Reymont Władysław Stanisław - Venus.pdf
(
58 KB
)
Pobierz
9736646 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
Venus
Noc podnosiła się od wschodu i szła jeszcze chyłkiem,
ale już przysłaniała płetwami jary głębokie, pola dalekie,
źrenice stawów i poczynała wlewać plugawymi łachmanarni
zmroku i trząść na ziemię drobny, przejmujący zimnem
deszcz - i zwolna okręcała brudnymi zwojami wsie, szkielety
drzew, puste pola, krzyże, co oślizgłe, czarne, zmęczone
ramiona wyciągały ku niebu po wzgórzach i rozstajach.
A za nocą, niby pies, wciskał się wiatr i obiegał pola,
przewalał się ze świstem po przemiękłych podorówkach bił
w stawy, aż się odkrywały do dna, zamiatał błotniste drogi,
mocował się z gruszami po miedzach, wyrywał wiechcie
słomy, przycichał i milczkiem uderzał w ściany lasów,
stojących dokoła; wżerał się ze skowytem w tłumy drzew
ponurych i rwał ostatnie liście brzozom żółtym i bukom
czerwonym - i cofał się przerażony mroczną ciszą głębin i
ponurą zadumą olbrzymów, cofał się ze skomleniem, kłębił l
rzucał z wściekłością na stary, leżący w dolinie nad rzeką
park; na ruinę parku o zielonych oczach stawów
zarośniętych, o wyłamanych, przegniłych alejach, o
pokrajanych na chłopskie zagoniki gazonach i trawnikach;
na trupa parku, gdzie wpośród udeptanych traw i drzew
połamanych bielały marmurowe ciała faunow, panów, driad,
bachantek i bogów.
Noc szła niepowstrzymanie i mżyła coraz gęstszym
deszczem. Ostatnie stada wron leciały z krzykiem ku lasom,
wieszały się na szkieletach drzew, obsiadały białe głowy
bogów i krakały - długo i żałośnie; a potem krążyły chmurą
nad podartymi murami pałacu, czepiały się porozwalanych
ścian, wisiały na potrzaskanych kolumnach, opadały na
zrujnowane balkony, na resztki dachów i wieżyczek i znikały
we wnętrzu ruiny, w oczodołach pałacu, który patrzył w tę
noc listopadową, w widmowe kontury drzew połamanych
przez wichry, w długie aleje, majaczące w zmroku, na
potrzaskane marmury fontann, na groby rozwalone, w
ciemne głębie gąszczów, w zielone rozgniłe stawy i na
szeregi faunów, panów, driad, bachantek, bogów i chimer -
1
na cały tłum ciał chwiejących się na zmurszałych trzonach i
wskroś zielonego zmroku boleśnie bielejących nagością; na
cały tłum boskich ciał obdartych, poranionych,
powygryzanych przez deszcze i mrozy, bezrękich, kalekich,
omszonych, trupich; na cały tłum boskich nędzarzy,
konających w zimnie, brudzie i brzydocie nocy listopadowej,
wpatrzonych kamiennymi oczami w Venus.
Deszcz padał bezustannie i zimnymi strugami spływał po
boskiej twarzy Venus, wyżerał jej oczy wpatrzone w dal
niezgłębioną i ściekał brudnymi smugami po surowych,
nieubłaganych, dumnych ustach na tors poraniony, na piersi
rozbite kamieniami pastuchów, na biodra wyszczerbione
ostrzami kozików, na całe to nieśmiertelne ciało pełne ran,
smug od biczów, błota, plam i pleśni.
Dziki chmiel obejmował jej nogi lubieżnymi skrętami i
plugawił jej boskie łono, a wielkie osiki, stojące dokoła
trzęsły się wciąż w gniewie i sypały na jej głowę przegniłe
liście i brutalnie biły ją gałęziami, a droga, biegnąca poza
nią, obrzucała ją błotem, a trup pałacu, rzucał na nią
gruzem, a deszcz pluł na jej boską nagość.
Noc podnosiła najeżoną wichrami głowę i trzęsła nią
coraz silniej - aż szkielety drzew trzeszczały, mury pałacu
się trzęsły i głucho huczały puste pokoje, i jęczał smutnie
park cały, i skowyczały z zimna i strachu stare psy -
bezdomne, które tu zdychać przychodziły; psy samotne,
wyjące rozpaczliwie do odległych wsi, błyskających ognikami
- opuszczone psy.
Wiatr się srozył.
Noc przysłoniła przegniłym łachmanem mroków świat i
przewalała się z chichotem dzikim wichrów po błotach dróg,
po nagich gałęziach drzew, po atłasach wód, po ruinach
pałacu i po białych ciałach bogów - tarzała się z upojeniem i
porykiwała głosem huraganu, który zrywał się z łańcuchów,
porykiwał złowrogo i począł kąsać, deptać i miażdżyć świat.
Psy wyły żałośnie, druzgotane drzewa jęczały, rozdzierane
mury padały z krzykiem głuchym, a wszystko, co żyło -
cierpiało i łkało żałością i błaganiem.
Venus, cicha w swej boskiej obojętności, patrzyła w dal
niezgłębioną poprzez tę noc listopadową, poprzez tę noc tak
straszną. A huragan, jak pijany szaleństwem, taczał się po
polach, brał się za bary z lasem, gniótł, wyrywał i łamał, aż
2
jęk ogromny leciał nad ziemią wysoko, a trzask łamanych
gałęzi drzew niby huk piorunów echem rozlegał się po
ruinach pałacu.
Cały park trząsł się w spazmie rozpaczy, skomlał, ryczał
o litość, żebrał zmiłowania, ale huragan odpowiadał wyciem,
rozwalał mury, wydzierał z ziemi całe aleje i rozrzucał je po
parku jak pióra, szamotał się z rozłożystymi dębami i
rozdzierał je do korzenia, skręcał wysmukłe topole niby
trzciny nikłe i bił nimi w bogów, walił ich o ziemię z trzonami i
rozgniatał niby muszle suche, i zarzucał błotem, gałęziami,
ziemią - i oślepły wściekłością deptał po białych ciałach i
biegł druzgotać Venus!...
Szaleństwo chaosu zapanowało nad ziemią. Huragan wył
wszystkimi głosami wściekłości i nocy. Nie było już nic, tylko
jeden olbrzymi wir ciemności, który toczył się między niebem
a ziemią, ryczał, rwał drzewa i mury, kłębił się olbrzymim
lejem, przelatywał park i bił w lasy, a lasy powstawały
strasznym szeregiem, niepokonanym szeregiem, zawodziły
dziką pieśń boju i tłukły koronami napastnika, kładły się
prawie na ziemi i powstawały znowu ogromne, niepokonane,
straszne, i walka trwała dalej, bój trwał i zniszczenie trwało.
A wśród szmerów, bełkotań, trzasków, ciemności, łkań
drzew konających, a wśród chaosu nocy strasznej brzmiał
hymn ponury faunów, panów, driad, bogów i chimer
rozpaczny hymn:
- O Venus! O nieśmiertelna! O matko bogów i ludzi!
Litości! Litości!
Venus patrzyła w dal niezgłębioną, surowy uśmiech tkwił
na jej ustach boskich, boską obojętnością oddychało jej ciało
pełne ran, jej ciało smagane przez huragan, jej ciało bite
gałęziami, cegłami rozwalonych ruin, błotem drogi, szlamem
stawów, zimnem, wszystkimi potęgami tej nocy strasznej.
I znowu potrzaskane torsy, poskręcane ciała, podeptane
głowy, poszarpane w miazgę boskie ciała panów, driad,
bachantek, bogów i chimer - śpiewały wielki hymn
konającymi głosami, rozpaczny hymn:
- O Venus! O nieśmiertelna! O matko bogów i ludzi.
Litości!...
A Venus patrzyła w dal niezgłębioną poprzez tę noc
straszną na Helladę spowitą w ciszę miesięcznej posnowy,
3
co srebrną mgłą okryła szczyty gór nagich, oliwne gaje, lasy
cyprysów, przez które przeświecały białe ściany domów i
marmurowo portyki świątyń; słuchała słodkich szmerów
ruczajów wijących się przez rozwonione lasy, tęsknych
głosów fletni, lejących się w ciszę tej cudnej nocy, gorących
hymnów miłości, które w wiosennym powietrzu śpiewały
wszystkie twory.
A noc szła naprzód niepowstrzymanie.
Huragan przeszedł i oczy gwiazd zaczęły patrzeć z
głębin. Świt blady, anemiczny, o rozwichrzonych zorzach na
czole, podnosił ciężkie powieki chmur i patrzył sennymi,
zapłakanymi źrenicami zórz po pustych, martwych polach
pełnych zniszczenia, po lasach połamanych, zaglądał w
puste oczy pałacu aż do głębi nagich ścian, pełnych
strzępów, obić i resztek złoceń, obiegał błyskami park
zgnieciony, połamany i umarły, szukał bogów, którzy stali w
półkolu wielkim nad stawem, ale bogów nie było: fauny,
pany, driady, bachantki, bogowie i chimery - umarli, gnili w
błocie, przywaleni trupami drzew. Szukał Venus! I matki
bogów i ludzi nie było. Nie mógł wyrwać huragan sam, więc
wyrwał z korzeniami jakieś drzewo i rzucił na nią. Zerwała
się z tronu, wyrwała się z objęć chmielu i padła na wznak w
błoto drogi i leżała, tak samo wpatrzona w dal niezgłębioną,
tak samo pełna boskości i majestatu.
Świt, jakby przerażony ogromem i niszczącą potęgą
nocy, rozpłomienił się i krwawymi zorzami zalał świat, i
patrzył ze zgrozą na trupy i zniszczenie.
A wtedy z głębin parku, od połamanych bogów, od
rozmiażdżonych boskich ciał, z kamiennych ust, buchnął
krzyk ogromny, krzyk wstrząsający, ostatni krzyk:
- Umarła! Umarła!
Umarła! Odpowiedziały echem lasy, chyląc się do nóg
dnia wschodzącego. Umarła! Odpowiadały echem
niedołamane drzewa parku i chyliły się przez rów nad drogą,
i patrzyły na nieśmiertelną.
Umarła! Śpiewały suche, nikczemne osty, otrząsając
ciężkie głowy z rosy, szeptała ziemia, chichotał poranny
wietrzyk, mruczały wezbrane potoki, co wybiegały z parku
na drogę i czołgały się do bogini, aby lizać jej ciało i rwać, i
4
kąsać, i jakby powszechna radość zatrzęsła ziemią, że
umarła ta, co była nieśmiertelna.
A dzień rozsrożył się, twarz mu buchała płomieniem i
stanęła w ogniach czerwonych pożogi, nieubłagania;
światłem sądu i zemsty świecić poczęła.
Trwoga przeleciała nad światem: ptaki pomilkły, lasy
przycichły, potoki stanęły, ziemia okryła się trwożnie mgłami
i cisza przytłaczająca ogarnęła niepokojem wszelkie
istnienie.
Dzień pochylił swoją krwawą twarz nad Nieśmiertelną i
zapalił w jej szeroko otwartych źrenicach czerwone błyski,
otoczył jej boskie ciało aureolą i całował jej rany różanymi
ustami poranku, cofnął się poza chmury, które niby błotniste,
rozlane drogi wisiały na niebie; i zapłakał drobnym
deszczem, i lał łzy na ziemię, pełną szarości, zimna i
smutku.
Ocalała tylko jedna z heter, którą niegdyś chłopi ukradli z
parku, umieścili w wydrążeniu potężnej lipy, okryli jej
bezwstydną nagość sukienkami, obwiesili różańcami i
wiankami kwiatów, ustroili w złoconą, papierową koronę i
modlili się do niej majowymi wieczorami, i była im bóstwem
opiekuńczym.
Chłop stary jechał z wyrostkiem drogą od wsi, przed
heterą zdjął czapkę i pobożnie się przeżegnał, i wlekli się
dalej po rozmokłej glinie.
- Ociec! A to ta goła figura leży, patrzta no! nie
przejedziem...
- Głupiś! pry! prrry...
Zlazł w błoto i z biczyskiem w garści obszedł boginię,
potem z wozu siekierę wziął, plunął w garść i zaczął
obuchem odbijać jej głowę...
Odbił, kopnął zabłoconym trepem, stoczyła się do rowu...
- Pudzi no, Maciek, włożymy kamień na wóz, a to się
przyda na próg do chałupy abo i na osełki.
Powieźli.
Nogi, okręcone pętami chmielu, pozostały w błocie, a
poraniona głowa patrzyła z rowu, spod cienkiej warstwy
5
Plik z chomika:
Gniewomir_Reytan
Inne pliki z tego folderu:
Reymont - Chłopi.pdf
(3605 KB)
Reymont Władysław Stanisław - Wampir.pdf
(779 KB)
Reymont - Komediantka.pdf
(1098 KB)
Reymont - Fermenty.pdf
(1665 KB)
Reymont Władysław Stanisław - Dwie wiosny.pdf
(64 KB)
Inne foldery tego chomika:
, Inne
Adamczewski Leszek
Bartelski Lesław
Bratny Roman
Broniewski Stanisław
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin