkroczył na ostatnią krzywą kręgu, po którym wędrował prawie przez dwadzieścia lat.

Powrócił do tej jaskini, ponieważ wśród wszystkich przebytych przez siebie mil i lat tylko ona należała do niego, owa wątła nić wiedzy, będąca zarazem ocaleniem i zagładą. Lecz wśród ludzi, którzy odwracali się od niego, w obcym mu świecie znalazł jeden pewnik: był Singerem i był zupełnie sam. Potrzebował większej części owych dwudziestu lat tułaczki z jednego końca kraju na drugi, by zaakceptować ten fakt. Decydującym ciosem było odtrącenie go przez Miasto, co jednak zamknęło w umyśle Singera krąg rozważań nad losem wygnańca, który przypadł mu w udziale.

Coś wyrwało go ze snu.

W szarym świetle poranka wędrowiec rozwinął koc i ukląkł przed wejściem do jaskini. Nasłuchiwał, pocierając z roztargnieniem ramię. Usiłował słuchem przeczesać ciszę, określić jej kształt.

Nie dobiegł go jednak żaden dźwięk i Singer zrozumiał, że to właśnie cisza go zbudziła. Powinien przecież słyszeć tysiące niewyraźnych szelestów i chrzęstów, ptaki i wiewiórki, dzika przedzierającego się przez gęstwinę, sarnę przechodzącą przez strumień w drodze z żerowiska do legowiska.

Nic. Las wstrzymał oddech.

Północ. Z północy nadchodziło coś, czego las nie chciał zaakceptować.

Ledwie dysząc w nienaturalnej ciszy, Singer przewiesił przez ramię kołczan i wymknął się z jaskini. Zbiegł truchtem ze zbocza na drogę. Milczenie miliarda łuskowatych i liściastych leśnych stworzeń przywiodło mu na myśl dawną mądrość łowcy: robił za wiele hałasu, musi przypomnieć sobie, jak należy chodzić po lesie.

Zatrzymał się i sprawdził, czy nóż dobrze leży mu w ręku. W promieniach porannego słońca, przedzierającego się przez listowie, wydawał się niższy niż większość leśnych ludzi, lecz jego ciało było giętkie i silne, a pociągła twarz, choć ogorzała, nie miała czerwonawego odcienia. W zimie skóra Singera przybierała barwę kości słoniowej, przypominając jasną, delikatną cerę jego matki.

Wędrowiec oddalił się chyłkiem od jaskini, nasłuchując, szukając jakiegoś śladu telemu. Czy podchodził go ten, kto minionej nocy wymówił w myślach jego imię? I dlaczego ktoś miałby myśleć właśnie o nim?

Singer... tak, znów odczytał swoje imię w telemie. Reszta okazała się samym odczuciem, nie mającym odpowiednika w uhiańskim dialekcie, choć i tak rozumiał jego znaczenie: Singer. Wyrzutek.

 

***

Nie zamierzał przechodzić obok tamtego drzewa. Upłynęło wiele lat, przebolał już śmierć matki, z trudem przypominał sobie chwile, gdy ból utraty był ostry i dokuczliwy. A przecież, gdy szedł zaroślami, myśląc tylko o swoich stopach i potrzebie poruszania się cicho jak jeleń, nagle stwierdził, że stoi przed wielkim znajomym pniem i na chwilę zaparło mu dech w piersiach.

Rozrost drzewa zniekształcił wycięte głęboko w korze litery, a grób wydrążony nożem przez ośmioletniego chłopca, został zadeptany i zrównany z ziemią, tak że nikt nawet z ludu Garika nie mógłby go odnaleźć bez napisu na korze. Nikt nie potrafiłby go odczytać - z wyjątkiem Garika - a oto przecież chodziło. Wędrowiec zastanowił się, jak często Garik szedł samotnie drogą, by odczytać napis w Dawnej Mowie, której nauczyła go matka Singera. Chłopiec pracował dwa dni, kalecząc skórę na rękach, by wyciąć napis dostatecznie głęboko.

TU SPOCZYWA JUDYTA SINGER

ŻONA GARIKA

WŁADCY SZANDÓW

URODZIŁA SIĘ W MIEŚCIE

UMARŁA...

Nigdy nie mógł wymówić lub napisać przyczyny śmierci matki. Lecz w miarę jak mijały mile i lata, coraz częściej myślał tym pustym miejscu. Może któregoś dnia Garik wyryje to słowo w korze swym tammajem. Singer miał nadzieję, że będzie tam wtedy, patrząc jak Garik męczy się, szukając właściwego określenia.

“Gariku."

Powiedziała to tak cicho, iż ledwie ją usłyszał. Później poczuł, że przytulone doń ciało unosi się i opada. Jego matka płakała.

“Gariku, ja chciałam..."

Lecz nigdy nie dokończyła tego zdania. Gdy Singer poruszył wargami, by odpowiedzieć, zrozumiał, że jest sam, choć miało upłynąć prawie dwadzieścia lat, nim przygniotło go brzemię tego faktu, dodając mu nowych sił.

Osiemnaście lat. Zielone lasy i równiny bladły i więdły, jesień po jesieni, by znów zabarwić się wiosną. Rozrzutna przyroda nie żałowała daru życia larwom i pączkom, ale Judyta, matka Singera, leżała martwa pod wielkim drzewem. Singer dorastał. W następnych latach wiele razy bez powodzenia głowił się nad ostatnią, rozpaczliwą próbą Konającej matki, która usiłowała zamknąć w kilku sylabach cel swego życia.

“Gariku, ja chciałam..."

Jeśli istniała jakaś odpowiedź, pogrzebało ją milczenie wielu lat. Osiemnastu lat: osiemnastu ognisk Sammanu rozpalonych w gajach. Garik byłby teraz w sile wieku. Nadal rządziłby plemieniem jako bóg i władca. Jeden z najbogatszych. Od zbiorów do pory śmierci słońca jego wozy przywoziły do mrikańskich faktorii od Lams aż po Lumin warzywa i świeże jabłka do wyrobu sidy, sfermentowanego trunku, który uczynił Szandów najbogatszym z leśnych plemion.

Lecz tej wiosny działo się coś ważnego. Singer usłyszał o tym w Lorl, kiedy szandyjski jeździec wjechał na spienionym Koniu do faktorii Korbina. Garik napisał list w Dawnej Mowie i Singer zastanawiał się, kto jest adresatem.

Posłaniec miał ogorzałą twarz leśnych ludzi. Równie dobrze mógł liczyć sobie trzydzieści kilka lat, jak i zbliżać się do pięćdziesiątki. Singer wiedział, że życie ich płynęło odmiennym rytmem. Jak większość mieszkańców lasu, nieskłonnych do rozmowy z obcymi, mężczyzna podniósł zaskoczony wzrok, gdy Singer przesłał mu wyraźny telem:

Dlaczego Garik napisał list?

Szando zarzucił siodło na grzbiet świeżego wierzchowca, lecz nadał w odpowiedzi:

Zaraza przesuwa się na wschód. Konieczna pomoc.

Pomoc skąd?

- Skąd? - powtórzył na głos Singer. - Nic nie może powstrzymać zarazy. - Szando wskoczył na Koniai wyjechał ze stajni. - Skąd? - powtórzył Singer.

- Z Miasta - odrzekł posłaniec.

Singer nie mógł w to uwierzyć. Nic poza zarazą nie skłoniłoby Garika do zwrócenia się do jedynej instancji o pomoc, która nigdy nie miała nadejść, o czym dobrze wiedział. Ta próba nie była szaleńcza czy rozpaczliwa, lecz daremna.

Wielkie Miasto, milczące i wyniosłe, odcięło się od Szandów, Wengenów, Suffeków i wszystkich innych plemion uhiańskiego lasu. Jego mieszkańcy byli równie dalecy i niezrozumiali, jak umarły bóg Krissów. Miasto, tajemnicze Miasto nigdy nie wysyłało ani nie przyjmowało żadnych wiadomości.

Wpatrując się w drzewo z nie ukończonym epitafium swej matki Singer pomyślał o zarazie, która dawno temu zdziesiątkowała i tak niezbyt liczną ludność uhiańskiego lasu i powracała mniej więcej co dziesięć lat, zbierając obfite żniwo. Opowieści o niej mroziły mu krew w żyłach, gdy jako mały chłopiec tulił się do ojcowskiego kolana, wychwytując sens rozmów i tajone obawy, które dorośli usiłowali ukryć przed jego chłonnym umysłem.

To dlatego było tu tak cicho. Zbliża, się zaraza i las wie o tym. Ale nie z zachodu. Z północy. Czy Garik nie może tego wyczuć?

Zaburczało mu w brzuchu. Przypomniał sobie, że chciał zjeść coś bardziej treściwego od suszonych podróżnych racji pozostawionych w jaskini. Smaczniejsze pożywienie znajdowało się niedaleko: Singer pomyślał o uciekającym jeleniu, którego zauważył przed dwoma dniami. Będzie musiał trochę się natrudzić, nim złowi go za pomocą pradawnej wiedzy leśnych plemion. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie dzieciństwo, gdy uważał tę metodę za prawdziwą magię. Część jej była dostatecznie realna, chociaż Judyta nazywała to modelowaniem, a reszta zależała od wyczulonych zmysłów myśliwego. Jeleń przebywał na możliwym do przewidzenia obszarze, długim może na milę, szerokim na ćwierć mili, rozciągającym się pomiędzy legowiskiem w wysokich krzewach a porannym wieczornym żerowiskiem. Te zaś można było odnaleźć po śladach kopyt lub podłużnych głębokich bruzdach w ziemi, jeśli jeleń znajdował się w okresie rui. Dopiero po Sammanie, w porze rui, jego teren byłby znacznie większy niż...

Schwytaj.

Telem wpadł do jego mózgu jak kamień rozbijający gładką powierzchnię leśnej sadzawki, nie ukończony, lecz kryjący w sobie groźbę.

Schwytaj.

Singer szybko napiął łuk i zagłębił się w las, kierując się w stronę strumienia przepływającego obok jaskini. Odżyły w nim dawne przyzwyczajenia. Przykucnął nad strumykiem i zanurzył dłonie w ciemnym mule, starając się nie zmącić wody. Odgarnął na bok długie włosy i począł metodycznie smarować mułem twarz i brodę, kreśląc palcami znane wzory.

Schwytaj.

Znów dotarło doń to słowo. Skierował myślową sondę w stronę, skąd nadszedł telem. W lesie byli ludzie. Szandowie, poddani Garika. Singer nasłuchiwał, trwając w bezruchu.

Schwytaj S...

Niemal uchwycił drugie słowo. Jego palce automatycznie poruszały się po twarzy. Zamknął oczy, by się skupić. Szandów musiało być kilku, lecz nie porozumiewali się między sobą za pomocą myśli. A zatem była to grupa ludzi, może trzech lub czterech, każdy sam, lecz wszyscy złączeni wspólnym dążeniem, każdy koncentrujący się na realizacji wytkniętego celu. Jeszcze raz fala telemu uderzyła w jego zmysły: Schwytaj. Drugie słowo zabrzmiało nieco słabiej, lecz teraz je zrozumiał:

Schwytaj... Singera...

Uczynił swój umysł obojętnym, by nie dopuścić do przecieku przypadkowych myśli. Prawdopodobnie nie było to potrzebne. Intruzi sprawiali wrażenie zwykłych myśliwych, a nie władców z tajnego kręgu. Nie nocował w jaskini - tamci na pewno ją znajdą - lecz otuliwszy się kocem przycupnął w krzewach graniczących z jelenim szlakiem.

Teraz nie miał już wątpliwości! Szandów było trzech, a myśli wyciekały z ich umysłów niczym woda z pękniętego dzbana. Chwytał ich myśli równie łatwo jak zapach. Jeden był znacznie silniejszy od pozostałych. Znajdowali się gdzieś na zachodzie. Szli cicho, jeżeli w ogóle się poruszali, nie niepokoili lasu jak zapowiedź zarazy, lecz stanowili jego część. Ów silniejszy osobnik emitował raz mocniej, raz słabiej, choć zawsze dominował nad myślami towarzyszy.

To nie był Garik. Echo jego myśli byłoby równie wyraźne jak ślad stopy.

Niebo poszarzało. We mgle zarysowała się sylwetka jelenia. Singer otworzył usta ze zdumienia: był to znany mu już samiec, zdążający powoli w stronę żerowiska. Miał niewiele ponad rok, a na jego głowie, w miejscu gdzie później wyrosną rozgałęzione rogi, sterczały podłużne wyrostki. Singer zacisnął palce na cięciwie łuku.

Jeleń zatrzymał się na środku ścieżki. Na otwartej przestrzeni stanowił łatwy cel. Później, jakby niezdecydowany, cofnął się kilka kroków i znów się zatrzymał.

Diabelnie nierozważnie jak na białogona. W ten sposób nie zdąży się zestarzeć.

Singer właśnie napiął łuk, gdy w jego umyśle zabłysnął dziwny obraz. Nagle zdał sobie sprawę, iż widzi Singera obserwującego jelenia, że obserwuje zarazem siebie i jelenia. Rozległ się brzęk cięciwy. Jeleń stanął dęba i rzucił się do ucieczki, zrobił dwa skoki, zachwiał się, wyprężył jak uwiązany na niewidzialnej linie, po czym padł na ziemię, dysząc ciężko. Z łopatki zwierzęcia sterczała strzała.

Singer znajdował się w pół drogi do zdobyczy, gdy w świetle poranka spostrzegł regularną linię rowu: krąg wykopany wokół jeleniego szlaku, częściowo przykryty liśćmi. Przeklął swoją głupotę. Była to magia łowiecka. Widział, jak uprawiali ją władcy plemienia w Karli. Skoro tylko jeleń znalazł się w takim kręgu, nie mógł się już z niego wydostać.

Singer znieruchomiał. Znajdował się teraz na otwartej przestrzeni. Był otoczony. Zginie, jeśli sięgnie po strzałę. Opuścił łuk i stał, omiatając spojrzeniem okoliczne krzewy, czekając, aż ugodzi go strzała.

- W porządku. Ja jestem Singer. A kim wy jesteście? - Wypowiedziane niezbyt głośno słowa przecięły ciszę niczym ostrze noża.

Z tyłu rozwinęła się nad nim lina, potem jeszcze jedna. Gwałtowne szarpnięcie powaliło go na ziemię. Z najbliższego krzewu dobiegł go głos równie ostry jak jego własny:

- Kon! Magill! On jest niebezpieczny jak wąż! Nie dotykajcie go!

 

Było ich trzech, tak jak przypuszczał. Typowi Szandowie, mierzący dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, o ogorzałych twarzach i w odzieży z jeleniej skóry, pomalowani w pasy tą samą pastą z wywaru liści, która czyniła ich niewidocznymi w lesie. Bardzo młodzi, najstarszy liczył zaledwie i dwadzieścia lat, niewyrobieni życiowo i nadmiernie pewni siebie.

Singer nie odrywał oczu od ich przywódcy o imieniu Arin, długonogiego, skłonnego do śmiechu, o gładkiej twarzy niedoświadczonego młodzika i ciele dojrzałego mężczyzny. Z odrobiną goryczy stwierdził, że Arin przypominał z wyglądu Dżennę: był piegowaty, o rudawych włosach, które w zimie stawały się jasnokasztanowe. Lecz zarys ust i podbródka, jak niegdyś u Garika, wskazywał na silny charakter i pewność siebie, ukryty potencjał gotowy objawić się we właściwym czasie.

Kon prawdopodobnie był najstarszy. Cichy, zamknięty w sobie, o spojrzeniu wiernego psa, nigdy nie oddalał się od boku Arina. Zdawało się, że tych dwoje łączy jakaś dawna tajemnica. Wewnątrz i tak już zwartej trzyosobowej grupy Koni Arin stanowili niemal jedną istotę: to sprawa podobnych częstotliwości, jak powiedziałaby Judyta.

Trzeci młodzieniec, Magill, o prostych czarnych włosach i lekko skośnych oczach, przypominał z wyglądu jedną z ras, które przemieszały się ze sobą w czasach, gdy Uhiańczycy nosili inne, starsze miano. Chłopak podobny do innych, lecz bardziej agresywny, hałaśliwy, szybki i rubaszny, zupełne przeciwieństwo łagodnego Kona.

Singer zmierzył spojrzeniem Kona i Magilla. Ogar i terier. Łatwo można było dostrzec, iż przewodził im Arin i że nikt nie mógłby wyobrazić sobie innego układu.

Nierozłączna Trójka. Przechwycił owo określenie z umysłu Magilla. To było ich zawołanie, oznaka tożsamości, sztandar, pod którym się skupiali.

Uważając, by nie dotknąć Singera, chłopcy przywiązali więźnia do pnia, po czym zawiesili na gałęzi tuszę jelenia, żeby móc ją oprawić. Choć obiektem polowania był Singer, bardziej fascynował ich zabity jeleń.

- Spójrzcie no tylko na to - rzekł z podziwem Kon. - A niech cię licho, Arinie!

Chłopcy triumfowali, co byłoby ciężką obelgą dla myśliwego bardziej doświadczonego od Singera. Wytropili go bez trudu i w tej chwili prawie o nim nie myśleli. Paplali i tańczyli wokół tuszy jelenia, gdyż Arinowi udało się zastosować w praktyce czar zatrzymania, otoczyć umysł zwierzęcia kręgiem woli, murem, którego nie mogło przebić. Nie był to zwykły myśliwski fortel, lecz czar godny władcy.

- A niech cię licho, Arinie! - zawtórował Konowi Magill, tupiąc nogami z radości. - My trzej przez całe życie polujemy na jelenie, ale ty nigdy dotąd tego nie zrobiłeś.

Arin był równie zdumiony, co jego towarzysze. Uśmiechnął się głupawo, lecz nic nie powiedział.

- Poczekaj no. - Magill szturchnął Kona w ramię. - Teraz on nawet się nie odezwie do nas, głupich myśliwych. Jest dla nas za dobry.

Arin zaczął protestować, lecz Kon nagle rzucił się na niego, podniósł go i podrzucił w górę, podczas gdy Magill z okrzykiem radości podbiegł, by go złapać. Potem zwalili się na niego, ścierając mu w twarz ziemię i liście, aż wybełkotał, że są kwita.

- Przecież wiele razy widziałem, jak się to robi - wyjaśnił Arin, kiedy pozwolili mu wstać. - Nigdy jednak nie sądziłem, że i ja mogę. Kon, jestem głodny. Opraw tego samca. Zjedzmy coś i zabierzmy go do domu.

Kon wyciągnął z pochwy długi nóż o czarnej rękojeści i jednym zręcznym ruchem rozciął brzuch jelenia. Magill tymczasem rozpalił niewielkie ognisko, a Arin przyglądał się zaciekawieniem Singerowi.

- Czy stary Singer mówi po szandyjsku? - zapytał niedbale Magill.

- Oczywiście, że tak.

Cała trójka odwróciła głowy, nie mając pewności, czy niższy mężczyzna przemówił do nich, czy też przekazał to zdanie w myśli. Singer wyczuł bariery zamykające się w umyśle Arina.

- Znasz mnie? - zapytał ze zdumieniem chłopiec.

Singer skinął głową.

- Jesteś Arin, syn Garika.

Chłopak uśmiechnął się szeroko.

- Więc słyszałeś o mnie. - Serce wezbrało w nim dumą, gdy pomyślał, że jego sława rozeszła się wśród leśnych plemion. Arin, przywódca Nierozłącznej Trójki.

- Tak, słyszałem o tobie - odparł Singer z ironią, której tamten nie uchwycił. - Czego ode mnie chcecie? Dlaczego mnie związaliście?

Arin obojętnie wzruszył ramionami.

- Nie my. Garik ciebie chce, więc cię dostanie.

- Jak mnie znaleźliście?

- Do diabła - mruknął Magill - przecież wiedzieliśmy, tu jesteś. Uciekało przed tobą wszystko, co miało cztery nogi. - Machnął ręką w stronę tuszy jelenia. - O mało nie złapałeś starego białogona. Arin wystawił go na przynętę.

Singer wpatrywał się w Arina z ciekawością. Znów powtórzyło się tamto dziwne zjawisko, jak wówczas, gdy wypuścił strzałę. Znalazł się poza sobą, spoglądał na Singera oczami Arina, czytał w jego myślach, zastanawiał się, czuł dumę z udanego czaru zatrzymania. A potem wszystko się skończyło. Singer przerwał kontakt wzrokowy i wstrząśnięty spojrzał w dół na swoje związane ręce.

Chłopcy uwolnili j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin