Clancy Tom - Power Plays 02 - Sprawa Oriona.doc

(1206 KB) Pobierz

Tom Clancy

Martin Greenberg

 

POwER PlAYS 2

SPRAWA ORIONA

 

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000

Przełożył Jarosław Kotarski

Tytuł oryginału Tom Clancy’s Power Plays: Shadow Watch

Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved

Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House

Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne

Jacek Pietrzyński

PODZiĘKOWANIA

Chciałbym podziękować Jerome’owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi Cerasinie-mu, Larry’emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin Putnam, a szczególnie: Phyllis Grann, Da-vidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi. Dziękuję Dougowi Little-johnsowi, Kevinowi Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad Sprawą Oriona, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. Jak zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku.

Tom Clancy

Wydanie I

ISBN 83-7120-966-5

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel.

879-38-88

 

* * *

 

1

CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH

im.J. F. KENNEDY’EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001

 

Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie wciąż doskonale pamiętała, jak wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając podniecenie i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie.  Astronautka, gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją świat, pozostały takie same. Ale zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie Caulfield, która żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała z popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały idealne warunki do startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po wschodni brzeg wyspy Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu.  W przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie. Nie było żadnych falstartów czy frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek powodujących przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu.  Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego misją i innymi oficjelami z NASA, Annie odprowadziła swoją załogę (zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) do pojazdu, który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji, jak zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA specjaliści z agencji reklamowych. Mimo to zaskoczyła ją liczba czekających przed wejściem dziennikarzy i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które wyglądały niczym przerośnięte gąsienice. Był nawet ktoś z jednej z sieci telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym zastanowiła, przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano. Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na mianowanie jej koordynatorem astronautów, co było całkiem wysoką pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na przyciągnięcie większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką rolę, mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę. Wysłanie w przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego ISS, jak w skrócie określano międzynarodową stację kosmiczną, opóźniło się znacznie z powodu problemów finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało zostać połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano wystrzelenie z rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego modułu badawczego. Nie licząc politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą wrzawę otaczającą misję. Był to dla niej największy z dotychczasowych krok ku realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w końcu winę i ból, które dotąd w niej przeważały. Co prawda, stanowiły niejako produkt uboczny, ale dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie.  Stała przed wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała pułkownika Jima Rowlanda oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się jej w pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do pojazdu i przyjrzał tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą lotu, przystojnym i energicznym mężczyzną, który zdawał się pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs astronautów. W tej chwili przepełniała go niecierpliwość, którą w pełni mógł zrozumieć jedynie ten, kto widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu mil.Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od lat ubrani byli wszyscy astronauci w trakcie startów i lądowań. Uśmiechnęła się, wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet - odparła, wolno wymawiając słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość dawno, motto szkoły brzmiało „Wypluła nas Ziemia”.

Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym odwrócił się i wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno pozostali członkowie załogi. Niedługo potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się dziennikarzom. Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do pokoju startowego przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum były cztery takie olbrzymie pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B.  Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych oddzielonych niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową, robiła wrażenie nawet wtedy, gdy nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy pełno w niej było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca. Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej była zupełnie nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej mężczyzna posłał jej zaintrygowane spojrzenie z gatunku: „Na jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?” Przyzwyczaiła się do takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie sprawę, że przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co prawda, niewielu biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie dziesięć lat, nie rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu widzenia Annie - głównego wykonawcy międzynarodowej stacji kosmicznej. Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale to prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... - Roger Gordian. - Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny zwolennik naszego programu. Aha, wystarczy po prostu Annie. - No tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza forma. - Wskazał na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię pani mojego wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki czy inny sposób stoi generalnie za wszystkim, co nasza firma zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie dłonie i Megan dodała:

Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie.

Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności między byłymi myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor.

Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała.

Gordian skinął głową.

- Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej wysokości nad Khe Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z 355. z Laosu, a następne pięć lat spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - „Hanojski Hilton”. Mój Boże, prawda. Czytałam, jak traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając sobie detale.

Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców mianem „Hotelu Złamanych Serc”. Pierwszy nazwali Zmiękczalnią, drugi - Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się znaleźli.  Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi, który tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki torturowanych. Ten oraz podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się chce, ale trzeba przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec.  Potrafiono w nich wymusić pożądane zmiany behawioralne u najbardziej nawet zatwardziałych i niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna kolonia karna na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach stóp. Przeżyłaś chyba tylko dzięki łasce boskiej.Dzięki łasce boskiej, kursowi przetrwania, radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się w twój system naprowadzająco-rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja.

- Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać było, że poczuł się nieswojo. Czym prędzej zmienił temat, wskazując na salę. - Choć założę się, że zgodzimy się, że to rzeczywiście jest godne uznania. Annie, nieco zaskoczona, przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała ludzi, myliła się raczej rzadko miała właśnie okazję zobaczyć przebłysk autentycznej skromności swego rozmówcy. U kogoś takiego jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement.  Uczyła się naturalnie na własnych błędach i nie były one najsympatyczniejsze. - To twój pierwszy start? - spytała. - W innej niż rola widza, tak. Kiedy nasze dzieci były jeszcze dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne przeżycie, ale w porównaniu z obecnością w centrum startowym... - Drętwieją palce, a serce podskakuje - powiedziała ze zrozumieniem Annie. - Sądzę, że dla ciebie to też jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem.

- I nigdy nie będzie.

Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora NASA Charlesa Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości przebywających w sąsiednim pokoju.Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając się nad opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje, że trudno wszystko ogarnąć.   Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi w kosmos to skomplikowany proces. Nawet astronauci nie pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata treningów i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych ściągach? - Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. - Mały krok dla ludzkości, wielki dla rzepów. Klej może być zbyt słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, lecz folii z rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała, co nas czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak dotąd wszystko idzie dobrze. Zespół odprowadzający zamknął i zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko startowe i uda się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające start rozpoczęło się wiele godzin temu, ale na pokładzie promu i tak jest mnóstwo przełączników, więc teraz załoga upewnia się, czy wszystkie znajdują się we właściwych położeniach. - Przyznam się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej sali - powiedziała Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się licznej obsady, ale tu jest ze dwustu ludzi. - Niezły strzał - przyznała Annie. - Właściwie nieco więcej, około dwustu pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu potrzebowaliśmy o jedną trzecią więcej. Nowy sprzęt i oprogramowanie systemu kontroli startu pozwoliły skonsolidować całą operację i zmniejszyć liczbę operatorów. - Przepraszam, że wyszedłem w połowie rozmowy, ale Chuck chciał, żebym poznał jego zastępców - przeprosił Gordian, zjawiając się z powrotem. Dla kogo Chuck, dla tego Chuck, pomyślała Annie. Dla niej wciąż był to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA obowiązywała zasada mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała tego głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie o różne rzeczy - poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy.

- W takim razie mam nadzieję, że jeszcze jeden żądny wiedzy uczeń nie sprawi zbytnich kłopotów - powiedział Gordian, siadając w fotelu. - W ogóle. - Annie uśmiechnęła się lekko. - Dopóki będziemy rozmawiali cicho, możecie pytać, o co tylko chcecie.  Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć minut przed startem wstrzymano odliczanie i w sali zapadła cisza.  Kontrolerzy czekali w gotowości, obserwując poczynania zespołu zarządzającego, który tworzyli wyżsi pracownicy agencji oraz inżynierowie odpowiedzialni za tę misję. Grupa odbywała cichą, lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony przymocowane do pulpitów. - Wstrzymanie odliczania w tym momencie to także rutynowe postępowanie - wyjaśniła Annie, czując zaintrygowane spojrzenia rozmówców. - Pozwala astronautom i personelowi naziemnemu nadgonić opóźnienia w sprawdzaniu sprzętu i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne decyzje. Przed startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z inżynierami z Houston. Kiedy każdy podejmie decyzję, głosują, by sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała lekkie słuchawki leżące na jej pulpicie i dwa dodatkowe zestawy przeznaczone dla Gordiana i Megan. - Gdy ponownie zacznie się odliczanie, możecie je nałożyć. Będziecie słyszeć rozmowy między promem a obsługą. - Głosowanie, o którym wspomniałaś... długo trwa? - spytała Megan.

- To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się do tego czasu, i mnóstwa innych czynników. Jeśli jeden z kierowników będzie miał zły horoskop na ten dzień, teoretycznie może wymusić odłożenie startu. Choć nigdy o czymś takim nie słyszałam, przyznaję, że zdarzały się dziwne przypadki. Na przykład, pięć czy sześć lat temu start Discovery został odłożony o przeszło miesiąc za sprawą pary dzięciołów. Gordian spojrzał na nią. - Dzięciołów?!

- Dzięciołów. - Annie uśmiechnęła się, widząc jego minę. Zamiast interesować się drzewami wydziobywały dziury w osłonie zewnętrznego zbiornika paliwa. Po naprawie wezwano ornitologa, który przepłoszył je, wieszając wokół stanowiska startowego sztuczne sowy. - Niesamowite. - Gordian potrząsnął głową. - Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek o tym słyszał...    Opowieści z przylądka. Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście ochotę usłyszeć. - Zachichotała. - Ale nie musicie się obawiać.  Z tego, co widzę, dziś decyzja o starcie zapadnie szybko. I miała rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy wrócili do swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim ekranie widać było obraz z kamer przemysłowych pokazujących stanowisko startowe popularnie zwane „kominem”: kratownicę podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe, masywny, wysoki na sto pięćdziesiąt stóp zbiornik zewnętrzny i sam prom zwany orbiterem. Annie doskonale znała jego wnętrze jak tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie - i widziała oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim i jego pilot Lee Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone przysłony hełmów, gdyż słońce zalewało kokpit potokiem światła.  Za nimi spoczywały Gail Scott, zajmująca się ładunkiem, i specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali członkowie załogi zajmowali fotele nieco niżej, na środkowym pokładzie. Wszyscy siedzieli, ale fotele znajdowały się prostopadle do ziemi, by zredukować skutki przeciążeń występujących podczas startu i wznoszenia. Annie nigdy nie miała problemów z żołądkiem podczas lotu, ale wiedziała, że wszyscy za prawym uchem mają przyklejony plaster ze skopolaminą neutralizującą symptomy powodowane przez przyspieszenie czy zanik ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego samego, czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć minut. Annie skupiła się na głosach w swoich słuchawkach. - ...kontrola, tu Orion - mówił Jim. - Odpalamy APU. Pierwszy i drugi na zielonym, trzeci w trakcie rozruchu. - Rozumiem, melduj stan trzeciego - odparł kontroler.

- Zielony. Mamy sprawne trzy na trzy. Pracują bez zarzutu. - Rozumiem Orion. Ślicznie. Annie czuła, jak narasta w niej podniecenie. Rozmowa oznaczała, że zasilane hydrazyną rozruszniki mające odpalić w trakcie lotu wznoszącego główne silniki promu zostały uruchomione i działały prawidłowo. Słuchała dalej. Prom przeszedł na własne zasilanie, w zewnętrznym zbiorniku podwyższono ciśnienie. Obok niej Gordian z fascynacją wpatrywał się w stanowisko startowe. Teraz rozmawiali wyłącznie kontrolerzy - reszta milczała zgodnie z wymogami procedur startowych. Tych przestrzegano z całą surowością, choć Annie podejrzewała, że przytłaczająca powaga chwili i tak pozbawiłaby ją głosu. Na dwie minuty przed godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów jest do startu, a Annie poczuła mrowienie, które z opuszków palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy do wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar wbudowany w konsolę. W tym momencie w półsekundowych odstępach i w kolejności kontrolowanej przez komputer pokładowy Oriona powinny odpalić główne silniki promu. Zamiast tego zaczęły się kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane.

Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż do tragicznego finału wszystko przebiegało z tak ogromną prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w pełne osłupienie i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż stłumiło przerażenie, które inaczej mogło się okazać przytłaczające.Kontrola... mam czerwony stan silnika numer trzy.  - Spięty głos należał do Jima. A chwilę później w słuchawkach rozległ się przeszywający dźwięk głównego alarmu.Mamy gorący silnik... spada ciśnienie LH2... uruchomiły się detektory dymu...  mamy dym w kabinie! Przez salę przebiegł dreszcz. Annie spojrzała na ekran, odruchowo zaciskając dłonie w pięści. Z dyszy jednego z głównych silników Oriona wystrzelił słup oślepiającego ognia.Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny, choć wiele go to kosztowało. - Rozumiesz, Jim? Natychmiast opuśćcie orbiter! Rozumiem... - wykaszlał Jim. - Ja... my...  trudno cokolwiek zobaczyć...Jim, biały pokój wrócił na pozycję!  Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła ślinę.  Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne opuszczanie promu i doskonale znała procedurę. Białym pokojem nazywano niewielką komorę ciśnieniową umieszczoną na końcu wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W niej astronauci docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała się automatycznie wraz z wysięgnikiem. Teraz ponownie znalazła się na miejscu. Zgodnie z ustalonymi procedurami ewakuacyjnymi załoga opuszczała prom przez właz, po czym przebiegała po wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej stronie wieży. Z niej do oddalonego o tysiąc dwieście stóp podziemnego bunkra biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia.  Do każdej przymocowana była stalowa klatka mogąca pomieścić od dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu zaczepu zjeżdżała do bunkra i lądowała w nylonowej sieci amortyzującej. Najpierw jednak... Najpierw jednak astronauci musieli dotrzeć do klatek.  Na ekranie widać było pomarańczowobiałe płomienie pulsacyjnie wystrzeliwujące ze wszystkich już silników. Płytę spowił gęsty, tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową promu i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna temperatura, a robiło się jeszcze goręcej. Choć Annie była przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą zapobiec zapaleniu się kadłuba, wiedziała, iż temperatura i dym bardzo szybko zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo lub odpalą silniki na paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków i nie odrywała wzroku od ekranu. Łączność z Jimem została przerwana, a z gorączkowych rozmów przekrzykujących się podnieconych kontrolerów, które wypełniały słuchawki, trudno się było zorientować, co z załogą.  Skupiła wzrok na ekranie, czekając, aż astronauci opuszczą prom.  Nagle wydało się jej, że widzi postacie w marchewkowych skafandrach na otoczonej barierką platformie po zachodniej stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od kamer w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację, toteż nie była pewna, czy rzeczywiście widziała tam załogę. Nie odrywała zmrużonych oczu od ekranu i prawie przekonała siebie, że to naprawdę byli podwładni Jima, gdy wieżą wstrząsnęła pierwsza eksplozja. Była tak silna, że zadzwoniły szyby w oknie widokowym centrum. Annie bardziej ją odczuła, niż usłyszała.  Wciąż czuła w kościach to przyprawiające omdłości drżenie, gdy kolejny wybuch rozerwał rufę promu i otoczył ogniem dolną część wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc się jednocześnie do wszystkich bogów, którzy mogliby jej wysłuchać. Na ekranie widać było malutkie sylwetki w pomarańczowych skafandrach gorączkowo ładujące się do klatek. Za nimi wyrastała potężna ściana ognia. Nie potrafiła ocenić, ilu astronautów znajdowało się na platformie, gdyż z tej odległości byli niewiele więksi od mrówek. Temperatura uruchomiła system przeciwpożarowy na stanowisku startowym i przez długą chwilę Annie nie widziała nic poza kłębami pary i dymu, przez które przebijała się poświata ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W tym momencie pierwsza klatka rozpoczęła szaleńczy zjazd po linie. W ślad za nią wystrzelił z dołu język ognia, ale tylko liznął stalową konstrukcję. Ku swemu przerażeniu Annie dostrzegła na platformie pozostałych członków załogi; ich sylwetki rysowały się na tle oślepiająco jasnych płomieni. Druga klatka została zwolniona dziesięć lub piętnaście sekund po pierwszej, czyli z opóźnieniem nie do przyjęcia podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się, by nie myśleć o tym, co mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co widziała... a później uświadomiła sobie, że takie właśnie świadomie tłumione myśli najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący znaleźć spokoju duch.  Następne kilka minut było czystą torturą nieświadomości i oczekiwania połączonych z całkowitą bezsilnością. Nikt w centrum nie mógł nic zrobić; musieli czekać, aż astronauci odezwą się ponownie z bunkra. Czekać, wpatrywać się w ekran i nie poddawać szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza. Annie przygryzła dolną wargę.

W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos:

Kontrola, tu Everett. Druga klatka jest na dole i sądzę, że wszyscy jesteśmy... Nagle głos umilkł.

Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie wiedziała, co się dzieje, nie wiedziała nawet, co czuje. Ulga, którą wywołał głos Lee, zmieszała się z desperacją i zaskoczeniem. Dlaczego tak nagle zamilkł?Lee? - W słuchawkach odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się stało? Odpowiedziała mu długa jak wieczność cisza.  W końcu Everett odezwał się ponownie, lecz jego głos był stłumiony, przerażony: Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest Jim?! Gdzie...?! Z tego, co nastąpiło później, Annie zapamiętała niewiele głównie porażającą bezsilność i coraz bardziej docierającą do niej rzeczywistość, która zdawała się wciągać ją w bezdenną, pozbawioną powietrza dziurę. Na zawsze utkwiło jej w pamięci tylko jedno: w którymś momencie spojrzała na Rogera Gordiana. Siedział blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po pytaniu Everetta w jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok uzmysłowił jej, że Gordian zna odpowiedź. Podobnie jak ona i wszyscy obecni na sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim...  Jim odszedł na zawsze.

2

RÓŻNE MIEJSCA

17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO

 

Opuścili międzynarodowe lotnisko w Portland wynajętym chevroletem, który dni świetności miał już dawno za sobą.  Przejechali ponad sto mil Maine Turnpike do Gardiner, gdzie droga łączyła się z autostradą międzystanową, która omijając Bangor, biegła zakolami na północny wschód i północny zachód ku granicy z Kanadą. Gdy zostawili za sobą zjazd na Bath i Brunswick, już tylko ich samochód przemierzał trasę pośród przysypanych śniegiem drzew iglastych. Była długa, choć łagodna zima, jakie zwykle panują w Nowej Anglii. Punkt opłat był opuszczony: brakowało szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co prawda napis, że opłata wynosi pięćdziesiąt centów, lecz ojej wysokości decydowało sumienie kierowcy. Pete Nimec wygrzebał z kieszeni dwie monety i wrzucił je do puszki. Ćwierćdolarówki? - zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze słowa, które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki uczciwy. Nie zdejmując nogi z hamulca, spojrzał na nią przeciągle zza okularów przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej, wiedziałabyś, że są kanadyjskie - odparł po chwili. - Czekałem od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je kasjer w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. - Kiedy to było?

Mniej więcej rok temu - wyjaśnił, puszczając hamulec. Około piętnastu mil za punktem opłat skręcili w zjazd na Augustę, zatankowali na najbliższej stacji i po minięciu kilku smętnych, nie pierwszej świeżości sklepów wyjechali na autostradę numer trzy - biegnącą pośród wzgórz dwupasmówkę prowadzącą na wschód, w stronę wybrzeża. Megan ponownie zamilkła i spoglądała przez okno. Niebo przesłaniały ciemnoszare chmury, a wiatr - w miarę jak zbliżali się do wybrzeża - stawał się coraz bardziej agresywny i wciskał się do wnętrza przez niewidoczne szczeliny między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz nieustannie wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały się monotonnie całe połacie zaśnieżonego lasu, a przerwy wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami albo...  punkty handlu gratami i stacje benzynowe. Meg była przekonana, że sterty pordzewiałych zlewozmywaków, używanych rowerów, mebli kuchennych, sprzętów ogrodowych i naczyń gromadzono tu w ciągu całych dziesięcioleci, i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła, jak wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz czarnej skórzanej kurtki. Oprócz niej miała na sobie niebieskie jeansy i czarne buty do kostek, a spięte w koński ogon gęste kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem.  Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną - zdradzały to zwłaszcza jej oczy. - Zastanawiam się, kto kupuje te stare śmieci - odezwała się w pewnym momencie. - Pojęcia nie mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie pozagrobowe. Obiekty nieożywione też.   To brzmi świętokradczo. Wzruszył ramionami.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przemawia przeze mnie jankeska tolerancja. Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale sygnał nadającej przez cały czas wiadomości bostońskiej stacji, której słuchała na początku podróży, był już zbyt słaby. Po minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je i odchyliła się z powrotem na oparcie fotela. - Nic - stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Na lotnisku widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze wiadomości - rzekł Nimec. - Ja też chciałbym jak najszybciej poznać wyniki dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać i że długo nie będzie wiadomo nic nowego. Teraz media będą przeżuwały na setki sposobów informacje, które słyszałaś już co najmniej kilkadziesiąt razy, i z uporem maniaka będą cię nimi waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia.  - Nie o to mi chodziło. Nie mogę tylko uwolnić się od myśli, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... - Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. - Ładnie to ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka ciężkich dni. Megan potrząsnęła głową.

Ciężkie jest to, co przytrafiło się astronautom. Rodzinie Jima Rowlanda. Ja tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego dla rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie minuta po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że świadomość, czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy błąd pilota, niczego nie zmienia, bo nikogo nie wskrzesi, i że lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie potrząsnęła głową. - Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział wyprostowany i wpatrywał się w drogę.

Taka złość nic nie da - powiedział w końcu. - Trudno zrozumieć kogoś, jeśli samemu nie przeżyło się czegoś równie strasznego. Nie odpowiedziała.

Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz zaczął się zmieniać - oprócz stacji benzynowych i sklepików z używanymi sprzętami na granitowych zboczach wzgórz po lewej pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej rozpostarła się szara i gładka toń jeziora. Jego brzeg pokrywał topniejący śnieg i dywan liści, które jak się zdawało - trwały tam od dawna i ignorowały niszczycielskie zapędy wiatru. - Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej na tyle, że nie poleciałeś na Florydę - oceniła, przerywając milczenie. Nimec wzruszył ramionami.

-    Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa

Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc

specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje

kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w

charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu

to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał,

plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiąg nąć.

Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał

powiedzieć: „Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa”, lecz w

ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język.

Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji

ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania

kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w

rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych.

Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod

inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i

skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł

spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do

zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało

zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan

łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa

promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez

względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie

unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że

przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego

miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa

cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy

uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając

słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii,

są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego

obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa

wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć

jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w

Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. Szkoda, że Starinow pod

wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych

obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy

mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło.

Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie

udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo

wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne

rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście

lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął

Moskwę.Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin