Salvatore R. A. - Drizzt 12 - Ścieżki Mroku 02 - Grzbiet Świata.rtf

(849 KB) Pobierz

R. A. Salvatore

 

Grzbiet Świata

(The Spine of the World)

 

Tłumaczenie: Piotr Kucharski


PROLOG

 

Niższy z mężczyzn, znany w Luskan pod wieloma imionami, lecz najczęściej jako Morik Łotr, podniósł wysoko butelkę i potrząsnął nią, była bowiem brudna, a chciał dostrzec ciemną linię zawartości na tle pomarańczowego światła zachodzącego słońca.

– Do dna – powiedział, przysuwając naczynie z powrotem, by wziąć ów ostatni łyk.

Wielki mężczyzna, siedzący obok niego na krańcu nabrzeża, pochwycił butelkę, poruszając się ze zwinnością niespotykaną u kogoś tak ogromnych rozmiarów. Morik instynktownie skoczył, by złapać flaszkę z powrotem, lecz wysoki mężczyzna podniósł umięśnione ramię, by osłonić się przed wyciągającymi się dłońmi, i wysączył zawartość butelki jednym potężnym haustem.

– Hej, Wulfgarze, ostatnio to ty zawsze kończysz – narzekał Morik, bez przekonania wymierzając Wulfgarowi kuksańca w bark.

– Zasłużyłem sobie – spierał się Wulfgar.

Morik przyglądał mu się sceptycznie przez krótką chwilę, po czym przypomniał sobie ich ostatnią rywalizację, podczas której Wulfgar istotnie zyskał prawo do ostatniego łyka z następnej butelki.

– Szczęśliwy rzut – mruknął Morik. Wiedział jednak, że było inaczej i już dawno przestał się dziwić wojowniczemu męstwu Wulfgara.

– Który znów wykonam – oznajmił Wulfgar, wstając i unosząc Aegis-fanga, swój cudowny młot bojowy. Zatoczył się uderzając młotem o otwartą dłoń, a na ogorzałej twarzy Morika wykwitł chytry uśmiech. On również wstał z trudnością, podnosząc pustą butelkę i kołysząc nią z łatwością za szyjkę.

– Teraz? – spytał łotrzyk.

– Rzuć ją dość wysoko, albo przegrasz – wyjaśnił jasnowłosy barbarzyńca, podnosząc rękę i wskazując końcem młota na otwarte morze.

– Liczę do pięciu, zanim uderzy w wodę – Morik przyjrzał się lodowato swemu barbarzyńskiemu przyjacielowi, recytując zasady hazardowej gierki, którą stworzyli wiele dni temu. Morik wygrał kilka pierwszych rywalizacji, lecz czwartego dnia Wulfgar nauczył się odpowiednio prowadzić opadającą butelkę i jego młot rozrzucał po zatoce drobne drzazgi szkła. Ostatnio Morik miał szansę wygrać tylko wtedy, gdy Wulfgar wypił zbyt wiele z butelki.

– Nie uderzy – mruknął Wulfgar, kiedy Morik odchylił się do rzutu.

Niski mężczyzna zatrzymał się i znów przyjrzał wyższemu z pewną dozą pogardy. Ręka poruszyła się w tył i w przód. Nagle Morik poruszył się gwałtownie, jakby zamierzał rzucić.

– Co? – Zdumiony Wulfgar uświadomił sobie, że Morik nie posłał butelki w powietrze. W chwili gdy skierował wzrok na Morika, niski mężczyzna zatoczył pełen obrót i cisnął butelkę wysoko i daleko.

Prosto w kierunku opadającego słońca.

Wulfgar nie śledził jej lotu od początku, tak więc mógł jedynie zmrużyć oczy w obliczu blasku, lecz w końcu ją dostrzegł. Wydawszy z siebie ryk, cisnął swym potężnym młotem bojowym, a magiczna i cudownie wykonana broń zaczęła wirować nisko nad zatoką.

Morik pisnął w zachwycie, sądząc że przechytrzył wielkiego mężczyznę, bowiem w chwili, gdy Wulfgar rzucił, butelka była już nisko na niebie i pełne dwadzieścia kroków od nadbrzeża. Nikt nie potrafiłby cisnąć młotem bojowym tak daleko i tak szybko, by w nią trafić, jak sądził Morik, zwłaszcza nie ktoś, kto właśnie wypił ponad połowę zawartości celu!

Butelka niemal stykała się z falą, gdy Aegis-fang doścignął ją, rozbijając na tysiąc drobnych cząstek.

– Dotknęła wody! – wrzasnął Morik.

– Wygrałem – powiedział stanowczo Wulfgar, tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Morik mógł jedynie zamruczeć w odpowiedzi, wiedział bowiem, że wielki mężczyzna ma rację. Młot trafił butelkę na czas.

– To chyba szkoda, dobry młot na ledwie butelkę – dobiegł zza nich głos. Odwrócili się, by ujrzeć dwóch mężczyzn, z wyciągniętymi mieczami, stojących zaledwie kilka kroków dalej.

– A teraz, mistrzu Moriku Łotrze – stwierdził jeden z nich, wysoki i szczupły osobnik z chustką zawiązaną na głowie, opaską na oku i zardzewiałą, wygiętą klingą wymachującą w powietrzu przed nim – wiem, że nieźle złupiłeś przed tygodniem sprzedawcę klejnotów i sądzę, że byłoby mądrze podzielić się tym łupem ze mną i mym druhem.

Morik zerknął na Wulfgara, a jego paskudny uśmieszek i błysk w ciemnych oczach powiedziały barbarzyńcy, że nie zamierzał się niczym dzielić, poza może ostrzem swego świetnego sztyletu.

– A gdybyście wciąż mieli młot, moglibyśmy się spierać w tej kwestii – zaśmiał się drugi zbir, równie wysoki jak jego przyjaciel, lecz dużo szerszy i dalece brudniejszy. Wysunął swój miecz w kierunku Wulfgara. Barbarzyńca zatoczył się do tyłu, niemal spadając z przystani – a przynajmniej udając.

– Sądzę, że mogliście znaleźć kupca przede mną – Morik odparł spokojnie. – Zakładając, że był w ogóle jakiś kupiec, ponieważ zapewniam was, że nie mam pojęcia, o czym mówicie.

Szczupły zbir warknął i wysunął swój miecz przed siebie.

– Teraz, Moriku! – zaczął wrzeszczeć, lecz zanim te słowa opuściły w ogóle jego usta, Morik wyskoczył do przodu, wpadając w zasięg zakrzywionej klingi, obracając się, ustawiając tyłem do przedramienia mężczyzny i wykonując pchnięcie. Zanurkował pod rękę zaskoczonego przeciwnika, unosząc ją wysoko swą prawą dłonią, podczas gdy lewa w ostatnim świetle dnia błysnęła srebrną iskrą, kiedy sztylet Morika wbijał się w pachę zaskoczonego zbira.

W międzyczasie drugi osiłek, sądząc że ma przed sobą łatwy, nieuzbrojony cel, rzucił się w jego stronę. Jego nabiegłe krwią oczy powiększyły się, gdy Wulfgar wyciągnął zza biodra prawą dłoń, ukazując, że potężny młot bojowy powrócił przy pomocy magii do jego pięści. Zbir zatrzymał się gwałtownie i zerknął w panice na swego towarzysza. Do tej jednak pory świeżo rozbrojony przez Morika mężczyzna odwrócił się i rzucił do ucieczki, Morik zaś biegł tuż za nim, szydząc z niego i śmiejąc się histerycznie, gdy raz za razem kłuł osiłka w pośladki.

– Hej! – krzyknął ten, który pozostał, starając się odwrócić.

– Potrafię trafić w spadającą butelkę – przypomniał mu Wulfgar. Mężczyzna zatrzymał się nagle i obrócił powoli ku wielkiemu barbarzyńcy.

– Nie chcemy kłopotów – wyjaśnił zbir, powoli kładąc swój miecz na deskach przystani. – Żadnych kłopotów, dobry panie – rzekł, skłaniając się kilkakrotnie.

Wulfgar opuścił Aegis-fanga na deski, a osiłek przestał się kłaniać, wpatrując się bacznie w broń.

– Podnieś swój miecz, jeśli chcesz – zaproponował barbarzyńca.

Zbir popatrzył na niego z niedowierzaniem. Następnie, widząc barbarzyńcę bez broni – poza oczywiście tymi niesamowitymi pięściami – mężczyzna podniósł miecz.

Wulfgar dopadł go przed pierwszym zamachem. Potężny wojownik wyrzucił przed siebie dłoń, by chwycić mężczyzną za nadgarstek ręki z mieczem. Nagłym i gwałtownym szarpnięciem Wulfgar wyprostował ową rękę do góry, po czym uderzył osiłka w pierś oszałamiającym prawym prostym, pozbawiając go tchu i sił. Miecz upadł na przystań.

Wulfgar znów szarpnął za rękę, unosząc mężczyznę w powietrze i wyrywając mu ramię ze stawu. Barbarzyńca puścił, pozwalając zbirowi upaść ciężko na nogi, po czym ugodził go paskudnym lewym sierpowym w szczękę. Jedyną rzeczą, która powstrzymała osiłka przed spadnięciem z przystani była prawa dłoń Wulfgara, łapiąca go za przód koszuli. Z oszałamiającą siłą Wulfgar podniósł mężczyznę z desek, trzymając go trzydzieści centymetrów nad molem.

Zbir próbował chwycić Wulfgara i przerwać chwyt, lecz został potrząśnięty tak gwałtownie, że niemal odgryzł sobie język, a każda jego kończyna wydawała się być zrobiona z gumy.

– Ten tutaj nie ma za dużej sakiewki – zawołał Morik. Wulfgar spojrzał za swą ofiarę i ujrzał, że jego towarzysz prześcignął uciekającego zbira, zaganiając go z powrotem na koniec mola. Osiłek paskudnie kulał i błagał o litość, co sprawiło jedynie, że Morik znów dźgnął go w pośladki, wywołując kolejne skamlenia.

– Proszę, przyjacielu – wyjąkał mężczyzna trzymany przez Wulfgara w górze.

– Zamknij się! – ryknął barbarzyńca, gwałtownie opuszczając rękę w dół, pochylając głowę i wykonując szarpnięcie potężnymi mięśniami karku, tak że jego czoło zderzyło się silnie z twarzą zbira.

W barbarzyńcy zagotował się pierwotny szał, gniew wykraczający poza ten incydent, poza próbę rabunku. Nie stał już na przystani w Luskan. Znajdował się z powrotem w Otchłani, w siedzibie Errtu, jako dręczony więzień niegodziwego demona. Teraz ów mężczyzna był jednym z jego sług, szczypcorękim glabrezu, albo gorzej, kuszącym sukkubem. Wulfgar znalazł się tam z powrotem, widząc szary dym, wyczuwając paskudny smród, czując ukąszenia biczów i płomieni, szczypce na swym karku, chłodny pocałunek demonicy.

Tak wyraźnie to do niego przyszło! Tak jaskrawo! Koszmar powrócił, trzymając go w garści najczystszego szału, zduszając jego litość czy współczucie, wrzucając go w jamy udręki, emocjonalnych i fizycznych tortur. Czuł swędzenie i parzenie tych małych stonóg, których używał Errtu, zagrzebujących się pod jego skórę i pełzających w jego wnętrzu, rozpalających tam tysiące ogni swymi jadowitymi szczypcami. Były na nim i w nim, wszędzie, a ich małe nóżki drażniły i pobudzały jego nerwy tak, że w dwójnasób odczuwał ogromny ból wywoływany przez ich palący jad.

Istotnie, znów był dręczony, lecz nagle i nieoczekiwanie Wulfgar odkrył, że nie jest już bezradny.

Zbir wzniósł się w powietrze. Wulfgar bez wysiłku uniósł go nad głową, choć mężczyzna ważył dobrze ponad sto kilo. Wydając z siebie pierwotny ryk, wrzask wydostający się ze ściśniętego gardła, barbarzyńca zakręcił nim w kierunku morza.

– Nie umiem pływać! – wrzasnął mężczyzna. Wymachując żałośnie rękoma i nogami uderzył z pluskiem w wodę całe pięć metrów od mola i szamotał się, krzycząc o pomoc. Wulfgar odwrócił się. Nawet jeśli w ogóle go słyszał, nie okazał tego po sobie.

Morik przyjrzał się barbarzyńcy z pewnym zaskoczeniem.

– On nie umie pływać – stwierdził, gdy Wulfgar się zbliżył.

– Ma więc okazję się nauczyć – mruknął chłodno barbarzyńca, którego myśli wciąż wirowały w zadymionych korytarzach rozległego lochu Errtu. Mówiąc otrzepywał się po rękach i nogach, zrzucając wyobrażone stonogi.

Morik wzruszył ramionami. Spojrzał na mężczyznę, który szamotał się i płakał na deskach u jego stóp.

– Umiesz pływać?

Zbir zerknął bojaźliwie na niskiego łotrzyka i lekko, z nadzieją skinął głową.

– To idź do swojego przyjaciela – polecił Morik. Mężczyzna zaczął się powoli odczołgiwać.

– Obawiam się, że jego przyjaciel będzie martwy, zanim do niego dotrze – Morik stwierdził do Wulfgara. Barbarzyńca wydawał się go nie słyszeć.

– Och, pomóż temu łajdakowi – westchnął Morik, chwytając Wulfgara za rękę i zmuszając jego błądzący wzrok, by się skupił. – Dla mnie. Nie chciałbym rozpocząć nocy ze śmiercią na rękach.

Wulfgar westchnąwszy, wyciągnął swe potężne dłonie. Zbir na kolanach stwierdził nagle, że jest podnoszony z desek, jedna ręka trzyma go za tył bryczesów, a druga zaciska się wokół jego kołnierza. Wulfgar wykonał trzy kroki rozbiegu i cisnął mężczyzną, daleko i wysoko. Lecący zbir doścignął swego miotającego się kompana, z donośnym chlupotem lądując na płask w jego pobliżu.

Wulfgar nie widział jego lądowania. Straciwszy wszelkie zainteresowanie tą sceną, odwrócił się i przywoławszy mentalnie Aegis-fanga do ręki przemknął obok Morika, który pochylił z szacunkiem głowę przed swym niebezpiecznym i potężnym przyjacielem.

Morik dogonił Wulfgara, gdy barbarzyńca opuszczał przystań.

– Oni wciąż szamoczą się w wodzie – stwierdził łotrzyk. – Grubas głupio trzyma się swego kumpla, wciągając ich obu pod wodę. Obaj mogą utonąć.

Wulfgar nie wydawał się tym przejmować i Morik wiedział, że było to szczerym odbiciem jego serca. Łotrzyk jeszcze raz zerknął p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin