Rodziewiczowna Maria - Klasyka literatury kobiecej 05 - Nieoswojone ptaki.pdf

(586 KB) Pobierz
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
N IEOSWOJONE
PTAKI
O PRACOWANO NA PODSTAWIE EDYCJI W YDAWNICTWA P OLSKIEGO
W P OZNANIU
1
I
Z wesołego obiadu w gronie kolegów malarzy Jan
Stankar wracał do domu. Oni jeszcze zostali przy kieliszku
i cygarach, on spojrzał na zegarek i, jakby przerażony, że
tak długo zabawił, zerwał się i wziął za kapelusz.
— Do żony ci tak pilno! — ktoś zażartował.
Ruszył ramionami.
— Mają przysłać po ilustracje — odparł znudzonym
głosem. — Zresztą dwa dni nie byłem w budzie, trzeba
zajrzeć!
I wyszedł szybko, bojąc się żartów, a może pokusy
pozostania.
— Potrzebna mu była baba i bachory, jak kojec dla
sokoła — posłyszał jeszcze uwagę Franka Poraja.
Na ulicy mrok już ogarniał kąty. Była wiosna, ale
jeszcze naga i chłodna, drzewa ledwie pękały po skwerach.
— W Sorrento śniegiem kwitły kamelie! — przypomniał
sobie opowiadanie kolegi Mareckiego, który wracał z
Włoch właśnie i bawił ich wrażeniami z podróży.
Szedł z rękami w kieszeniach i głową zwieszoną, z
uczuciem nieznośnej nudy i rozdrażnienia. Kamienica, do
której wszedł wreszcie, stała w ciasnej uliczce, była
odrapana i brudna, schody wąskie, strome, ciemne.
Zewsząd wydzierały się na nie wyziewy ubogich kuchen,
mydlin i pleśni, spotykał kucharki mniej niż eleganckie i
czyste, wiodące z sąsiadkami rozhowory i kłótnie o klucz
od strychu, i piął się wyżej i wyżej, aż na trzecie piętro.
Tam zadzwonił do prawych drzwi, spoza których
rozlegał się wrzask dziecka, tak przeraźliwy, że świdrował
2
w uszach.
— Ja ją uspokoję! — zamruczał, marszcząc brwi.
Otworzono drzwi. W ciemnej sionce zamajaczyła postać
kobieca, która, ujrzawszy go, cofnęła się bez powitania.
— Czy to dziecko nigdy nie cichnie! — zawołał
niecierpliwie. — Można je znienawidzić lub oszaleć.
Zdjął palto i cisnął je na kufer, stanowiący całe
umeblowanie sionki, i wszedł na prawo do dużego
ciemnego pokoju.
Tam to, w jakimś mrocznym kącie, wrzeszczało dziecko.
Ucichło w tej chwili jak czarem, widocznie na ręku matki.
— Gdzie lampa? — zawołał w ciemności.
Wtedy kobieta przemówiła, wychodząc do drugiego
pokoju:
— Masz ją na twoim stole. Zapal sam.
Głos był wdzięczny, młody, ale brzmiał bezmiarem
znużenia i apatią.
Mrucząc gniewnie, zapalił lampę. Pokój był duży,
wąski, zastawiony różnymi sprzętami, gdyż służył
jednocześnie za jadalnię, salon i pracownię.
Wraz z sypialnią i kuchnią stanowił całe mieszkanie
rodziny Stankarów, składającej się z męża, żony i
dwuletniej córki.
Malarz spojrzał na stół, zarzucony przyborami
malarskimi, i sięgnął po list, który snadź przyniesiono w
czasie jego nieobecności.
Czytał, twarz mu się poczęła rozjaśniać, promienieć,
zapał napełniał oczy.
— Tolu, wiesz kto przyniósł ten list? — zawołał,
zwracając się ku drzwiom sypialni.
— Listonosz, wczoraj! — odparła młoda kobieta,
ukazując się w progu. Nie wiadomo, jakim cudem uśpiła
3
dziecko.
— Tyś dopiero stworzona na Egerię! — wybuchnął
niecierpliwie. — Otóż, jak zwykle, mylisz się. List ten
przyniósł mój dobry geniusz.
Kobieta zbliżyła się w krąg światła. Była bardzo młoda,
smukła, zgrabna i uderzającej piękności twarzy, gdyby nie
wielka chudość i bladość i wyraz znudzenia i zmęczenia,
który ją szpecił i postarzał.
— Więc to pieniądze? — rzekła obojętnie. Zaśmiał się
pogardliwie.
— Pieniądze! Więc ty znajdujesz, że mój geniusz nosi
zatłuszczony mieszek, a moje marzenie — liczyć brudne
asygnaty.
Trochę krwi wystąpiło na mizerną twarz kobiety.
Chciała coś odpowiedzieć żywo, ale zmarszczyła tylko
brwi i odparła prozaicznem pytaniem:
— Czy podać ci obiad?
— Dziękuję. Dosyć wąchać na schodach te preparaty,
żeby stracić smak, a dostać wstrętu!
Kobieta jak automat zwróciła się do sypialni. Wtedy on,
rozdrażniony jej chłodem, zerwał się, zmiął list gwałtownie
i cisnął go jej pod nogi.
— Masz, depcz, jakeś mi wszystko podeptała! —
krzyknął z wybuchem wściekłości.
Kobieta usunęła się — stanęła — i nie straciła
cierpliwości.
— Dobij mnie zatem, niech raz będzie tej męce koniec!
— zawołała rozpacznie. — Będziemy oboje wyzwoleni!
— Ty! Więc i ty masz aspiracje jakieś, więc ja ciebie
krępuję. Duch zapoznany i udręczony! Cha, cha! Więc to ty
jesteś ofiarą. Dałaś mi takie bajeczne szczęście, a ja jestem
nienasycony tyran, ludożerca, kat!
4
— Nie, tylko lekkomyślnik, fantastyk i egoista.
Kłamałeś mi kiedyś miłość — wierzyłam ci; przysięgałeś
mi opiekę i szczęście, nie dotrzymałeś przysiąg. Teraz
niczego od ciebie nie pragnę, nie wymagam, tylko
najelementarniejszej delikatności i spokoju, i tego mi nie
dajesz! Czegóż wreszcie chcesz ode mnie, com ci zawiniła,
w czym ci dokuczam? Widujesz mnie tylko wtedy, gdy
sam chcesz, nie słyszałeś dotąd słowa skargi lub wyrzutu.
— To się skarż, wyrzucaj, mów! Albo ci bronię! Nawet
ciekawy jestem, co ty możesz mieć do mnie za pretensje.
— A jakichże mieć nie mogę? Coś ty mi dał?
— Dałem ci moją swobodę i wolność. Coś ty z tego
zrobiła, co ja mam w zamian. Tę przeklętą, brudną budę, to
wściekłe, wrzeszczące dziecko i twoją wiecznie
skrzywioną twarz. Ze zgrozą myślę, że do tego domu
muszę iść!
— Gorsza zgroza z tego domu nigdy nie wychodzić, jak
ja. Buda jest przeklęta i brudna, bo w niej mieszka
niedostatek, dziecko jest płaczące, bo chore ze złego
odżywiania i powietrza, a ja mam twarz jak to otoczenie,
życie i ściany, wśród których lata mi płyną. Słońce tu nie
bywa!
Ale to mieszkanie, dziecko i byt — tyś mi stworzył — i
tak wygląda szczęście i raj, o którym mi opowiadałeś
kiedyś — tam — w Ługach. A ja temu co winna? Wrócić
tam nie mogę, iść nie mam gdzie, uwolnić ciebie od siebie,
jak? Tylko śmiercią!
W tej chwili dziecko płakać zaczęło. Kobieta weszła do
sypialni, pochyliła się nad łóżeczkiem i gorącą, suchą dłoń
położyła na główce.
Była tak znękana i zobojętniała na wszystko, że nawet
słowa ni pieszczoty nie znalazła dla dziecka, które
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin