Orzeszkowa Eliza
KRZAK BZU
Publiczność wiedeńska, elegancka i wybredna, dość długo zachowywała się oględnie i niedowierzająco, lecz piękny śpiew Anji Lind stopniowo ją rozgrzewał —- i na koniec jak gaz, który się zetknie z ogniem, zapłonęła.
W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali znajdowało się wszystko, co stolica posiada najznakomitszego pod względem rodu, bogactwa i urzędu — wszystko, co zwykło było do syta i do przesycenia używać rozmaitych czarów i rozkoszy tego świata. Anję Lind poprzedziła zdobyta w Paryżu sława świeżo powstającej, a wiele zapowiadającej gwiazdy, pierwsze zaś tu jej wystąpienie żarliwie popierał wicehrabia Raul de Boisgomay, zajmujący wysokie stanowisko w sferze dworskiej i dyplomatycznej, ożeniony z prześliczną i bogatą dziedziczką jednego z najbardziej arystokratycznych domów francuskich, od paru już lat używający w tej stolicy wziętości wielkiej i sławy różnorodnej. Sławę tę określały epitety do imienia jego przyłączane: Raovl le beau, Raoul 1'irresistible, Raoul le chevaleresque i — niestety! Raoul le volage. Lecz ten ostatni epitet nie odejmował uroku właścicielowi swemu: przeciwnie, powiększał go może. Bo nie ma nic ponętnego w stałym posiadaniu przedmiotu pozbawionego możności lub chęci umknięcia; uciechę i tryumf prawdziwy sprawiać musi dopiero przytrzymanie u piersi iskry,
którą każdy powiew wiatru unosi w coraz to inną stronę. Domyślano się powszechnie, że iskra ta padła teraz u stóp nieznanej śpiewaczki, którą wicehrabia usłyszał był w Paryżu i namówił do przybycia tutaj, gdzie jako młody, lecz już pełen znaczenia członek francuskiego poselstwa stale przebywał. Kim była? Skąd pochodziła? Nikt nie wiedział. Podobno Francuzka z nazwiskiem mającym brzmienie niemieckie, może zresztą przybranym. Nikogo to wreszcie nie obchodziło, bo jak słusznie wyraził się ten dowcipny tajny radca Otto von Kindischbruch, „te panie ród swój wywodzą od swojego gardła". Oprócz kilku najbliższych przyjaciół wicehrabiego de Boisgo- may nikt jej dotąd nie widział, ci zaś zachowywali się dyskretnie, mało rozpowiadając i tylko przebąkując wiele znaczące słowa. „C'est une merveiUe!" — mawiał rodak Raula Pięknego, baron de la Rocheaigrie, a Gerard von Lichtenhof, którego każde słowo bywało wyrokiem, utrzymywał, że jest to jedna z istot, które przychodzą na świat z berłem i w laurowym wieńcu. W tym kosmopolitycznym chórze był jeszcze młody magnat węgierski, który przy wspomnieniu o Anji Lind wyrzucał żużle z czarnych oczu, i słynny muzyk włoski, który raz tylko w licznym kole osób mówił o niej, lecz z gestykulacją tak entuzjastyczną, że aż przewrócił dwa świeczniki di zgasił w nich mnóstwo świec. Zresztą nieznana artystka nie ukazywała się nigdzie, o nic się nie starała, nie jednała nikogo. Wszystko uczynił i przygotował dla niej wicehrabia. Zdawać się mogło, że pragnął najdrobniejsze pyłki z drogi jej zmiatać, a zaścielać ją różami: więc musiało być w jej urodzie lub głosie coś niezwykle ponętnego. Uwielbienie Raula de Boisgomay było dla nowej gwiazdy reklamą potężniejszą nad świetne, lecz jeszcze nieliczne jej powodzenia. Idźmy posłyszeć ją, a więcej jeszcze zobaczyć! Przyszli, a raczej przyjechali w wielkim komplecie, sala wypełniła się po brzegi frakami, mundurami, najpiękniejszymi w świecie sukniami kobiecymi, orderami u fraków i mundurów, brylantami u sukni i włosów, twarzami, których spojrzenia i uśmiechy porozumiewając się z sobą objawiały trochę ciekawości, a więcej niedowierzania. Ludzie ci tyle widzieli, słyszeli i doznali rzeczy zachwycających, że o każdej nowo spotkanej wątpili, aby zachwycić ich mogła.
Powódź światła oblewa tłum napełniający liczne rzędy krzeseł; drogie kamienie migocą jak rozsypane po tłumie okruchy rozbitej tęczy; rozmowy z cicha szemrzą, jedwabie szeleszczą, gdzieniegdzie wachlarze powiewają, bo już zaczyna stawać się gorąco. Estrada jeszcze pusta i uwaga powszechna zwrócona jest na pierwszy rząd krzeseł. To nic, że zasiedli w nim dwaj książęta krwi cesarskiej i jedna arcyksięźna, bo silniejszym niż oni magnesem pociąga dziś oczy ludzkie wicehrabina de Bois- gomay, żona Raula, zwanego le volage. Zrazu we wszystkich myślach i na wielu ustach znajdowały się pytania: „Czy przyjedzie? Czy zechce ujrzeć nową rywalkę? Czy odważy się stanąć w położeniu, które kobiecie najsilniejszej moc nad sobą odebrać może i najdumniejszą upokorzyć musi?"
Przyjechała i weszła na salę wsparta na ramieniu młodego Szweda, Oskara Lilienstroma, który przy poselstwie szwedzkim pełnił taki sam urząd jak wicehrabia Raul przy francuskim. Niedawno tajny radca Otto von Eindischbruch powiedział o tym Szwedzie, że „duch jego ze złożonymi do modlitwy rękoma klęczy przed wi- cehrabiną i że jest to już od lat paru akt nieustającej adoracji". Czyżby na koniec słynna dotąd z niezłomnego zakochania się w niestałym małżonku, wysłuchała mo
dlitw syna Północy, który miał twarz jak u kobiety białą i ogniste połyski w płowych włosach? Brunetka i blondyn, oboje wysocy, wytworni, piękni przeszli przez salę jak para półbogów, którzy tylko co napili się ambrozji i jeszcze smak jej w ustach czują. Błękitne oczy Szweda napełniało błogie rozmarzenie, na śniadej twarzy Francuzki rozlewał się czarujący uśmiech. Usiadła obok arcy- księżny, której była przyjaciółką, a z drugiej strony miejsce zajął u jej boku Oskar Liliensftrdm. I zaraz zaczęli rozmawiać z sobą we troje. Arcyksiężna zdawała się rozweseloną; Szwed jak w siódmym niebie tonął w widoku wicehrabiny, która z gestykulacją żywą i pełną gracji, ze swobodnym uśmiechem na koralowych ustach o czymś znać bardzo zabawnym czy przyjemnym opowiadała. To, że wicehrabia nie znajdował się w sali, że był zapewne tam, gdzie była Anja Lind i odwagę jej krzepił, zapał tak potrzebny krzesał słodkimi słowy, widocznie bynajmniej wicehrabiny nie obchodziło. Zdawało się, że ani myśli, ani pamięta o tym, o czym wszyscy ją znający myśleli i pamiętali. Opowiadała, a dokoła niej, małżonki zdradzonej, upokorzonej, mającej wnet oko w oko spotkać się z rywalką, szemrały krótkie szepty, drgały na ustach jeszcze krótsze uśmiechy, których ona była przedmiotem i pobudką.
Nagle stało się zupełnie cicho; szmery jedwabiów i szeptów umilkły, wachlarze znieruchomiały, spojrzenia skierowały się ku estradzie i zrazu obojętne, gdzieniegdzie nawet nieufne i złośliwe, napełniły się wyrazem zajęcia i uwagi. Na estradzie kobieta młoda z kibicią wysmukłą i delikatną stanęła cała w kwiatach bzu, które tak gęsto okrywały jej białą suknię, otaczały głowę, czepiały się ramion, opadały na wpółobnażone piersi, że tworzyły dokoła niej obłok liliowy, puszysty i wonny. Bo nie
sztuczne bynajmniej, lecz tylko co z cieplarnianych krzewów zerwane kwiaty te wydawały woń silną i przenikliwą, która wnet owionęła pierwsze rzędy słuchaczów i do ostatnich jeszcze zaniosła dziwne w tym miejscu tchnienie natury i wiosny. Z tego liliowego i pachnącego obłoku wybłyskiwało czjyste złoto włosów i wychylała się twarz o rysach cherubinowych, jutrzenkowo świeża z dwojgiem wielkich oczu, które barwą swą przypominały kwiaty bzu lub może lnu. Klejnotów nie miała na sobie żadnych ani innych upięknień jakichkolwiek; nie, tylko suknię długą i białą, złoty blask włosów, jutrzenkową świeżość twarzy i to niezmierne bogactwo żywych kwiatów, którym jak wierne echa odpowiadały barwą dwie źrenice patrzące nie na ludzi, lecz kędyś w daleką przestrzeń z dziwnym zmieszaniem dziewiczej trwogi i prawie zaziemskiego rozmarzenia. Tak w wielkim świetle i wśród głębokiej ciszy stała chwilę nieruchoma, aż nagle spo- środka sali głos dość donośny i brzmiący wesołym uśmiechem "wymówił:
— Ein Fliederbusch! (Krzak bzu).
Jakby na dane hasło, z wielu punktów sali ozwały się półgłośne potwierdzenia:
— Ja! ja! ein Fliederbusch! Krzak bzu! Krzak bzu!
Zdawało się, że wesoły i życzliwy uśmiech rozpłynął
się po sali, miększąc serca i rozdmuchując myśli. Anja Lind uśmiechnęła się także i z tym uśmiechem, w swoich liliowych bzach i jutrzenkowych rumieńcach stała się żywym wcieleniem świeżej, dziewiczej, wiosennej idylli
— Dślicieuse! Mais elle est delicieuse! — głośno do arcyksiężny przemówiła wicehrabina de Boisgo- may; kilkanaście par uszu wykrzyk ten usłyszało; salę przepłynęła struga szeptu, że wicehrabina z zapałem chwali kobietę, w której widoku mąż jej zdaje się-
tracić pamięć o niej i o całym świecie. Wicehrabia stał u drzwi, przezj które tylko co weszła śpiewaczka i nie spuszczał z niej oczu, w których budzące się u publiczności usposobienie przyjazne zapaliło blask radości. Śpiewaczka zaś patrzała na kobietę, która w czarnym aksamicie, bogato ozdobionym w strusie pióra, wypowiadała pełną zapału jej pochwałę. Wiedziała, kim ta kobieta była. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę: z oczu wicehrabiny wydarł się daremnie powstrzymywany błysk nienawiści i boleści; Anja Lind uczuła pod kwiatami bzu wsuwające się do serca zimne i raniące ostrze. W tej samej chwili akompaniator uderzył w klawisze fortepianu i gdy kilkanaście akordów muzycznych przebrzmiało, po sali rozpłynął się i od góry do dołu ją wypełnił najpiękniejszy w świecie mezzosopran, wielki, przeczysty, wybornie wyuczony, jak marzenie o raju słodki, śpiewający ogromną i pełną trudności arię z opery Mozartowskiej.
Głos był bardzo piękny, śpiew wyborny, ale publiczność więcej usposobiona do krytyki- aniżeli do uwielbienia słuchała oględnie. Zimna kropla sceptycyzmu spadła na ciepły uśmiech, wywołany widokiem niespodziewanie rozkwitłego pośród estrady bzowego krzaku. Wprawdzie uszy czujnie ścigały każdą nutę, aby chłodnym ustom podyktować raczej przyganę luib pośmiewisko niż wyraz zachwytu. Jednak gdy przebrzmiały ostatnie nuty wielkiej arii, wszystkie dłonie złożyły się do oklasku. Był to oklask huczny) bo jednomyślny, ale krótki, powściągliwy, ostrożny. Jak daleki grzmot zapowiedział burzę, która potem zbliżała się zwolna, wzbierała w błyskawice, w westchnienia, w głosy...
Śliczna, biedna Miniona z liliowej chmury bzu wylewała potoki topiących się w ogniu kryształów. Przejmująca prawda żalu brzmiała w jej głosie, gdy z ust jej
na fali melodii wypływały słowa: Mor gen, sagst dul Wer weiss? Mor gen sind wir wohl weit! („Jutro, mówisz! Kto wie? Jutro może dalecy już sobie będziemy!") Wyraz jutro w piersiach wszystkich słuchaczów budził uczucie zagadki niosącej w sobie szczęście albo rozpacz; tchnienia rozdzierających żalów, namiętnych pragnień, żadnymi słowy nie objętych tęsknot i nadziei zaczęły krążyć po sali, owiewać głowy i napełniać serca płomieniem lub łzami. Rumieńce śpiewaczki znikały, roztapiały się w bladości coraz większej — aż źrenice jej rozszerzyły się i nabrały ciemnej, przepaścistej głębi, aż na białe jak lilia czoło wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Utraciła podobieństwo do idylli, stała się żywym ucieleśnieniem tragedii, tym głębiej wzruszającej, że leciał od niej zapach wiosenny i że w namiętne jej krzyki jak trele słowicze w szumy wichru wikłały się nuty niewymownej lirycznej słodyczy. O kraju, w którym „cytryny kwitną i pomarańcze złote wśród ciemnych liści płoną", gdzie „lekkie wiatry z błękitów nieba lecą, a mirty stoją ciche i wawrzyny wysoko się wznoszą", śpiewała z tęsknotą bezbrzeżną, zdającą się rozrywać serce upragnieniem raju; lecz gdy do tego raju zaczęła wzywać za sobą człowieka ukochanego, głos jej wezbrał niezmierną siłą i od góry do dołu, od brzegu do brzegu napełniał zaklętą w ciszę i nieruchomość salę.
Dahin, dahin, dahin mocht ich mit dir, o mein Gelieb- ter ziehn! („Tam, o tam, o tam, z tobą, kochany, pójść ja pragnę!")
Jednocześnie ciemnym płomieniem pośród bladej twarzy rozbłysłe jej oczy utkwiły w twarzy Raula de Boisgo- may i już opuścić jej nie mogły. On stał o jakąś kolumnę wsparty; tak jak i ona pobladł, spojrzeniem z daleka w niej utonął, a śniade i śmiało zarysowane jego rysy
zdawały się opalonymi przez ten wicher czy przez to pło- mię, którym jest nienasycona jeszcze, lecz przez nadzieję karmiona namiętność. Ona zaś coraz potężniejsze i słodsze nuty z piersi dobywając śpiewała jeszcze:
Dahin, dahin mdcht ich mit dir ziehn, ja, dahin.
Tak musiały śpiewać syreny, gdy na dno morskich topieli wzywały żeglarzy. Głos Anji Lind był w tej chwili nektarem kipiącym w szczerej czarze jej własnego serca i lejącym się do serc innych ludzi, które od niego za~ kipiały także i wybuchnęły — wybuchnęły nie tylko oklaskami, lecz krzykami. Na tle oklasków potoczył się, do nieskończoności powtarzany, basowy okrzyk: brawo! brawo! brawo! jak gwizd wichru przerzynały je wołania: bis! bis! jak westchnienia pomimo woli wydzierające -się ze wzburzonych piersi szumiały w wielu różnych językach wymawiane słowa:
— Ślicznie! cudnie! zachwycająco! znakomita! niezrównana! gwiazda!
Ostatni wyraz stał się jakby ostatecznym zamknięciem wszystkich innych i od brzegu do brzegu sali, od pierwszego do ostatniego rzędu słuchaczy popłynął i zaszumiał kilku różnymi językami wymawiany:
— Gwiazda! gwiazda! gwiazda!
Śpiewaczka, która tylko co opuściła estradę, wnet na nią wróciła i składała publiczności ukłon dziękczynny. Spojrzenie jej, obiegając salę, spłynęło na wicehrabinę de Boisgomay, która w swoich czarnych aksamitach i strusich piórach z trzema wielkimi brylantami u szyi i uszu rozmawiała z dwojgiem sąsiadów swych tak swobodnie, takimi uśmiechami i gestami, jakby znajdowała się o sto mil od tej sali, od tej wrzawy i od tej pochłaniającej uwagę powszechną artystki. Zdawała się nie widzieć, nie spostrzegać ani jej, ani jej tryumfu. Śmiała
się, prawie szczebiotała, co tworzyło ostry kontrast i dysonans z poważną pięknością urody jej d stroju. Anja Lind zrozumiała — artystka w mgnieniu oka zrozumiała żelazną wolę, która zmuszała tę kobietę do prawie lekkomyślnej wesołości, i znowu uczuła wysuwające się spod kwiatów zimne, raniące ostrze.
Ale tuż za draperią osłaniającą drzwi sąsiedniej sali, do której wbiegła, czyjeś usta nad samą głową jej wymówiły słowa z pieśni Miniony:
— TJnd hoch der Lorbeer steht! („Wysoko wznosi się laur!")
Tale, laury jej wzrastały, wzrastały w znacznej mierze przez niego, dzięki jemu! Wdzięczność, radość, czułość uczyniły ją promienną. Drżąca jak struna, którą wstrząsają wszystkie wichry świata, znalazła się we framudze okna, z ręką uwięzioną w jego dłoniach. Twarz wicehrabiego mieniła się uczuciami nietajonego uwielbienia i hamowanej namiętności. Ją, jej bzy, jej złote włosy, jej delikatną kibić obejmował gorącym wzrokiem południowca i kładł na nie spojrzenia jak pocałunki. Mówił jej przy tym, że prześliczną jest w tej gęstwinie kwiatów, że śpiewała cudnie, że od tego wieczoru zaczyna się jej królowanie nad światem!
— Oh, ma reine adoree! mon astrę!
Ona jak w rajskim śnie z mgłą upojenia w oczach przerywała mu mowę śpiesznie szepcąc, że kwiaty te ma przecież od niego! Jaki on dobry dla niej, dobry! Zaledwie wspomniała, że kwiaty bzu, nie wiedzieć czemu, nad wszystkie inne lubi, otrzymała ich pełne kosze, pełen pokój. Więc zrywała je i kładła na sukni, na włosach, bez miary, bez końca, bo przed tą wielką próbą, która może o całej jej przyszłości rozstrzygnąć miała, pragnęła mieć z sobą wszystkie kwiaty, które od niego dostała...
— Jako talizman... na dobrą wróżbę!
Jego powieki zamrugały jak od olśnienia.
—- Oh, chere, chere reine! — zaszeptał — wróżba była szczęśliwą... podbiłaś świat!
— A jednak — odpowiedziała — czasem... chwilami, nie dla świata śpiewałam... czasem chwilami... je n'ai chante que pour vous!
Złożył ręce jak do modlitwy i z błagalnym spojrzeniem prosił:
— Dites: pour toi!
A gdy rumieniec wzbił się jej aż na czoło i powieki wstydliwie przysłoniły oczy, pochylił się i coraz jej bliższy błagał dalej:
— Taki mały, krótki wyraz... lecz z ust twoich go usłyszeć!... Powiedz, powiedz: pour toi.
Chwilę nie odpowiadała, potem głowa jej pochyliła się jakby w pokornym poddaniu się konieczności, a na ustach drgnęły ciche jak westchnienie słowa:
— Pour toi!
W tej chwili sala sąsiednia, która ani na jedną sekun- .dę nie uspokajała się i nie milkła, wezbrała gwałtem i zniecierpliwieniem. W grzmocie oklasków słychać było stuki uderzających o posadzkę stóp ludzkich, pochew od pałaszów i coraz gęstsze, głośniejsze okrzyki:
— Anja Lind! Mignon! Mignon! Anja Lind!
Ktoś głośniej nad innych zawołał:
— Der Fliederbusch! (Krzak bzu!)
Wnet nazwę tę pochwyciło ust mnóstwo i do uszu śpiewaczki, we framudze okna szepcącej z rumieńcem na czole: pour toi! jak powiew huraganu wpadł jednogłośny, ogłuszający, nieskończony krzyk sali sąsiedniej:
— Der Fliederbusch! der Fliederbusch! der Fliederbusch!
W mgnieniu oka cherubinowe, ruchliwe rysy Anji Lind zmieniły wyraz. Upojenie miłosne i zawstydzenie dziewicze zniknęły pod wesołą filuternością. Końcem palca ust śmiejących się dotykając jak dziecko ucieszone figlem, który do głowy mu przyszedł, zawołała:
— Idę! idę! Posłuchaj, wicehrabio, co im zaśpiewam! Wybiegła na estradę i paru cichymi słowy porozumiawszy się z akompaniatorem zaśpiewała:
O, gdyby bzu krzakiem kochanie moje było.
Co tam taki błękitny kwitniel...
Sala, która przy pierwszym dźwięku jej głosu jak grób umilkła, teraz znowu jak piekło zawrzała. Nie sam już głos oklaskiwano, lecz pełen wdzięku dowcip śpiewaczki, która nadaną jej nazwę w locie pochwyciła i niby piłkę, w pieśń ją tylko owinąwszy, odrzucała publiczności. W grzmocie oklasków potoczył się znowu basowy dźwięk: brawo! brawo! rozległy się pełne śmiechów wołania witzig! grazios! charmant! lecz także przeszywające sy-, czenia tych, (którzy niecierpliwie oczekując śpiewu innym milczenie nakazywali. Jakoż wnet ono nastało a Anja Lind po raz drugi rozpoczęła przerwaną piosenkę: O, war mein Lieb ein Fliederbusch1 Artystyczna natura, wrażliwa i zmienna, przyoblekła ją dziś w trzecią już postać. Wcielona idylla, przedzierzgnięta potem w tragedię, stała się teraz dzieckiem rozbawionym i figlarnym. Po jutrzenkowej świeżości jej twarzy jak garść promyków rozsypało się mnóstwo uśmieszków nieudanych i1 niezalotnych, lecz tak szczerych | niewinnych jak swawola niewinnego, pięknego dziecka. Delikatne linie jej kibici nabrały też prawie dzae-
cięcej prostoty i gracji, a gdy śpiewała, że pragnęłaby ptakiem unosić się nad swym, w krzak bzowy zaklętym kochaniem, ramiona jej gronami bzu osypane wydawały się skrzydłami, które wnet czarem pieśni i kochania znad ziemi ją uniosą. Potem zapragnęła jeszcze być kroplą rosy co wieczór w liściach bzu utajoną, rzuciła na salę kilka nut tak czystych jak rosa i tak powoli rozpływających się w ciiszę, jak w mgłę rozpływają się krople rosy, i — umilkła. Salę ogarnął szał. Nie była to już burza, był to szał. Artystka sprawiła rozkosz dwóm naraz zmysłom ludzkim: słuchowi i wzrokowi; zaciekawiła znudzonych, porwała wątpiących i chłodnych. Zanim ktokolwiek mógł spostrzec, jak się to stało, estrada napełniła się czarnymi frakami i świetnymi mundurami, które przed resztą publiczności zasłoniły artystkę. Lecz cóż to znaczy? W głębi) sali mniej zapalczywi zaledwie chcą wierzyć oczom własnym. Wielcy książęta wstali z krzeseł, weszli na estradę i zmieszali się z tłumem fraków i mundurów. Przed wyłaniającą się z liliowego obłoku głową kobiecą schyliły się w ukłonie głowy zaledwie niekoronowane i usta członków najstarszej prawie z panujących w Europie rodzin wymówiły krótkie słowa hołdu, składanego nowej gwieździe sztuki i piękności. Pierś Anji Lind wzdęła się falą rozdzierającej prawie radości i dumy, a dokoła niej ze stron wszystkich na tle oklasków nie milknących ani na chwilę dzwonił wyraz zdjęty z ust najdostojniejszych w tym zebraniu :
Gwiazda! gwiazda! gwiazda!
Więc oczy jej rozbłysły jak szafirowe gwiazdy, zgrabna głowa obracała się we wszystkie strony, z różanych ust na kształt spiesznie goniących się ptaków zlatywały dziękczynne słowa i uśmiechy. Była teraz obrazem szczęścia i wdzięczności. Bo w swym uszczęśliwieniu
Anja Lind czuła bezbrzeżną wdzięczność dla tych, o których myśl przed kilku godzinami napełniała ją trwogą, a którzy teraz rozścielali się pod jej drobne stopy. Więc pod wpływem tego uczucia bez namysłu i rozwagi instynktowym popędem natur rządzących się tylko uczuciem zaczęła prędko, prędko odejmować, odrywać kwiaty bzu, pod którymi prawie znikała jej suknia, i rozdawać je otaczającym. Entuzjazm wzmógł się; ręce możne lub dostojne, dzierżące berło władzy, bogactwa lub mody, przemieniły się w ręce żebracze, chciwie wyciągnięte po jałmużnę kwiatu. Ona, pragnąc wszystkich zadowolnić, nikogo nie opuścić, śpieszyła, śpieszyła; szczupłe ramiona jej i drobne ręce prędko, zwinnie dotykały sukni, ramion, piersi), z których zdejmowały kwiaty, walcząc czasem z oporną łodygą, rozdzierając materię, w której tkwiły zbyt mocno. Kilka razy zraniła się szpilką i syknęła z bólu, a potem zaśmiała się prawie głośno. Na koniec dla większego pośpiechu zaczęła prędko, prędko zdejmować rękawiczki. Wówczas wyciągnęły się ku niej dłonie najdostojniejsze; wielcy książęta zażądali posiąść na pamiątkę tego wieczoru po jednej z tych długich miękkich rękawiczek, z których dobywały się teraz jej szczupłe ala- bastrowobiałe ramiona. Usłyszawszy to żądanie Anja Lind znieruchomiała na chwilę, w twarzach proszących utkwiła oczy szeroko rozwarte od zdumienia, a zachwyceniem napełnione, po czym z dygiem dworskim i pełnym gracji, niskim aż prawie do ziemi, podała żądane przedmioty synom rodu Habsburgów. W tej chwili wzniósł się dokoła niej chóralny hymn błagający o jedną, choćby o jedną jeszcze piosenkę, a ponieważ chętnie zgodziła się śpiewać jeszcze, więc tłum fraków i mundurów rozstępo- wać się przed nią zaczął. Wtedy zobaczyła znowu stojącą u brzegu estrady wicehrabinę de Boisgomay. Kobieta
w czarnym aksamicie i strusich piórach gotowała się znać do opuszczenia sali, lecz przez tłum powstrzymywana stała wysoka i nieruchoma...
Aurilka