David Morrell - Rachunek Krwi.pdf

(941 KB) Pobierz
Microsoft Word - David Morrell - Rachunek Krwi _m76_.doc
Tytuł: "RACHUNEK KRWI"
Autor: DAVID MORREL
przełożył: Grzegorz Kołodziejczyk
Powieści DAVIDA MORRELLA w Wydawnictwie
Amber
Czarny wieczór
Desperackie kroki
Droga do Sieny
Fałszywa tożsamość
Ostatnia szarża
Ostre cięcie
Piąta profesja
Podwójny wizerunek
Przymierze ognia
Przysięga zemsty
Rachunek krwi Rambo. Pierwsza krew
AMBER
* * *
Część pierwsza
I
Kiedy byłem chłopcem, zaginął mój młodszy brat.
Zniknął z powierzchni ziemi, rozpłynął się w
powietrzu. Miał na imię Petey. Któregoś dnia wracał
rowerem z meczu baseballu. Został specjalnie po
lekcjach, chociaż sam nie grał grali starsi chłopcy,
tacy jak ja. Bo ja miałem trzynaście lat, a Petey tylko
dziewięć. Patrzył we mnie jak w obrazek i wszędzie
się za mną włóczył. Koledzy psioczyli, że plącze się
pod nogami, więc powiedziałem: "Zmiataj do
domu". Ciągle pamiętam rozżalone spojrzenie, które
mi posłał, zanim wsiadł na rower i popedałował w
stronę domu mały, chudy okularnik obcięty na
jeża, z aparatem na zębach, do tego piegowaty; miał
na sobie wyciągniętą koszulkę, workowate dżinsy i
tenisówki. Wtedy widziałem go po raz ostatni. To
było ćwierć wieku temu. To było wczoraj. Gdy Petey
nie zjawił się wieczorem na kolacji, mama
zadzwoniła do jego kolegów z sąsiedztwa. Nikt go nie
widział. Dwadzieścia minut później ojciec
zatelefonował na policję. Aż do tej chwili najbardziej
bał się, że Petey został potrącony przez samochód,
ale dyspozytor powiedział, że nie było zgłoszenia
wypadku z udziałem dziecka na rowerze. Na koniec
obiecał rozesłać patrole na poszukiwanie chłopca i
oddzwonić, jeśli się czegoś dowie. Tata nie mógł
znieść oczekiwania. Musiałem mu pokazać, jaką
drogą Petey najczęściej wracał z boiska.
Zjeździliśmy wszystkie możliwe trasy. Zapadał już
zmrok i o mało nie przeoczyliśmy roweru.
Zauważyłem go tylko dlatego, że ostatnie promienie
słońca, którego rąbek wyzierał jeszcze zza
horyzontu, odbiły się w czerwonym światełku
odblaskowym. Rower leżał wepchnięty w krzaki na
pustej działce. Wystawała spod niego rękawica
baseballowa mojego brata. Przeszukaliśmy działkę,
wołaliśmy głośno Peteya po imieniu. Potem
chodziliśmy od drzwi do drzwi, podawaliśmy rysopis
i pytaliśmy mieszkańców, czy ktoś widział
podobnego chłopca. Wszystko na nic. Gdy
pędziliśmy samochodem do domu, skóra na twarzy
taty była tak napięta, że prawie prześwitywały przez
nią kości policzkowe. "O Jezu, Jezu", powtarzał w
kółko. Mogłem tylko łudzić się nadzieją, że Petey nie
wrócił, bo wściekł się na mnie. Wyobrażałem sobie,
jak późnym wieczorem staje w drzwiach i mówi: "I
co, łyso ci teraz? Może ci na mnie bardziej zależy, niż
sobie myślisz". Ale tak naprawdę byłem
zrozpaczony, bo nie umiałem oszukać samego siebie
Petey nigdy nie porzuciłby roweru w krzakach, za
bardzo go lubił. I dlaczego zostawił rękawicę?
Przytrafiło mu się coś złego, a na pewno by do tego
nie doszło, gdybym nie kazał mu się wynosić. Mama
wpadła w histerię. Tata zadzwonił jeszcze raz na
policję. Przyjechał detektyw i następnego dnia
rozpoczęły się poszukiwania. W miejscowej gazecie
wszystko to działo się w miasteczku Woodford
niedaleko Columbus w stanie Ohio ukazał się długi
artykuł, opisujący tajemnicze zniknięcie mojego
brata. Rodzice wystąpili w radiu i telewizji. Błagali
porywacza, żeby oddał Peteya. Wszystko na nic.
Trudno opisać, jaki ból i spustoszenie spowodowało
zaginięcie mojego brata. Mama zaczęła brać tabletki
uspokajające. Ileż to razy słyszałem w nocy, jak
szlocha. A ja nie mogłem się pozbyć poczucia winy za
to, że wyrzuciłem go z boiska. Ilekroć zaskrzypiały
drzwi wejściowe, modliłem się, by to był Petey.
Ojciec rozpił się i stracił pracę. Coraz częściej
wszczynał awantury z mamą. Zginął miesiąc po tym,
jak od nas odszedł. Jego samochód wypadł z
autostrady, przekoziołkował kilka razy po nasypie i
wyrżnął dachem o ziemię. Nie dostaliśmy
odszkodowania z polisy ubezpieczeniowej, więc
mama musiała sprzedać dom. Wynajęła jakieś małe
mieszkanie, a później przeprowadziliśmy się do jej
rodziców, do Columbus. Często martwiłem się, jak
Petey nas znajdzie, kiedy wreszcie wróci. Myśl o nim
nigdy nie dała mi spokoju. Dorosłem, skończyłem
studia, ożeniłem się, urodził mi się syn, odniosłem
sukces zawodowy. Ale w mojej świadomości Petey
pozostał dzieckiem. Ciągle był chudym
dziewięciolatkiem, który spogląda na mnie z
wyrzutem i odjeżdża na rowerze. Ani przez chwilę
nie przestałem za nim tęsknić. Gdyby jakiś farmer
wyorał pługiem szkielet chłopca i gdyby kości zostały
zidentyfikowane jako szczątki Peteya, płakałbym
gorzko z żalu po moim małym braciszku, ale
przynajmniej ta tragedia miałaby zakończenie.
Rozpaczliwie pragnąłem wiedzieć, co się naprawdę
stało. Jestem architektem. Przez jakiś czas
pracowałem w dużym biurze w Filadelfii, ale
ponieważ moje najlepsze projekty były, zdaniem
szefów, zbyt śmiałe, otworzyłem własną firmę.
Pomyślałem też, że dobrze byłoby się przeprowadzić
nie do innego miasta na wschodnim wybrzeżu, lecz
gdzieś znacznie dalej. Ku mojemu zaskoczeniu,
pomysł spodobał się żonie jeszcze bardziej
niż mnie samemu. Nie będę wymieniał wszystkich
powodów, z których wybraliśmy Denver czar gór,
mit Dzikiego Zachodu. Dość powiedzieć, że
zamieszkaliśmy tam i niemal od samego początku
moje projekty zdobyły powodzenie. Dwa z
zaprojektowanych przeze mnie biurowców stoją tuż
koło miejskich parków. Świetnie się komponują z
otoczeniem, a nawet więcej: w szklanych taflach ich
ścian niczym w olbrzymich lustrach odbijają się
kształty stawów, drzew i trawników. Jednak moją
największą dumą są domy mieszkalne. Wielu moich
klientów mieszka w bogatych kurortach, takich jak
Aspen czy Vail. Żywią jednak szacunek do gór, więc
nie chcieli, by ich domy raziły na tle krajobrazu.
Woleli się raczej dostosować do przyrody, niż się jej
narzucać. Rozumiałem ich intencje. Projektowałem
domy, które tak doskonale wtapiały się w otoczenie,
że nie można ich było dostrzec, dopóki nie stanęło się
u wejścia. Maskowały je drzewa i grzbiety wzgórz, a
strumienie przepływały u ich progów. Za
fundamenty posłużyły płaskie półki skalne, głazy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin