Orson Scott Card - Kalejdoskop.doc

(1088 KB) Pobierz
ORSON SCOTT CARD

Orson Scott Card

KALEJDOSKOP

(Przekład Ewa Witecka)


Charliemu Benowi,

który potrafi latać

WPROWADZENIE

Nie wierzę w jungowską “podświadomość zbioro­wą", a przynajmniej nie w takim znaczeniu, z jakim się zetknąłem. Wierzę jednak, że w większości są to wspólne opowieści, które spo­łeczności ludzkie same tworzą, ponieważ pomaga im to łączyć się w jedną całość.

Najważniejszy jest sposób, w jaki określamy swoją tożsamość, nierozerwalnie związaną z naszym odkrywaniem przypadkowości. Wszystko w przyrodzie opiera się na przyczynie mechanicznej: bo­dziec A wywołuje reakcję B. Ale niemal zaraz po opanowaniu ję­zyka mówionego, uczy się nas całkowicie odmiennego systemu: przyczyny celowej, kiedy jakaś osoba angażuje się w zachowanie B, by otrzymać rezultat A. Nieważne, czy wynikiem był rezultat X lub Y, a nie A. Kiedy chodzi o ocenę ludzkiego zachowania, szyb­ko się uczymy, że najbardziej liczy się opowieść o celu zachowa­nia jakiejś osoby.

Na pewno znacie zdania będące oceną moralną: “Dlaczego to zrobiłeś?", “Nie chciałem tego zrobić", “Ja tylko próbowałem cię zaskoczyć". “Chcesz mnie poniżyć przed wszystkimi?" “Ja zaharowuję się na śmierć nie po to, żebyś ty mógł wyjść i...". Wszystkie te stwierdzenia zawierają jakieś treści lub zachęcają do ich tworzenia; to historie o naszym zachowaniu, w które wierzymy, nadają im war­tość moralną. Nawet najokrutniejsi lub najsłabsi z nas muszą zna­leźć coś, co usprawiedliwi, a nawet uszlachetni wady naszego charakteru. W dniu, kiedy to piszą, burmistrz pewnego wielkiego ame­rykańskiego miasta, aresztowany za zażywanie kokainy, naprawdę stanął przed kamicami i powiedział: “Uważam, że tak ciężko praco­wałem dla ludzi, iż nie miałem czasu na zaspokojenie moich wła­snych potrzeb". Cóż to za opowieść - zażywanie narkotyku przed­stawione jako altruistyczne, bezinteresowne zachowanie! W istocie nie chodzi tu wcale o prawdą; sęk w tym, że wszyscy ludzie zajmują się układaniem opowieści o sobie, tworząc historie, w które sami chcą wierzyć, historie o nich samych, w jakie - a bardzo tego pragną - uwierzyliby inni ludzie, historie o innych ludziach, w które sami wie­rzą, i wreszcie historie o nich samych i o innych, które, jak się oba­wiają, mogą być prawdziwe.

Nasza tożsamość jest zbiorem takich opowieści, w które z cza­sem sami uwierzyliśmy. Jesteśmy bombardowani wymyślonymi przez innych historiami o nas samych; nawet nasze wspomnienia filtrowa­ne są przez opowieści, które sami stworzyliśmy dla zinterpretowania wydarzeń z naszej przeszłości. Korygujemy swoją tożsamość, pod­dając rewizji naszą własną opowieść o nas samych. Psychoterapeuci-tradycjonaliści kładą duży nacisk na ten proces: myślałeś, że wy­bierasz postępowanie X, ale w rzeczywistości twoim podświadomym celem było zachowanie Y. Ach, teraz już siebie rozumiem! Ale ja tak nie uważam - sądzą, że w chwili, gdy uwierzyłeś w tę nową opo­wieść, po prostu skorygowałeś swoją tożsamość. Nie jestem już oso­bą, która wybrała postępowanie X, lecz tą, którą coś popycha do zachowania Y, choć nawet sobie nie zdaje z tego sprawy. W rezulta­cie pozostajesz tą samą osobą, która dokonała tych czynów. Tylko twoja opowieść się zmieniła.

Wszystko to związane jest z tożsamością jednostek, których tragedia polega na tym, że nigdy nie poznają prawdziwej przyczy­ny swego zachowania. A jeśli nie możemy poznać samych siebie, prawdziwe poznanie innej istoty ludzkiej jest nieosiągalne. W ta­kim razie zachowanie innych ludzi zawsze musi być nieprzewidy­walne. A przecież żadna ludzka społeczność nie mogłaby istnieć, gdybyśmy nie mieli mechanizmu, który sprawia, że czujemy się bezpieczni ufając, iż zachowanie innych ludzi opiera się na pew­nych przewidywalnych wzorcach. A te przewidywalne wzorce nie wynikają wyłącznie z naszego osobistego doświadczenia, musimy znać je do pewnego stopnia, wiedzieć, jak postąpi w większości sytuacji inny członek tej samej społeczności, zanim jeszcze podda­my go obserwacji.

Istnieją dwa rodzaje opowieści, które nie tylko dają nam złu­dzenie rozumienia zachowania innych ludzi, lecz także czynią wie­le, by te złudzenia wydawały się nam prawdziwe. Każda społecz­ność ma swoją epiką: zbiór opowieści o tym, co to znaczy być jej członkiem. Historie te mogą się wywodzić ze wspólnych doświad­czeń: czy kiedykolwiek słyszałeś dwóch katolików odwołujących się do katechizmu lub wspominających zakonnice, które uczyły ich w katolickiej szkole? Mogą też być wytworem wspólnego dziedzic­twa, przenoszącego poczucie tożsamości społecznej poprzez czas i przestrzeń. Dlatego Amerykanie nie widzą niczego niewłaściwe­go w nazywaniu Jerzego Waszyngtona “naszym" pierwszym pre­zydentem, choć żaden z żyjących Amerykanów nie był jego współ­czesnym, a większość ma niewielu przodków, którzy wtedy żyli. To dlatego Amerykanin żyjący w Los Angeles może usłyszeć o czymś, co wydarzyło się w Springfield w stanie Illinois lub w Springfield w stanie Massachusetts i powiedzieć: “Tylko tutaj w Ameryce...".

Oczywiście przynależność do danej społeczności nigdy nie jest absolutna. Równie dobrze ta sama osoba mogłaby powiedzieć: “My, mieszkańcy Los Angeles", lub “My, mieszkańcy Kalifornii, na pew­no nie jesteśmy tacy", potwierdzając w ten sposób epikę innej wspól­noty. Lecz im ważniejsza jest dla nas określona grupa ludzi, tym związane z nią historie wywierają większy wpływ na formowanie naszego światopoglądu i na kształtowanie naszych zachowań. My­ślą, że nie tylko dzieci słuchają tradycyjnego gderania: “Nie obcho­dzi mnie, co robią dzieci innych ludzi. W naszej rodzinie...". Epika każdej społeczności zawiera starodawne opowieści, które określają, co jej członkowie robią, a czego nie". “Żaden porządny baptysta ni­gdy by...", “tak jak prawdziwy Amerykanin". A historie, definiujące tożsamość jakiejś osoby, częstokroć interpretowane są przez rolą, jaką odgrywa ona w owej społeczności. “Wszyscy jesteśmy tacy dumni z ciebie, synu". “To odpowiednia rola dla młodych...". “Po prostu chciałbym (chciałabym), żeby inni młodzi ludzie byli bardziej do ciebie podobni". “Mam nadzieję, że odczuwasz dumę, dając taki przykład innym dzieciom". “A teraz każdy pomyśli, że my wszyscy Murzyni/Rotarianie/Żydzi/Amerykanie jesteśmy tacy jak ty!". W ten sposób nie tylko określają nas epickie opowieści społeczności, do których należymy, lecz także my sami naszym zachowaniem poma­gamy je korygować (gdybym miał omówić to zagadnienie szczegó­łowo, opowiedziałbym o roli obcych w kształtowaniu epiki danej społeczności oraz o epice negatywnej. Ale jest to tylko esej, a nie książka).

Drugi rodzaj opowieści kształtujących ludzkie zachowania tak, abyśmy mogli razem żyć, uważa się za nie związany z żadną kon­kretną społecznością. Opowieść ta ma charakter mityczny; ci, którzy w nią wierzą, są przekonani, iż określa ona zachowanie istot ludz­kich. Historie te nie opowiadają, jak ten lub inny człowiek zachował się w pewnej sytuacji. Dotyczą one zachowań ogółu w takich wy­padkach.

Wszystkie opowieści zawierają elementy epickie i mityczne. Fikcja literacka i święte księgi są wyjątkowo dobrze przystosowane do przekazu mitów, ponieważ z samej swej definicji fikcja nie jest związana z jakimiś rzeczywistymi ludźmi w realnym świecie, zaś wyznawcy danej religii uważają swoje pismo święte za uniwersalną prawdę, a nie za opis konkretnej sytuacji - tak jak zazwyczaj rozu­mie się historię. Prawdziwy też, choć niezbyt ważny jest fakt, że za­równo fikcja literacka, jak i święte księgi są również epiką, odzwier­ciedlającą wartości i założenia moralne społeczności, która je wytworzyła - dlatego że ich odbiorcy wierzą, iż owe historie są uni­wersalne i z czasem zaczynają zachowywać się tak, jak gdyby rze­czywiście takie były.

Lecz nie cała fikcja literacka jest w równym stopniu mityczna. Niektóre powieści mówią o szczegółach, są przywiązane do jakie­goś czasu i miejsca i nawet do jakichś postaci w świecie realnym. Dlatego też powieść historyczna lub współczesna powieść realistyczna z silnym zaznaczeniem miejsca może sprawić, że jej czytelnik po­wie: “Ci ludzie są/byli dziwni", a nie posunie się do bardziej enig­matycznej wypowiedzi: “Ludzie na pewno są dziwni" lub jeszcze bardziej ogólnikowej: “Nigdy nie wiedziałem(łam), że ludzie byli tacy", a nawet do całkowicie bałamutnego stwierdzenia: “Tak, lu­dzie są właśnie tacy".

Może się wydawać, że fikcja literacka staje się bardziej niepraw­dopodobna, gdy oddziela się od możliwych do zidentyfikowania, wywodzących się ze świata realnego wzorców, ale to nie odłączenie od rzeczywistości czyni ją mityczną - gdyby bowiem tak było, wszyst­kie nasze legendy mówiłyby o szaleńcach. Opowieść nabiera bar­dziej tajemniczego charakteru wtedy, gdy dotyczy rzeczy i osób prze­kraczających rzeczywistość. Śródziemie Tolkiena, stworzone we Władcy Pierścieni, jest tak bogate w szczegóły, że czytelnicy odno­szą wrażenie, iż zwiedzili jakąś rzeczywistą krainę; jednak jest to kraj, w którym zachowania ludzkie nabierają ogromnego znaczenia po to, aby skutki moralne (dobre lub złe wybory i działania jakiejś osoby) i wydarzenia przypadkowe (dlaczego się zdarzają; sposób, w jaki działa świat) stały się bardziej wyraziste. Znajdujemy tam Aragorna, który nie tylko jest szlachetny, lecz także stanowi uciele­śnienie Szlachetności. Podobnie dzieje się z innymi bohaterami: Frodo, z chęcią dźwigający ciężkie brzemię, jest uosobieniem takiej postawy życiowej. Natomiast wierny sługa Samwise to personifika­cja Służby jako takiej.

W ten sposób możemy najłatwiej badać w fantasy nie ludzkie zachowania, ale samą Ludzkość. Badając, jednocześnie ją definiuje­my; a definiując, wymyślamy ją. Ci z nas, którzy wysłuchali jakiejś historii i uwierzyli w jej prawdziwość (nawet jeśli nie wierzymy w przytoczone w niej fakty), zachowują ją w pamięci i jeśli wywarła odpowiednio duże wrażenie, działają według podanych przez nią wzorców. Ponieważ pamiętam, że oglądałem Zagładę Świata ocza­mi Sama Gamgee, zdaję sobie sprawę, iż władza opętała tych, którzy po nią sięgnęli, a jeśli ich całkowicie nie zniszczyła, to stracili oni część samych siebie, próbując się od niej uwolnić. Wątpię, abym w przełomowych momentach mego życia przywoływał wspomnie­nia z Władcy Pierścieni i świadomie używał ich jako wzorca do na­śladowania - zresztą, któż ma czas na podobne procesy myślowe, kiedy wyboru trzeba dokonać szybko? Podświadomie jednak pamię­tam, iż byłem osobą, która dokonała pewnych wyborów i że na po­ziomie podświadomości nie wierzę, abym ja sam - lub ktokolwiek inny - rozróżniał wspomnienia osobiste i wspomnienia społeczno­ści, do której należę. Wszystkie one są opowieściami i naśladujemy te, w które wierzymy, ł na których nam najbardziej zależy, słowem te, które stały się częścią nas samych.

Podsumowując to, co powiedziałem o fantasy, że może ona być niezwykle bogatym źródłem opowieści mitycznych - muszę jednak podkreślić, iż większość takich powieści (jak wiele innych rodzajów fikcji literackiej), nie wykorzystuje całego swego potencjału. A zresz­tą, ponieważ mają one wywierać wpływ na podświadomość czytel­ników, często najlepszą powieścią fantasy nie jest ta, która odnosi największe sukcesy i wydaje się najbardziej mityczna; zdarza się, że najlepszymi powieściami fantastycznymi są te, które wydają się bar­dzo realistyczne i szczegółowe. Myślę, że po części właśnie dlatego Tolkien wystrzegał się alegorii. Zawarty w nich świadomy przekaz odbierany jest przez intelekt; nigdy nie wywiera on tak wielkiego wpływu jak opowieści, których mityczne związki - symbole i posta­cie - odbierane są podświadomie. Ja sam doszedłem do wniosku, że odnoszące największe sukcesy pisarstwo fantastyczne polega na tym, że autor(ka) nie zdaje sobie sprawy z elementów mitycznych wywie­rających największy wpływ na czytelników.

Dlatego też, choć najlepsze powieści fantasy mają silny wpływ na czytelników, największe sukcesy odnoszą nie ci pisarze, którzy zamierzali opisać nie istniejącą rzeczywistość. Uważam, że najlepsze fantasy tworzą autorzy, usiłujący przedstawić jak najlepszą konkretną historię, posługując się przy tym inscenizacjami i wyda­rzeniami dającymi wielką swobodę wyobraźni tak, że wątki mi­tyczne mogą wypłynąć z ich podświadomości i odegrać ważną rolę w opowieści. Pisarz-fantasta, pracujący wedle z góry ułożonego pla­nu, nigdy nie osiągnie tak wiele, jak jego kolega (koleżanka) po piórze, którego(rą) zaskakują najlepsze momenty w jego (jej) opo­wieściach.

Widzicie więc, że nie definiuję fantasy w taki sposób, jak czyni się to we współczesnych opracowaniach na ten temat. Kiedy wy­dawcy mówią o fantasy, zazwyczaj mają na myśli opowieści, któ­rych akcja rozgrywa się w jakimś pseudośredniowiecznym świecie i gdzie magia odgrywa mniejszą lub większą rolę. Na pewno można nadal pisać dobre powieści tego rodzaju w podobnej scenerii, ale ponieważ takim światem posługiwano się w romansach jeszcze przed Chauserem, nie sposób zatem wierzyć większości autorów, że pisząc pozwolili sobie na swobodną grę wyobraźni. Większość takich “fantastów" chowa gdzieś głęboko swoją wyobraźnię, zanim wejdzie na ten mityczny jarmark, przychodzą bowiem, by kupować, a nie sprze­dawać.

Warto też podkreślić, że dzieła tych autorów często bardzo do­brze się sprzedają; istnieje bowiem liczne grono czytelników, którzy kupują powieści fantasy, by potwierdzić swoją istniejącą już wizję Sposobu, W Jaki Powinien Kręcić się Świat. A niektórzy wybitni fantaści pozostają nieznani szerszemu ogółowi, ponieważ ich mi­tyczny świat jest tak niezwykły, rzuca tak wielkie wyzwanie czytel­nikom, iż niewielu z nich ma ochotę pozostać w nim na dłużej. Kie­dy jednak jakiś pisarz ma bujną wyobraźnię - i pisze pięknym stylem - wielu ludzi chłonie jego opowieść jak gąbka wodę, zdając sobie sprawę, że aż do tej chwili ich istnienie było wielką pustynią, po której błądzili, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo dręczyło ich pragnienie.

Prawdziwi fantaści nie chcą powielać mitów innych pisarzy. Muszą odkryć własne. Zapuszczają się więc w najniebezpieczniej­sze, niezbadane zakamarki ludzkiej duszy, gdzie istniejące już histo­rie jeszcze nie wyjaśniają, co ludzie myślą, czują i czynią. W owym przerażającym miejscu znajdują zwierciadło; pozwala im ono do­strzec przelotnie jakiś prawdziwy obraz. Potem wracają i podnoszą lustro, które, w przeciwieństwie do jego odpowiedników w świecie realnym, zatrzymuje obraz pisarza na chwilę, dostatecznie długo, abyśmy i my mogli dostrzec blask zacienionej od dawna duszy. W tym właśnie momencie łączymy się z mitycznym bohaterem(ką), staje­my się wówczas inną osobą; i nosimy w sobie to rzadkie i cenne zro­zumienie aż do śmierci.

A kim ja jestem? Jak większość pisarzy, próbujących tworzyć powieści fantasy, wyobrażam sobie, iż moje wizje są prawdziwe - I jak większość, zazwyczaj powielam pomysły innych ludzi. Zawsze jednak istnieje nadzieja, że przynajmniej kilku czytelników zajrzy do tej starej, wyschniętej studni i znajdzie w niej świeżą wodę, która przesączyła się z nie odkrytego dotąd źródła.

1. SONATA BEZ AKOMPANIAMENTU

STROJENIE

Kiedy Christian Haroldsen miał sześć miesięcy, wstępne badania wykazały u niego wyraźne wyczucie rytmu i absolutny słuch muzyczny. Przeszedł też inne testy i nadal miał przed sobą wiele dróg. Lecz rytm i muzyka byty najważniejszymi znakami jego własnego pry­watnego zodiaku, a ich oddziaływanie już się rozpoczęło. Państwo Haroldsenowie otrzymali wiele taśm z różnymi rodzajami dźwięku i polecono im, by przegrywali je bez przerwy, w dzień i w nocy.

Gdy Christian Haroldsen skończył dwa lata, siódma z kolei se­ria testów określiła wyraźnie jego przyszłość. Odznaczał się wyjąt­kową kreatywnością, niewyczerpaną ciekawością i wyczuciem mu­zyki tak niezwykłym, że okrzyknięto go “cudownym dzieckiem".

I właśnie to słowo sprawiło, że opuścił dom swoich rodziców i znalazł się w innym domostwie, w głębokim, pozbawionym liści lesie. Zima, choć sroga, nie trwała tam długo, a krótkie lato despe­racko wybuchało zielenią. Wyrósł pod opieką milkliwych służących, a jedyną muzyką, jaką słyszał, był śpiew ptaków, pieśń wiatru i trzask pękających od mrozu drzew w zimie; huk grzmotu oraz cichy szelest złocistych liści, gdy odrywały się z gałęzi i spadały na ziemię; ude­rzenia kropel deszczu o dach i plusk wody kapiącej z lodowych so­pli; skrzek wiewiórek i głęboka cisza śniegu prószącego w bezksię­życową noc.

Wszystkie te dźwięki były jedyną muzyką docierającą do świa­domości Christiana; wyrósł wyłącznie z zatartymi, niemożliwymi do odczytania wspomnieniami symfonii, których słuchał w dzie­ciństwie. I w ten sposób nauczył się słyszeć muzykę we wszelkich dźwiękach - musiał bowiem ją znaleźć, nawet jeśli przychodziło mu to z trudem.

Przekonał się, że barwy miały swoje dźwiękowe odpowiedniki w jego umyśle; letnie słońce było ogłuszającym akordem; księżyco­wa poświata w zimie - cichym, żałosnym płaczem; świeża zieleń na wiosnę - ledwie dosłyszalnym pomrukiem o prawie (ale niezupełnie) bezładnym rytmie; błysk rudego lisiego futra pośród liści -jękiem zaskoczenia.

I nauczył się wygrywać wszystkie te dźwięki na swoim Instru­mencie.

W świecie istniały skrzypce, trąbki, klarnety i kromorny, tak jak przed wiekami. Lecz Christian nic o nich nie wiedział. Miał do dys­pozycji jedynie swój Instrument. I to mu wystarczało.

Zamieszkiwał tylko jeden pokój w tym domu, tu spędzał samot­nie większość czasu: stało tam łóżko (niezbyt miękkie), krzesło i stół, milcząca maszyna, która po nim sprzątała i prała mu ubrania, oraz lampa elektryczna.

W drugim pokoju znajdował się wyłącznie jego Instrument. Była to konsola o wielu klawiszach, podziałkach, dźwigniach i drążkach, i kiedy dotknął któregoś z nich, z Instrumentu wydobywał się jakiś dźwięk. Każdy klawisz wydawał inne brzmienie, a każdy punkt na podziałkach - inną tonację; każda dźwignia modyfikowała ton, a każ­dy drążek zmieniał jego strukturę.

Kiedy Christian po raz pierwszy zamieszkał w leśnym domu, bawił się (jak to dziecko) z Instrumentem, wydobywając z niego dzi­waczne i niesamowite odgłosy. Ponieważ był to jego jedyny towa­rzysz zabaw, nauczył się wytwarzać każdy dźwięk, którego zapra­gnął. Początkowo lubował się w głośnych, oszałamiających tonach. Później zaczął się bawić z cichymi i głośnymi tonami, wydobywać dwa dźwięki jednocześnie, zmieniać je tak, by stworzyć nowy, i pow­tórzyć sekwencję, którą zagrał wcześniej.

Stopniowo odgłosy otaczającego ten dom lasu znalazły drogę do jego muzyki. Nauczył się przetwarzać na swoim Instrumencie westchnienie wiatru; zdobył umiejętność odtwarzania dźwięków lata w pieśniach, które mógł zagrać w każdej chwili; zieleń z jej nieskoń­czoną ilością wariantów była jego najsubtelniejszą harmonią; ptaki krzyczały z jego Instrumentu z całą pasją samotności Christiana.

Wieść o tym dotarła do licencjonowanych Słuchaczy:

- Na północ i na wschód od tego miejsca brzmi nowy dźwięk; jest to Christian Haroldsen. Ten bard wyrwie wam serca z piersi swymi pieśniami.

I Słuchacze przybyli, najpierw nieliczni, dla których zmiana była wszystkim, potem ci, dla których nowość i moda znaczyły najwię­cej, a na końcu ci, którzy nade wszystko cenili piękno i pasję. Przy­byli, zatrzymali się w lesie Christiana i słuchali jego muzyki, rozle­wającej się za pośrednictwem doskonałych głośników umieszczonych na dachu domu. Kiedy muzyka ucichła i Christian wyszedł na dwór, zobaczył odchodzących Słuchaczy; zapytał, dlaczego przyszli i otrzymał wyczerpującą odpowiedź. Zdumiało go, że umiłowane przez niego pieśni, grane na Instrumencie sobie a muzom, mogły za­interesować innych ludzi.

Poczuł się dziwnie, stał się jeszcze bardziej samotny, gdy się dowiedział, że on sam może śpiewać dla Słuchaczy, ale nigdy nie usłyszy ich własnych pieśni.

- Przecież oni nie mają pieśni - powiedziała kobieta, która co­dziennie przynosiła mu pożywienie. - Oni są Słuchaczami. Ty zaś jesteś Twórcą. Ty tworzysz pieśni, a oni ich słuchają.

- Dlaczego? - spytał niewinnie Christian. Kobieta sprawiała wrażenie zakłopotanej.

- Ponieważ tego właśnie najbardziej pragną. Przeszli testy i są najszczęśliwsi jako Słuchacze. Ty jesteś najszczęśliwszy jako Twór­ca. Czy nie czujesz się szczęśliwy?

- Tak - odparł Christian i powiedział prawdę. Jego życie było doskonałe i nic by w nim nie zmienił, nawet słodkiego smutku, jaki ogarniał go na widok pleców Słuchaczy odchodzących, gdy przesta­wał grać.

Christian miał wtedy siedem lat.

FRAZA PIERWSZA

Niski mężczyzna w okularach, z dziwnie niestosownym wąsem, po raz trzeci ośmielił się zaczekać w poszyciu, aż Christian wyjdzie z domu. I po raz trzeci oszołomiło go piękno pieśni, która właśnie się skończyła. Ta żałobna symfonia sprawiła bowiem, że niski mężczyzna w okularach poczuł ciężar liści nad sobą, choć było lato i miało upłynąć kilka miesięcy, zanim opadną. Ale ten upadek nadal jest nieunikniony, wyszlochała pieśń Christiana; przez całe swoje życie liście kryją w sobie zdolność umierania i to ona musi dodawać barw ich egzystencji. Mężczyzna w okularach zapłakał, ale kiedy pieśń się skończyła i pozostali Słuchacze odeszli, ukrył się w krzakach i czekał.

Tym razem jego cierpliwość została nagrodzona. Christian wy­szedł z domu, przeszedł między drzewami i zbliżył się do czekają­cego. Ni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin