Kwiat paproci.pdf

(67 KB) Pobierz
7958782 UNPDF
Bajarka opowiada
KWIAT PAPROCI
Dawno, bardzo dawno rósł ogromny las, otoczony ze
wszystkich stron bagnistymi łąkami. U stóp prastarych
sosen, dębów i jodeł tłoczyły się krzewy i zioła tak gęsto, że
trudno było przecisnąć się między nimi. Z moczarów dookoła
unosiły się mgły i otulały drzewa, a wśród ponurych mroków
leśnych rozlegał się ryk dzikich zwierząt.
Ludzie mówili, że ten las jest zaklęty.
Zdarzyło się kiedyś, że pewien chłopak, który wracał z
jarmarku wieczorem, zabłądził w owym lesie. Ten chłopak
nazywał się Dzięcioł. Był to leń i próżniak. Zamiast wziąć się
do roboty, marzył tylko o tym, żeby zdobyć bogactwo jakimś
czarodziejskim sposobem.
Kiedy spostrzegł, że jest w zaklętym lesie i nie wie,
którędy z niego się wydostać, ogarnęło go przerażenie i pot
wystąpił mu na czoło. Dookoła ciemność, posępny szum —
czasem przedrze się między gałęziami słaby promień
księżyca i zaraz gaśnie. Ani drogi, ani żywego ducha —
brrr...
Dzięcioł przedzierał się przez zarośla, żeby wydostać się z
lasu jak najprędzej i drżał ze strachu jak w gorączce.
Wtem dostrzegł w ciemnościach światełko. ,,Ktoś tu widać
mieszka", pomyślał, ,,albo chłopaki, co pasą konie, rozpaliły
sobie ognisko na polanie. Nareszcie nie będę sam".
Spieszył w kierunku światełka. Ale kiedy zobaczył je z
bliska, przestraszył się jeszcze bardziej. Bo to był dziwny,
blada wy płomień, dołem niebieski i górą czerwony. Palił się
w kotlince, biegł chwilami po ziemi i chwiał się przy tym. Nie
zapalały się od niego suche gałęzie ani mech, ani nic;
płomyk palił się cicho, jakby wychodził spod ziemi i świecił
jakoś złowrogo.
Dzięcioł zaczął uciekać. Raz po raz oglądał się trwożnie i
przekonał się, że nie jeden, ale kilka takich płomyków
biegnie za nim i ściga go jakby widma jakie.
Przedarł się przez krzaki na skraj lasu i gnał skacząc nad
bagnem z kępy na kępę, o mało się nie utopił. Wreszcie
udało mu się wydostać na czyste pole, skąd widział już
światła swojej wioski.
Nazajutrz opowiedział sąsiadom, co mu się przydarzyło.
— E, przywidziało ci się ze strachu — powiedział jeden. —
Skąd by się jawiły takie ognie? Uderzyłeś pewno głową o
pień po ciemku i skry sypnęły ci się przed oczami, jak to
bywa, kiedy człowiek dostanie w łeb.
— Nie mówcie tak, sąsiedzie, żeby jakiego licha nie
obrazić — przerwał inny. — Albo to nie wiecie, że po
cmentarzach i pustkowiach palą się takie zaklęte światła? To
upiory daremnie szukają spokoju, a czasami zwodzą ludzi
umyślnie.
— A ja wam mówię, że tam był skarb zakopany! —
zawołała starucha, o której szeptano, że jest czarownicą. —
Jakby Dzięcioł nie uciekł, tylko oznaczył to miejsce jakim
kołkiem czy kamieniem, mógłby tam wrócić i znalazłby takie
bogactwo, że wystarczyłoby mu go do końca życia.
Odtąd chłopak nie miał spokoju. Wciąż przemyśliwał o
zaklętym lesie, o dziwnym płomyku i o skarbie. Jak się do
niego dobrać? Bał się tam wrócić, a coś go ciągnęło.
Chodził tak któregoś dnia po swoim dziedzińcu i dumał,
wtem coś w studni zaszumiało i wyskoczył z niej cień nie
cień — sam diabeł.
Na peruce z warkoczykiem miał nasadzony trójgraniasty
kapelusz, a spod kusego fraczka wystawał mu ogon.
— Ojej — wrzasnął Dzięcioł — a to co za jeden?
— Nie bój się, chłopcze — przemówił diabeł spokojnie. —
Ja sobie chodzę po okolicy, bo mój pan kazał mi nakupić jak
najwięcej dusz.
— Jakich dusz?
— Takich, jakie się trafią: dusze pijaków, nierobów,
złodziejów, jak się zdarzy.
— Czemuż to od samych nicponiów waść dusze kupujesz?
— Bo porządni ludzie nie chcą mi swoich dusz sprzedać.
— Dużo za nie waść płacisz? — dopytywał się Dzięcioł
dalej.
— Ho, ho, pieniędzy nie żałuję! Dla mojego pana
pieniądze to jak trociny, tyle ich ma. Zapisz się do nas na
wieczną służbę, to i tobie nie zabraknie złota.
— A ile byście mi dali za moją duszę? — zapytał Dzięcioł
rozłakomiony.
— Dam ci skarb zaklęty w lesie — obiecał diabeł.
Dzięcioł zawołał:
— Zgoda! Przynieś mi ten skarb.
— Nie, to ty sam musisz go wykopać — powiedział diabeł.
— Ale ja ci doradzę, jak masz się do tego wziąć. Tylko
wpierw przysięgnij, że twoja dusza będzie moja.
— Przysięgam! — zawołał Dzięcioł nie myśląc o tym, co
mówi i że sam siebie gubi na wieki, tak go chciwość
zaślepiła.
— No to idź do czarownicy, która mieszka za wsią w
chatce na uroczysku. Powiedz jej, że ja cię przysyłam, a ona
ci wytłumaczy, co masz zrobić.
To powiedziawszy diabeł podskoczył, wywinął koziołka w
powietrzu, grzmotnął się o ziemię, aż płomień buchnął. I
znikł.
Nazajutrz skoro świt poszedł Dzięcioł do czarownicy.
Mieszkała ona w chatce na pustkowiu. Dookoła piasek i
kamienie, tylko z rzadka to oset rośnie, to piołun. Na dachu
kraczą wrony i kruki.
Dzięcioł cisnął w nie kamieniem, ale kamień odbił się od
dachu i uderzył go w czoło, a inne kamienie, te, które leżały
przy drodze — wyśmiewały się z chłopaka, że nie trafił.
Dzięcioł wpadł w złość i zaczął te kamienie kopać nogami i
deptać. Wtem ktoś zaskrzśczał z góry:
— Nie krzywdź moich dzieci!
Dzięcioł podniósł głowę zdziwiony i zobaczył czarownicę,
która krzyczała na niego wyglądając z komina:
— Jeżeli masz do mnie sprawę, to rozbierz się, włóż
ubranie na wywrót i wleź do chaty na czworakach tyłem!
Dzięcioł tak zrobił. W chatce czarownicy fruwały same
skrzydełka, a główki z dziobkami siedziały na żerdkach.
Wszystko to szczebiotało i piszczało aż strach.
— Cicho mi tam! — wrzasnęła czarownica na ptaki i
zapytała Dzięcioła: — Czego chcesz?
Chłopak powiedział, z czym przyszedł. Czarownica nie
chciała o niczym słyszeć, póki Dzięcioł nie odbędzie trzech
prób.
— Najpierw masz mi nanosić tyle wody na paznokciu
serdecznego palca, żeby to wiadro było pełne — rozkazała.
Dzięcioł poskrobał się po głowie i zaczął nosić wodę na
paznokciu. Nosił trzy dni, upadał ze zmęczenia, ale napełnił
wiadro.
— Teraz zbieraj piasek przed moją chatą, ziarnko po
ziarnku, i ustaw mi z niego słup wysoki aż pod sam komin.
Ale uważaj, żeby wiatr nie zwiał ani jednego ziarnka!
Dzięcioł taki był chciwy skarbu, że i to potrafił zrobić.
— Teraz idź do lasu i policz, ile w nim jest liści — kazała
czarownica.
„Jakże to zrobię, żeby się nie pomylić i nie opuścić ani
jednego listeczka?", myślał Dzięcioł zafrasowany. Usiadł pod
drzewem i dumał, a im dłużej myślał, tym bardziej rozumiał,
że temu zadaniu nie podoła.
Wtem usłyszał nad sobą pisk i zobaczył gniazdo sikory. To
jej pisklęta dopominały się o jedzenie. Dzięcioł był
rozdrażniony i z tej złości chciał zrzucić na ziemię gniazdo z
pisklętami. Ale sikorka zawołała:
— Nie rób tego, zmiłuj się, bo mi dzieci pozabijasz!
Oszczędź je i odejdź spokojnie, a ja ci się odwdzięczę.
— Dobrze — powiedział Dzięcioł. — Policz, ile jest liści w
lesie, to nie zrobię wam nic złego i odejdę.
Sikorka zwołała wszystkie ptaki leśne. Jak zaczęły razem
z nią liczyć, to już po godzinie skończyły.
Sikorka przyfrunęła do swego gniazdka i zaszczebiotała:
— Liści w lesie jest milion milionów i jeszcze połowa tego i
jeszcze ćwierć tej połowy. Kto nie wierzy, niech sam policzy i
sprawdzi.
Dzięcioł wrócił do czarownicy, a ta go pochwaliła:
— Zuch z ciebie. Ja wiem, że liści jest właśnie tyle, ile
mówisz. Teraz powiem ci, w jaki sposób możesz znaleźć
skarb. Weź łopatę, siekierę i worek, a także białą chusteczkę.
Idź w wigilię świętego Jana do lasu, rozłóż chusteczkę pod
paprocią i czekaj. Nie zaśnij aby i nie bój się, kiedy będą ci
się ukazywać przeróżne strachy. Patrz uważnie na paproć, bo
ona tej nocy zakwitnie, otworzy się na niej jakby gwiazdka
świecąca. Nie dotykaj tej gwiazdki, tylko strząśnij ją
ostrożnie na chusteczkę i zawiń starannie. Będziesz wtedy
panem skarbu. Jak się to stanie, tego ci nie powiem,
przekonasz się sam. Ale pamiętaj, żebyś się za siebie nie
oglądał, kiedy będziesz niósł skarb do domu, bo pieniądze
zamieniłyby się w trociny.
Dzięcioł z wielką niecierpliwością doczekał się wigilii
świętego Jana, kiedy to obchodzą sobótki. Wtedy poszedł do
lasu, chociaż bał się okropnie. Noc była ciemna. To sowa
huczała mu nad głową, to skrzeczały żaby na bagnach, to
wilki wyły w głębi lasu, to wąż zasyczał w krzakach... A
wicher szamotał gałęziami drzew, które szumiały złowrogo.
Przerażony Dzięcioł rozłożył chusteczkę pod paprocią,
zaczaił się i czekał.
Nagle wszystko ucichło. Cały las jakby zamarł, a na jednej
z łodyg paproci zapłonęła prześliczna gwiazdka.
Dzięcioł ukląkł i ostrożnie potrząsnął paprocią. Gwiazdka
zamigotała, ale nie spadła. Potrząsnął drugi raz — spadła na
listek, stoczyła się po nim jak iskra i zawisła na krawędzi.
Potrząsnął trzeci raz — gwiazdka spadła na jego chustkę.
Chłopak chwycił chustkę za wszystkie cztery rogi, zawinął
ją prędko i schował w zanadrze.
Wtedy coś dziwnego zaczęło z nim się dziać, jakby mu
spadła z oczu zasłona, jakby mu się one otworzyły na
wszystkie tajemnice przyrody.
Rozumiał już teraz, co wyje wilk i co skrzeczą żaby,
rozumiał nawet szum wichru i migotanie gwiazd na dalekim
niebie. Czuł w sobie jakąś moc niezwykłą. Wiedział, że odtąd
może przemienić się, w co zechce: w skałę, w roślinę czy w
zwierzę, a nawet w innego człowieka. Czuł, że będzie mógł
rzucać czary także na innych ludzi.
Potrafił teraz wypatrzyć wszystko, co zaryglowano w
skrzyniach czy zamurowano, czy zakopano w ziemi. Nie
przeszkadzały mu w tym nawet ciemności nocne.
Poszedł natychmiast w głąb lasu. Bez trudu odnalazł to
miejsce, gdzie był zakopany skarb. Nie bał się już teraz
płomyka, który nad nim tańczył, tylko śmiało uderzył rydlem
w ziemię.
Wtem ziemia zadrżała jak żywa, a w jej głębi coś jęknęło
głucho, jakby chciało ostrzec Dzięcioła: „Nie rób tego,
chłopcze!"
On nie zważał na nic. Odrzucił ziemię i drugi raz uderzył
łopatą. Wtedy cały las zagrzmiał straszliwym rykiem, piskiem
i wyciem, jakby odezwały się naraz wszystkie zwierzęta
leśne.
Dzięcioł zadrżał i włosy zjeżyły mu się na głowie. Ale
uderzył łopatą po raz trzeci.
Wtedy usłyszał tętent tysięcy kopyt, rżenie i kwik koni,
dudnienie wozów, trzaskanie biczów i okrzyki:
— Z drogi, bo cię przejedziemy!
Ale Dzięcioł nie zapomniał, co mu powiedziała czarownica,
i kopał dalej, choć serce zamierało w nim ze strachu.
Syczały na niego węże i oplatały mu się dookoła ramion.
Smoki szczerzyły zęby i ziały ogniem z paszcz. Olbrzymy jak
dęby groziły mu maczugami. Ale Dzięcioł, oblewając się
potem, kopał poty, aż łopata szczęknęła o coś twardego.
Buchnął płomień i zgasł. Księżyc wyjrzał zza chmur. W
lesie zrobiła się taka cisza, jakby nie było przed chwilą tych
wszystkich strachów i hałasów.
W promieniach księżyca błysnęła w dole pokrywa
ogromnego kotła. Dzięcioł zeskoczył w głąb dołu. Kocioł był
szczelnie zalutowany. Dzięcioł musiał rozbić go toporem.
A wtedy błysnęły mu złote dukaty.
Czerpał pełnymi garściami i nasypał do worka tych
pieniędzy, ile tylko mógł udźwignąć. Potem zasypał dół
ziemią dla niepoznaki, bo chciał wrócić kiedyś po resztę
skarbu.
Zarzucił z trudem ciężki swój worek na plecy i ruszył ku
domowi nie oglądając się za siebie.
Ledwo wyszedł z lasu, usłyszał za sobą tętent koni i
okrzyki:
— Łapać złodzieja! Chwytać go!
Przerażony Dzięcioł co prędzej zamienił worek ze złotem
w pieniek, a siebie samego w muchomora. Pokrzykując
przebiegli obok niego dzicy jeźdźcy na koniach czarnych jak
sadze i pognali dalej, błyskając szablami.
Wtedy pieniek stał się znowu workiem, a muchomor
człowiekiem. Dzięcioł chwycił worek i powlókł się dalej co sił.
Już doszedł do połowy drogi, kiedy usłyszał za sobą tętent
i wrzask nowej pogoni, a strzały z łuków zaczęły ze świstem
szyć krzaki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin