Lisa Smedman - Wojna Pajęczej Królowej 04 - Zagłada.docx

(310 KB) Pobierz
Zag?ada

Lisa Smedman

Zagłada

Wojna Pajęczej Królowej 04

 


Podziękowania

Jeszcze raz dziękuję uczestnikom moich warsztatów pisarskich: Matthew Claxtonowi, Johnowi Hartowi, Barry’emu Linkowi, Fran Skene, Peterowi Tupperowi i Davidowi Willisowi Wasze uwagi krytyczne i sugestie były zawsze nieocenione!


 

Najpierw poczuły głód pożywienia, głód przemożny i domagający się zaspokojenia. Żywe istoty, szamoczące się i przepychające, kłębowisko tysięcy istot miotających się, gryzących i kopiących. Żadnych sojuszy, żadnego dzielenia się, milion pojedynczych pajączków pożerających swoje rodzeństwo, ogryzających truchła i wysysających słodkie soki żywotne.

Te, które przeżyły kilka pierwszych minut po uwolnieniu się z jaja, nasyciły głód fizyczny, a ich ciała o ośmiu odnóżach zaokrągliły się. I na chwilę zapanował spokój.

Ale głód fizyczny okazał się tylko katalizatorem i te bestie, potomstwo Pani Chaosu, przeszły od potrzeb fizycznych do żądań ego, od prostego głodu do pierwszego smaku władzy i wojna rozgorzała na nowo. Gryzły i jadły. Atakowały i pożerały, karmiąc się zarówno przejmującym bólem rywali, jak i zapachem płynącej posoki.

Krzykiem bólu ofiary.

Strachem w ośmiu oczkach, gdy jeden zdobywał przewagę, a drugi uświadamiał sobie, że czeka go zguba.

Radością przelewania krwi.

Te, które przeżyły pierwszą falę szaleństwa, przeszły na drugi poziom, poza fizyczność. Zaspokoiły własne ego, poczucie przewagi, zaznały słodkiego smaku zwycięstwa. I tysiące odpoczywały.

Ale jeszcze nie skończyły.

Gdyż poza głodem i władzą przyszła żądza podniety, prawdziwe znamię Pani Lolth, ostateczne i paradoksalne pragnienie znalezienia się na samej krawędzi katastrofy.

Więc wszystko zaczęło się od nowa. Tysiące zaatakowały, pożerając i będąc pożeranymi, a te, które przeżyły pierwsze chwile nowej próby, zyskały poczucie własnego ja, gdyż były to istoty Lolth, istoty chaosu, a w zamęcie bitewnym, gdzie z każdej strony czaił się niebyt, potomstwo żyło, naprawdę żyło, pławiąc się w świadomości, że każda chwila może być tą ostatnią.

To było piękno chaosu.

To było piękno Lolth.

To było przeznaczenie wszystkich prócz jednego.

 


ROZDZIAŁ 1

 

Pharaun leżał w poszyciu leśnym, wpatrując się we wściekłe ślepia syczących żmij. Z obnażonymi kłami ociekającymi jadem i rozdziawionymi pyskami czerwono-czarne węże prężyły się na trzonku, z którego wyrastały.

Kobieta trzymająca bicz patrzyła na Pharauna z góry, ledwo panując nad wściekłością. Wyższa i silniejsza od mistrza Sorcere, była imponującą postacią. Pharaun nie widział jej twarzy - jasne światło bijące z nieba zalewało mu oczy, zmieniając ją w ciemną sylwetkę o białych jak kość włosach - ale jej głos był równie jadowity jak syki żmij.

- Umyślnie rozdeptałeś tego pająka - powiedziała Quenthel.

- Nieprawda - odburknął mag, wzdrygając się, gdyż breja, w której leżał, przesączała mu się przez elegancką koszulę, ziębiąc plecy. Cieszył się, że pozostali członkowie grupy rozproszyli się w różnych kierunkach i nie mogli go zobaczyć w tak haniebnej pozycji. - Nic nie widzę w tym parszywym świetle. Czy pozwoliłbym, aby moje spodnie znalazły się w tak opłakanym stanie, gdybym widział na tyle dobrze, żeby ominąć jeżyny? Jeśli na ścieżce był pająk, nie zauważyłem go.

Zerknął w lewo, na punkt, który chwilę wcześniej wskazała Quenthel. Kiedy spojrzała w tamtą stronę, wysunął prawą rękę zza pleców.

Jedna ze żmij syknęła ostrzegawczo, ale było już za późno. Mając wolną rękę, Pharaun wymówił słowo aktywujące magię jego pierścienia. Stalowa obrączka wokół palca czarodzieja rozwinęła się natychmiast, wydłużając się i przekształcając w miecz, który szybko jak myśl obrócił się w powietrzu i ciął, mierząc w węże.

Żmije cofnęły się, ledwo unikając siekącego ostrza. Quenthel odskoczyła w tył z brzękiem tuniki. Pharaun zerwał się z ziemi i natarł na nią mieczem.

- Jeggred! - krzyknęła Quenthel, wymykając się spod roztańczonego ostrza. - Broń mnie!

Pharaun wetknął dłoń do kieszeni piwafwi i wydobył z niej szczyptę sproszkowanego diamentu. Wyrzucając w powietrze skrzący się proszek, wykrzyczał słowa zaklęcia, jednocześnie okręcając się dookoła, aby rozrzucić pył. Natychmiast otoczyła go kopuła mocy, migocząc niczym odwrócona czasza.

W ostatniej chwili. Uderzenie serca po zmaterializowaniu się magicznej kopuły z lasu wypadła postać przypominająca drowa. Draegloth rzucił się na kopułę, a pazury jego ogromnych bojowych łap wydawały pisk przypominający wrzaski potępionych, gdy starał się znaleźć punkt zaczepienia na twardej jak diament powierzchni. Jednak pomimo ponawianych prób, za każdym razem się zsuwał.

W końcu poddał się i przysiadł tuż obok magicznej bariery z mniejszymi dłońmi zaciśniętymi w pięści i opartymi o ziemię, z frustracji wysuwając i chowając pazury większych. Wbił w Pharauna spojrzenie nabiegłych krwią ślepiów, po czym targnął wyzywająco głową, aż zmierzwiona grzywa żółtobiałych włosów na jego plecach zafalowała.

Pharaun poczuł jego cuchnący oddech i wzdrygnął się, żałując, że magiczna bariera nie blokuje zapachów.

Stojąca za Jeggredem Quenthel, zasłaniając się puklerzem przypasanym do ramienia, nie spuszczała z oka miecza, który zawisł tuż nad nią. Żmije przy biczu syczały na klingę, a jedna z nich wyciągała się ku niemu, daremnie usiłując go dosięgnąć. Kapłanka sięgnęła po noszoną na biodrze tubę na zwoje, ale zatrzymała się. Nie miała ochoty marnować resztek magii, jaka jej pozostała, na tak błahą kłótnię.

- Odwołaj swojego siostrzeńca i porozmawiajmy - zaproponował Pharaun. Mrużąc oczy, spojrzał w jasnoniebieskie niebo. - I zejdźmy z tego słońca, zanim obróci w pył twój śliczny adamantytowy puklerz.

Źrenice Quenthel rozwścieczonej niesubordynacją Pharauna zwęziły się. Z pewnością uważała, że choć jest mistrzem Sorcere, jako mężczyzna powinien znać swoje miejsce, i marzyła o użyciu jednego z zaklęć, jakie kiedyś otrzymywała od Lolth, aby uwięzić go w pajęczynie i poddać tysiącu wymyślnych tortur, ale Pajęcza Królowa umilkła. Oprócz zwojów wysokiej kapłance nie zostały jej już żadne zaklęcia.

- Jeggred - warknęła. - Odsuń się.

Jeggred niechętnie odsunął się od bariery.

- Tak już lepiej - powiedział Pharaun.

Uniósł prawą dłoń z wyprostowanymi palcami i wymówił słowo-rozkaz. Miecz skurczył się, a potem ruszył w stronę jego ręki i znów schował się w pierścieniu. Zaczął gestykulować, aby opuścić barierę, ale dostrzegł, że Jeggred tężeje.

- Przypominam ci, Quenthel, że mogę zabić to nasienie demonów jednym słowem - ostrzegł Pharaun.

- Jeggred wie o tym - odpowiedziała Quenthel, a obojętność malująca się na jej twarzy upodobniła ją do pozbawionej wyrazu maski. - Sam podejmuje decyzje.

Jeggred warknął - nie wiadomo czy na Quenthel, czy na Pharauna - i splunął na magiczną barierę. Potem wstał i zagłębił się z powrotem w las.

Pharaun pozwolił barierze opaść.

- No dobrze - powiedział, wygładzając wytworne, acz podniszczone podczas podróży odzienie i odrzucając z wysokiego czoła niesforny pukiel białych włosów. - Przepraszam, że nadepnąłem na jedno z dzieci Lolth, ale zapewniam cię, że był to przypadek. Im szybciej opuścimy Krainy Światła, tym lepiej. Nie dość, że postawiliśmy na nogi całą twierdzę Minauth, zabijając wysokiego kapłana domu Jaelre…

- To była twoja decyzja, nie moja - warknęła Quenthel. Ale po chwili uśmiechnęła się. - Choć Tzirik zasługiwał na śmierć.

Żmije przy biczu zasyczały, przyznając jej rację.

Pharaun kiwnął głową, zadowolony, że zgadza się, iż śmierć ta była konieczna. Magia Tzirika pozwoliła drużynie na podróż przez Plan Astralny do Pajęczyny Demonów, władztwa bogini, której służyła Quenthel bogini, która pogrążyła się w niepokojącym milczeniu. Tam odkryli, dlaczego kapłanki Lolth nie mogą już czerpać z jej magii: bogini zniknęła. Jej świątynia wyglądała na opuszczoną, a prowadzące do niej drzwi zostały zapieczętowane ogromnym czarnym kamieniem ociosanym na podobieństwo jej oblicza.

Nie mieli jednak czasu sprawdzić czy taka była wola samej Lolth. Zgodnie z przewidywaniami Pharauna Tzirik zdradził ich, sprowadzając przez magiczną bramę boga, któremu służył. Vhaeraun zaatakował kamienną twarz i prawie udało mu się ją sforsować, gdy pojawił się rycerz Lolth - bóg Selvetarm - aby jej bronić.

Gdy Pharaun zdał sobie sprawę, że Tzirik nie ma najmniejszego zamiaru pozwolić im wrócić, rozkazał Jeggredowi go zabić, mówiąc draeglothowi, że rozkaz wydała sama Quenthel. Śmierć kapłana wyrzuciła drużynę z Pajęczyny Demonów, pozostawiając tam samych bogów. Z tego, co Pharaun wiedział, Selvetarm i Vhaeraun wciąż ze sobą walczyli.

Gdyby Vhaeraun wygrał i zdołał uśmiercić Lolth, byłby to dla drowów początek nowej ery. Pan w Masce faworyzował mężczyzn i był przeciwny matriarchatowi. Jego zwycięstwo bez wątpienia popchnęłoby rozczarowanych mężczyzn z Menzoberranzan do jeszcze większego powstania niż to, które miało ostatnio miejsce. Ale jeśli Selvetarmowi uda się obronić Pajęczą Królową, Lolth może któregoś dnia powrócić i odbudować swą magiczną sieć, po raz kolejny obdarzając swoje kapłanki mocą. Cokolwiek się wydarzy, Pharaun chciał znaleźć się po stronie zwycięzców - a w każdym razie sprawiać wrażenie, że im służy.

- Jak już mówiłem - podjął czarodziej - nie dość, że ścigają nas Jaelre, to jeszcze w lesie roi się od leśnych elfów. Im szybciej znajdziemy się pod ziemią, tym lepiej.

Urwał, aby spojrzeć na las, mrużąc oczy w ostrym świetle odbijającym się od białego, mokrego śniegu, który przykrył drzewa i ziemię. Żałował, że przeniósł drużynę właśnie tutaj. Jego zaklęcie pozwoliło im uciec z twierdzy Jaelre, ale portal, z którego miał nadzieję skorzystać, okazał się nieczynny. Zostali uwięzieni na powierzchni u wylotu płytkiej, kończącej się ślepo jaskini.

- Ciekawe, czy ktokolwiek z pozostałych znalazł już drogę w dół - wymamrotał mag.

Jak gdyby w odpowiedzi, z lasu wyłonił się Valas Hune, który wychynął ze splątanej gęstwiny zarośli w ciszy, która była tylko częściowo zasługą jego magicznej kolczugi. Przy pasie zwiadowcy wisiały dwa zakrzywione sztylety kukri, a do kamizeli miał przypięte czarodziejskie talizmany różnych ras Podmroku. Najemnik, którego zmrużone bursztynowe oczy łzawiły lekko od słońca, miał kwadratową szczękę, która zawsze wyglądała na zaciśniętą. Valas znajdował się w stanie permanentnego napięcia i gotowości, jak gdyby cały czas spodziewał się uderzenia pięścią w brzuch. Jego hebanową skórę znaczyły dziesiątki szarych linii, blaknących pozostałości dwóch wieków starć.

Valas wskazał ruchem głowy kierunek, z którego właśnie przyszedł, i oznajmił:

- Niedaleko stąd jest zrujnowana świątynia. Zbudowano ją wokół jaskini.

Oczy Quenthel błysnęły, a żmije przy jej biczu zastygły, nasłuchując.

- Czy prowadzi do Krain Poniżej? - zapytała.

- Tak, pani - odparł Valas, kłaniając się lekko.

Pharaun podszedł do zwiadowcy i położył mu rękę na ramieniu.

- Dobra robota, Valasie - powiedział serdecznie. - Zawsze twierdziłem, że potrafisz wywęszyć każdy tunel. Prowadź! Zanim się obejrzymy, będziemy już w Menzoberranzan, gasząc zasłużone pragnienie najlepszymi trunkami, jakie…

- Nie sądzę. - Quenthel stała z rękami na biodrach i wzrokiem równie jadowitym jak żmije przy jej biczu. - Bogini zniknęła, prawdopodobnie została zaatakowana. Musimy ją odnaleźć. - Jej oczy zwęziły się. - Chyba nie proponujesz, żebyśmy odwrócili się od Lolth, co, Pharaunie? Jeśli tak, jestem pewna, że matki opiekunki dopilnują, abyś otrzymał stosowną karę.

Valas przeniósł wzrok z Pharauna na Quenthel, po czym zrobił krok w bok, zrzucając rękę Pharauna ze swojego ramienia.

- Odwrócili się od Lolth? - zapytał Pharaun, chichocząc, aby ukryć zdenerwowanie. - Bynajmniej. Sugeruję tylko, żebyśmy wypełnili rozkazy matki opiekunki. Kazała nam się dowiedzieć, co się stało z Lolth i dowiedzieliśmy się tego. Może nie znamy jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale ułożyliśmy już ważną część łamigłówki. Matka opiekunka z pewnością życzyłaby sobie, żebyśmy zdali jej raport z naszych dotychczasowych odkryć. Ponieważ arcymag przestał odpowiadać na moje przesłania, nie możemy mieć pewności, że otrzymuje nasze raporty. Założyłem, że zdamy raport osobiście.

- Wystarczy, że wyślemy tylko jedno z nas - powiedziała Quenthel. - Ale nie będziesz to ty. Masz inne, ważniejsze zadania. - Urwała na chwilę, zastanawiając się. - Potrafisz przyzywać demony, czyż nie?

Pharaun uniósł brew.

- Znam zaklęcia przyzywające, to prawda - odrzekł. - Alę co to ma wspólnego z…

- Powrócimy do Pajęczyny Demonów - tym razem w naszych ciałach - odparła Quenthel. - I z bardziej godnym zaufania przewodnikiem niż Tzirik.

Valas wzdrygnął się.

- Demonem? - Małomówny zwykle zwiadowca zauważył groźne spojrzenie Quenthel, ale zdał sobie sprawę, że odezwał się na głos i ukłonił się. - Jak rozkażesz, pani.

Pharaun był bardziej bezpośredni.

- Zakładając, że przywołam demona, jak mamy go powstrzymać przed rozszarpaniem nas na strzępy, nie mówiąc już o zmuszeniu go do poprowadzenia wycieczki do Otchłani? Nawet arcymag Gromph nie ośmieliłby się przywołać demona bez złotego pentagramu, aby go spętać. Jesteśmy w dziczy, w Krainach Słońca, jeśli nie zauważyłaś. Skąd mam wziąć komponenty zaklęcia…

- Jeggred.

Pharaun zamrugał, zastanawiając się czy dobrze słyszy.

- Jeggred - powtórzyła. - Użyjemy jego krwi. Możesz nią narysować przyzywający diagram.

- Ach - zaklął pod nosem Pharaun, uświadamiając sobie, że Quenthel ma, niestety, rację. Krew draeglotha mogła rzeczywiście spętać demona, ale tylko jednego - demona, który spłodził syna opiekunki Baenre. Demona, który był ojcem Jeggreda.

Pharaun nie miał najmniejszej ochoty się z nim spotykać, cieleśnie czy w jakikolwiek inny sposób, ale rozumiał, że nie ma większego wyboru, jeśli chce nadal uchodzić za wiernego sługę Lolth, co było konieczne, jeśli miał pozostać mistrzem Sorcere. Tak jak przed chwilą Valas, mag skłonił się.

- Jak rozkażesz, mistrzyni - powiedział, wymawiając ostatnie słowo z sarkazmem, aby przypomnieć jej, że jej tytuł jest pusty. Mogła być mistrzynią Arach-Tinilith w Menzoberranzan, ale on nie był jedną z jej trzęsących się ze strachu nowicjuszek. Wyciągnął rękę w kierunku wskazanym wcześniej przez Valasa. - Ale rzucaniem czarów zajmijmy się pod ziemią, dobrze? Mam dość tego paskudnego słońca.

Gdy Valas i Quenthel ruszyli, Pharaun udał, że idzie za nimi. Przystanął, zerwał gałązkę i zebrał nią ze ścieżki fragment pajęczyny. Lolth milczała, ale lepkie sieci tkane przez jej potomstwo były wciąż użyteczne. Stanowiła ona jeden z komponentów wielu używanych przez niego zaklęć. Wetknąwszy owiniętą pajęczyną gałązkę do kieszeni, pospieszył za resztą.



ROZDZIAŁ 2

 

Halisstra stała na szczycie urwiska, spoglądając na rozpościerający się przed nią las. Przysypane śniegiem drzewa ciągnęły się jak okiem sięgnąć we wszystkich kierunkach, tu i ówdzie urozmaicone przeraźliwie niebieską plamą jeziora lub rozdzielone drogą równą i prostą jak przedziałek we włosach. Halisstra po raz pierwszy zrozumiała, co oznacza słowo „horyzont”. Była to ta odległa linia, gdzie ciemna zieleń lasu spotykała się z kłującym oczy, poznaczonym smugami bieli błękitem nieba.

Stojący obok niej Ryld zadrżał.

- Nie podoba mi się tu - stwierdził, osłaniając oczy dłonią. - Czuję się… odsłonięty.

Halisstra spojrzała na pot spływający po hebanowych skroniach Rylda i sama zadrżała, gdy lodowaty zimowy wiatr smagnął ją po twarzy. Chociaż z boku urwiska znaleźli stare, zniszczone stopnie wyciosane w skale, wspinaczka była długa i męcząca. Nie potrafiła wyjaśnić, co skłoniło ją, żeby poprowadzić Rylda na jego szczyt, ani dlaczego nie czuła w ogóle niepokoju, który odczuwał fechmistrz. Jednak pomimo zdenerwowania Ryld - który dorównywał Halisstrze wzrostem, chociaż był mężczyzną - był wojownikiem w każdym calu. Przez plecy miał przewieszony wielki miecz, nosił kirys z napierśnikiem z krasnoludzkiego brązu, naramienniki i nałokietniki, które osłaniały jego żylaste, umięśnione ramiona ciężką stalą. Przy pasie wisiał mu krótki miecz do walki w zwarciu. Włosy miał przycięte krótko, tuż przy czaszce, tak by przeciwnik nie mógł go za nie złapać w czasie walki. Na głowie miał tylko krótką szczecinę, tak białą jak długie do ramion loki Halisstry.

- W Ched Nasad mieszkał krótko pewien mieszkaniec powierzchni, ludzki mag - powiedziała Halisstra. Bezkres nieba nad głową sprawiał, że mówiła przyciszonym głosem. Miała wrażenie, że bogowie czają się tuż za chmurami, obserwując ich. - Mówił, że w naszym mieście czuje się tak, jak gdyby mieszkał w pokoju o zbyt niskim suficie, że cały czas jest świadomy stropu jaskini wiszącego mu nad głową. Śmiałam się z niego. Jak ktokolwiek mógł czuć się osaczony w mieście o tak luźnej zabudowie, mieście zawieszonym na cienkich pasmach skamieniałych pajęczych nici? Ale teraz chyba rozumiem, co miał na myśli. - Wskazała na niebo. - Tu jest tyle… przestrzeni.

Ryld chrząknął.

- Napatrzyłaś się? Nie znajdziemy tu wejścia do Podmroku. Zejdźmy z powrotem na dół i schrońmy się przed wiatrem.

Halisstra kiwnęła głową. Wiatr przeciskał się przez jej kolczugę, a nawet przez grubo watowaną tunikę, która okrywała ją od szyi po kolana i od ramion do łokci. Na srebrnej płytce przyczepionej do piersi pancerza widniał symbol miecza ustawionego sztychem do góry na tle księżyca w pełni otoczonego nimbem srebrzystych promieni. Był to święty symbol Eilistraee, bogini drowów mieszkających na powierzchni. Watowanie kolczugi wciąż pachniało krwią - krwią kapłanki zamordowanej przez Halisstrę. Zapach unosił się nad zbroją niczym duch, chociaż krew miała już kilka dni.

Po tym, jak jej własna zbroja została skradziona, Halisstra przywłaszczyła sobie nie tylko zbroję Seyll, ale również jej tarczę i broń, między innymi długi smukły miecz z wydrążoną rękojeścią podziurawioną na całej długości otworami - rękojeścią, którą można było podnieść do ust i zagrać na niej jak na flecie. Piękna broń, ale na nic się Seyll nie zdała - zginęła, zanim zdążyła jej dobyć. Uśpiona udanym zainteresowaniem Halisstry jej boginią, zupełnie się nie spodziewała nagłego ataku. Lecz pomimo zdrady kapłanki Pajęczej Królowej, powiedziała jej: „Wciąż wiążę z tobą nadzieje”. Powiedziała to z taką pewnością, jak gdyby nawet w ostatnich chwilach życia oczekiwała, że Halisstra ją ocali.

Była głupia. Ale Halisstra nie mogła zapomnieć jej słów, tak jak nie mogła się pozbyć zapachu krwi z przywłaszczonego pancerza.

Czy to było właśnie poczucie winy - uciążliwy smród, którego nijak nie można się było pozbyć?

Rozgniewana własną słabością, odepchnęła od siebie tę myśl. Seyll zasługiwała na śmierć. Kapłanka wykazała się głupotą, pokładając zaufanie w osobie innej wiary - i to tym większą, że zaufała innej drowce.

A jednak, pomyślała Halisstra, przystając, żeby puścić Rylda przodem, w jednym Seyll miała rację. Byłoby miło nie musieć się zawsze troszczyć o własne plecy.

 

*

 

 

Ryld schodził po stopniach w milczeniu, wsłuchując się w cichutkie pobrzękiwanie kolczugi Halisstry i na próżno starając się nie myśleć o kształtnych nogach, które zobaczyłby, gdyby tylko się odwrócił. Co się stało z jego koncentracją? Jako mistrz Melee-Magthere powinien nad sobą panować, ale Halisstra usidliła go w sieci pożądania mocniejszej niż jakakolwiek sieć upleciona przez magię Lolth.

U stóp schodów, z dala od przejmującego wichru wiejącego na odsłoniętym szczycie urwiska, Halisstra zatrzymała się, żeby obwieść palcem wycięty w skale kształt sierpa.

- To było kiedyś święte miejsce - oznajmiła, spoglądając na połamane kolumny rozrzucone wśród spowitych całunem śniegu drzew.

Ryld skrzywił się. W Świecie Ponad roślinność obrastała wszystko niczym pleśń. Brakowało mu gładkich kamiennych ścian jaskiń, wolnych od zapachu wilgotnego iłu i liści, który zatykał mu nozdrza. Rozkopał śnieg butem, odkrywając popękaną kamienną posadzkę.

- Skąd wiesz? - zapytał.

- Sierp księżyca to symbol Corellona Larethana. Elfy zamieszkujące niegdyś te lasy musiały oddawać mu w tym miejscu cześć. Kapłani wspinali się zapewne po tych stopniach, aby praktykować swą magię w świetle księżyca.

Ryld spojrzał spod zmrużonych powiek na płomienną kulę wiszącą na niebie.

- Księżyc nie jest przynajmniej tak jasny jak słońce - zauważył.

- Jego światło jest bardziej miękkie - odparła Halisstra. - Słyszałam, że to dlatego, że bogowie, których jest symbolem, są łagodniejsi dla swoich wyznawców, ale nie wiem, czy to prawda.

Ryld wpatrywał się przez jakiś czas w ruiny, a potem rzekł:

- Bogowie elfów zamieszkujących powierzchnię nie mogą być silni. Corellon pozwolił, żeby jego świątynia popadła w ruinę, a bogini Seyll nie była w stanie uratować jej przed tobą.

Halisstra kiwnęła głową.

- To prawda. A jednak gdy wiele tysięcy lat temu Lolth próbowała obalić Corellona i mianować na jego miejsce nowego koronala, została pokonana i musiała skryć się w Otchłani.

- Akademia uczy, że bogini z własnej woli opuściła Arvandor - przypomniał Ryld. A potem wzruszył ramionami. - Był to raczej strategiczny odwrót.

- Być może - zadumała się Halisstra. - Wciąż jednak prześladuje mnie myśl, że to, co widzieliśmy w Pajęczynie Demonów, ten czarny kamień ociosany na kształt oblicza Lolth, był czymś w rodzaju zamka, pieczęci, która czyni ze świątyni Lolth jej więzienie. Więzienie narzucone jej przez jakiegoś innego boga. Czy Lolth kiedyś się z niego wydostanie, czy może będzie w nim tkwić całą wieczność, a jej magia już na zawsze pozostanie stłumiona?

- Właśnie tego chce się dowiedzieć Quenthel - powiedział Ryld.

- Podobnie jak ja - odrzekła Halisstra. - Ale z innych powodów. Skoro Lolth jest martwa albo tkwi w wiecznej Zadumie, jaki sens ma wypełnianie rozkazów Quenthel?

- Jaki ma sens? - zawołał Ryld. Zaczynał dostrzegać niebezpieczne rozstaje, na jakie zaprowadziły Halisstrę jej rozmyślania. - Tylko taki: z zaklęciami czy bez, Quenthel Baenre jest Mistrzynią Arach-Tinilith i pierwszą siostrą domu Baenre. Gdybym się jej sprzeciwił, straciłbym moją pozycję mistrza Melee-Magthere. W chwili, w której Menzoberranzan dowie się o mojej zdradzie, wszyscy członkowie Akademii dobędą sztyletów, chcąc utoczyć mi krwi.

Halisstra westchnęła.

- To prawda. Ale może w innym mieście…

- Nie mam ochoty prosić o odpadki z cudzego stołu - powiedział szorstko Ryld. - A jedyne miasto, w którym mogłem zamieszkać, zostało zniszczone i to dzięki twojemu domowi. Ponieważ Ched Nasad przestało istnieć, nie masz dokąd wracać. Tym bardziej powinnaś spróbować wkraść się w łaski Quenthel, żeby znaleźć w Menzoberranzan nowy dom, kiedy już wrócimy do Podmroku.

- A jeśli nie wrócę? - zapytała Halisstra po dłuższym milczeniu.

- Co takiego?

- A jeśli nie wrócę do Podmroku?

Ryld obrzucił spojrzeniem las otaczający ich ze wszystkich stron. W przeciwieństwie do cichych tuneli z litej skały, do których był przyzwyczajony, porowata ściana drzew i krzewów była pełna szelestów, trzasków i szybkich ruchów zwierzątek przeskakujących z gałęzi na gałąź. Nie potrafił zdecydować, co jest gorsze: uczucie własnej małości, jakiego doznawał pod pustym bezkresem nieba, czy to, którego właśnie doświadczał - wrażenie, że las ich obserwuje.

- Jesteś szalona - powiedział do Halisstry. - Samej nie uda ci się tu przeżyć. Zwłaszcza bez zaklęć, które…

W oczach Halisstry zapłonął gniew. Ryld pożałował nagle pochopnych słów. Przez to wszystko, co mówiła o bogach Świata Ponad, zapomniał na chwilę, że jest również kapłanką Lolth i pochodzi ze szlacheckiego domu. Zaczął kłaniać się nisko i prosić o przebaczenie, ale ku jego zaskoczeniu ona położyła mu rękę na ramieniu.

A potem powiedziała coś tak cichym szeptem, że musiał wytężyć słuch, żeby usłyszeć.

- Razem udałoby nam się przeżyć.

Wbił w nią wzrok, zastanawiając się, czy się nie przesłyszał. Przez cały czas miał przemożną świadomość jej dłoni na swoim ramieniu. Dotyk jej palców był lekki, ale wydawał się palić mu skórę, oblewając go gorącem.

- Razem mogłoby nam się udać - przyznał, ale zaraz pożałował, że się odezwał, widząc błysk w jej oczach.

Sojusz, do którego niechcący właśnie przystąpił, prawdopodobnie nie będzie trwalszy niż przyjaźń łącząca go kiedyś z Pharaunem. Halisstra będzie go utrzymywać tak długo, jak długo będzie służył jej celom, i porzuci go w chwili, w której stanie się niewygodny. Tak jak zrobił to Pharaun, zostawiając Rylda samego, kiedy obaj starali się uciec z fortecy Syrzana.

Umiejętność medytacji ocaliła wtedy Ryldowi życie i pozwoliła mu pokonać przeciwników. Później, kiedy znów spotkał się z Pharaunem, mag poklepał go po plecach i udał, że od samego początku ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin