Andreas Eschbach - Wideo z Jezusem.pdf

(4655 KB) Pobierz
Andreas Eschbach - Wideo z Jesusem
ANDREAS
ESCHBACH
Przełożyła Joanna Filipek
Skan i ocr halgir
UWAGA!
Po skanowaniu przeprowadziłem tylko pobieżna korektę, a wiec mogą występować drobne błędy w tekście!!!
6378531.002.png
Wideo z Jezusem
Andreas Eschbach
1
Był pewien, że przyjadą, zrozumiał to w tej samej chwili, gdy pojął, że czeka go sława. Zdziwił się widząc
ich tak szybko, lecz ta wizyta nie była dla niego niespodzianką.
Najpierw pojawił się obłok pyłu, w oddali. Dostrzegł go kątem oka, podniósł wzrok zastanawiając się, czy
to aby nie jego napięte oczekiwaniem nerwy płatają mu figla. To całkiem prawdopodobne. Podobne
chmury pyłu wzbijały pojazdy przejeżdżające kamienistą drogą, biegnącą około milę na południowy
zachód od obozu. To pewnie znów jakaś ciężarówka turla się do pobliskiej wioski. Prawdopodobnie bez
znaczenia. Nie to, na co czeka.
Skupił się ponownie na tych kilku centymetrach kwadratowych ziemi, które oczyszczał pędzlem od
niemal godziny. Było okropnie gorąco. Zaczął się czerwiec i już wczesnym rankiem temperatura rosła
do dwudziestu ośmiu stopni, a nawet wyżej. Później wszyscy unikali nawet zerkania na termometr. Nie
padało od wielu tygodni, co było oczywiście korzystne dla ich pracy, miało jednak taki skutek, że
wierzchnia warstwa podłoża zmieniła się w drobny, obrzydliwy kurz, podrywany najlżejszym
podmuchem wiatru. Tym pyłem oddychali, jedli go, zabierali ze sobą do namiotów i polowych łóżek, i
mieli się go nie pozbyć aż do zakończenia prac na wykopaliskach. Zmieszany z potem tworzył cienką,
mazistą warstwę, z którą ubogie w wodę obozowe prysznice nie miały żadnych szans.
Tak, musiał przyznać sam przed sobą, że czeka. Że jego wnętrze aż pulsuje niecierpliwością. Że
pracuje tylko po to, by zająć czymś myśli. Moneta, na którą trafił przed chwilą, ostrożnie odgarniając
dłońmi ziemię z miejsca, gdzie miał nadzieję coś znaleźć, okazała się szeklą pochodzącą z Wojny
Żydowskiej. Cenny, bity w srebrze pieniądz, odwzorowano na nim kwiat o trzech pąkach, a wokół,
wzdłuż krawędzi, ciągnął się napis w starym hebrajskim alfabecie. Za pomocą pędzla oczyścił monetę
na tyle, by można ją było sfotografować i wpisać do księgi wykopalisk. Normalnie takie znalezisko
wprawiłoby go w euforię. Żydzi bili monety o wysokich nominałach przez bardzo krótki okres rzymskiej
okupacji, mianowicie podczas Powstania Żydowskiego, które wybuchło w roku 66, a już w 70 zostało
zdławione przez oddziały rzymskie. Zniszczono wtedy Wielką Świątynię i od tej chwili rozpoczęła się
żydowska tułaczka. Moneta stanowiła kolejne znalezisko, pozwalające dokładnie datować odkrywane
przez nich groby.
Lecz teraz myślami był gdzie indziej. Przy znalezisku z poprzedniego dnia. Nie dokonał go osobiście -
trafił na nie jeden z wolontariuszy, młody student z USA - jednak on był jedyną osobą, która pojęła
znaczenie odkrycia. Aż się wzdrygnął, gdy o tym pomyślał. Nigdy wcześniej żaden archeolog nie trafił
na tak sensacyjny zabytek, obiekt, zdolny dosłownie wstrząsnąć podstawami cywilizacji.
Obłok kurzu zbliżył się, minął rozwidlenie dróg i, zamiast oddalić się w kierunku wioski, podążył ku
obozowi. Charles Wilford-Smith odłożył pędzel na otwartą księgę wykopalisk, między jej stronicami
zachrzęścił piasek, potem wstał.
Krajobraz wokół obozu zirytował go, jak za każdym razem. Jak okiem sięgnąć płaskimi wzniesieniami
rozciągało się rozległe pustkowie, pozbawione oznak życia poza pojedynczymi kępkami suchej trawy,
rosnącymi w cieniu większych kamieni. Przydawały one równinie nieco zielonkawego odcienia,
przechodzącego na horyzoncie w szarość wiekowych wzgórz, których pierwotną wysokość uszczuplił
wiatr, wiejący tu nieustannie od niezliczonych tysiącleci. Mimo to nie miało się poczucia szerokiej
przestrzeni. Przeciwnie, człowiek czuł się jakby umieszczony pod soczewką. Niemal fizycznie dotykała
skóry kłębiąca się na tej ziemi historia co najmniej trzech wielkich kultur. Każdy kamień, każdy suchy
skarlały krzew był przesiąknięty pamięcią krwawych dramatów i bezlitosnych prześladowań, z gór
zdawało się dobiegać echo kazań biblijnych proroków, zaś żarliwość niezliczonych modlitw tu
wznoszonych przenikała ciało niczym radioaktywne promieniowanie.
W zamyśleniu zdjął chroniący go przed słońcem kapelusz o szerokim rondzie, który zawsze nosił na
wykopaliskach. Mimochodem stał się on czymś w rodzaju jego znaku firmowego, znać było po nim ślady
minionych lat. Wyjął chusteczkę, niegdyś białą, i otarł nią pot z czoła i ze skroni, na których siwe włosy
przerzedziły się już wiele lat temu.
- Shimon - powiedział półgłosem.
Z sąsiedniej jamy wytknął głowę mężczyzna około pięćdziesiątki, o twarzy okrągłej jak księżyc w pełni, z
czupryną kręconych ciemnych włosów i mocnym zarostem. Błyszczące oczy spoglądały nieobecnym
spojrzeniem. Patrzyły właśnie w czasy odległe o dwa tysiące lat i z trudem wracały do współczesności.
-Tak?
Wskazał na zbliżającą się chmurę pyłu.
- Mamy gości. - Można już było rozpoznać pojazd, długą ciemną limuzynę, wyraźnie nie przeznaczoną
na takie szutrowe drogi. Promienie słoneczne połyskując tańczyły na chromowanych listwach wokół
przyciemnianych szyb, gdy wóz podskakiwał na kolejnym z niezliczonych wybojów, kołysząc się przy
- 2 -
6378531.003.png
Wideo z Jezusem
Andreas Eschbach
tym, niby łódź straży przybrzeżnej na wzburzonym morzu.
- Gości? - Shimon podniósł się ociężale i spojrzał na pojazd. - Kto to może być?
- Ktoś ważny.
- Z rządu?
- Zdaje się, że jeszcze ważniejszy. - Założył z powrotem kapelusz i wepchnął chusteczkę do kieszeni
spodni. - Nasz sponsor.
- Ach! - Shimon Bar-Lev spojrzał na niego. Pracowali razem od prawie dwudziestu lat. - Sektor
czternasty, tak? Chce to zobaczyć. A co ze mną? Będziesz bez końca robił tajemnicę z tego, co ty i ten
- jak on się nazywa?
- Foxx - odpowiedział cierpliwie Wilford-Smith. Słaba pamięć Shimona do nazwisk żywych ludzi była
przysłowiowa.
- Stephen Foxx.
- No, właśnie. Co ty i ten Foxx znaleźliście?
- Nie, oczywiście, że nie.
- Ale ten człowiek w limuzynie dowie się o tym przede mną?
- Tak. Uwierz mi, Shimon, gdy ci powiem, o co chodzi, zrozumiesz, czemu jestem taki ostrożny.
Shimon zamruczał coś niezrozumiale. Miał przy tym minę krnąbrnego dziecka.
Wilford-Smith rozejrzał się. Na trop tej osady z okresu przełomu tysiącleci naprowadziły go zdjęcia
satelitarne. Na podstawie owych zdjęć wyznaczyli dziewiętnaście sektorów. Wewnątrz każdego z nich
pracowali według systemu siatki, robiąc wykopy o wymiarach pięć na pięć metrów. Zaznaczone na
powierzchni linie siatki pozostawiono między wykopami w postaci świadków o szerokości jednego metra,
tworzyły profile, umożliwiając pracownikom wykopalisk przyporządkowanie wszystkich wydobywanych
detali do stałego systemu odniesienia. Była to tradycyjna metoda, sprawdzona na całym świecie. Poza
tym linie siatki - „dróżki", jak je nazywano - służyły za dojście do wszystkich punktów wykopalisk, wy-
glądając czasem jak system wąskich mostków nad przepaściami.
Spośród dziewiętnastu sektorów na początek zajęto się tylko pięcioma, które wydawały się najbardziej
obiecujące. To znaczy, od wczoraj sześcioma. Kazał wstrzymać prace w sektorze czternastym i zamiast
tego skierował kopaczy do wstępnego zdejmowania stropowych warstw w sektorze trzecim. Nad
miejscem znaleziska rozstawiono wielki biały namiot, pilnowany w nocy przez dwóch ponurych młodych
mężczyzn, uzbrojonych w naładowane pistolety maszynowe. Mężczyźni ci byli pracownikami firmy
ochroniarskiej z Tel Awiwu i pojawili się tu w niecałe półtorej godziny po jego rozmowie telefonicznej z
człowiekiem, który, jak się spodziewał, siedział teraz w czarnej limuzynie.
Oczywiście, rozeszły się plotki. Gdy przechodził między pracownikami wykopalisk, huczało jak w ulu.
Większość z nich stanowili wolontariusze, młodzi ochotnicy z całego świata, zwerbowani dla nich przez
Israel Antiąuities Authority z Jerozolimy. Za śmieszne pieniądze oraz smak przygody zobowiązali się
wstawać codziennie wcześnie rano i po całych dniach dźwigać kosze pełne ziemi i kamieni. Teraz
obserwowali go spod oka i z pewnością zadawali sobie pytanie, co tu się właściwie dzieje.
- Może najlepiej będzie, jeśli zakończymy na dziś wszystkie prace - zastanowił się półgłosem. - Ludzie
powinni odpocząć.
Shimon spojrzał na niego osłupiały.
- Zakończyć? Ale przecież nie ma jeszcze trzeciej!
- Wiem.
- O co chodzi? Jest dużo do zrobienia. Zaczęli właśnie nowy sektor i...
Poczuł, że jego głos zabarwia się zniecierpliwieniem.
- Shimon - to wszystko młodzi ludzie, inteligentni, tryskają energią i są tak pełni ciekawości, że jeszcze
chwila i eksplodują. Wszystko mi jedno, jak to zorganizujesz, ale żaden z nich nie ma prawa pojawić się
dziś w pobliżu sektora czternastego, OK?
Drugi mężczyzna obrzucił go przeciągłym spojrzeniem i jak zawsze pojawiło się owo wzajemne
porozumienie, które im obu wydawało się magiczne.
- OK - powiedział potem Shimon. Zabrzmiało to jak obietnica. I było obietnicą.
Westchnął, z trudem wspiął się z jamy odkrywki na wąską ścieżkę pierwotnego terenu. Po przeciwnej
stronie, w sektorze trzecim, wszyscy już stali. Głównie młodzi mężczyźni, wśród nich zaledwie kilka
kobiet, o których względy zabiegało wielu adoratorów. Spoglądali to na czarny samochód, toczący się
teraz powoli, jakby niezdecydowanie, po parkingu, to znów na niego. Zdawało mu się, że te ich spoj-
rzenia wręcz czuje na skórze, idąc swobodnym krokiem w kierunku wydzielonego czworokąta, na
którym parkowano samochody. Przynajmniej miał nadzieję, że jego krok sprawia wrażenie swobodnego,
a nie jest zwyczajnie nieporadny. Odkąd przekroczył siedemdziesiątkę, przypomniały mu się skargi ojca,
który dożywszy osiemdziesięciu siedmiu lat, przez ostatnie siedemnaście ani jednego dnia nie
oszczędził rodzinie dokładnych doniesień o, jak to nazywał, postępach w rozpadzie swego ciała. Czarny
pojazd zatrzymał się. Żółte tablice, zatem zarejestrowany w Izraelu. Skąd, na miłość boską, bierze się w
- 3 -
6378531.004.png
Wideo z Jezusem
Andreas Eschbach
Izraelu taki wóz? Wciąż jeszcze zadziwieniem napełniała go potęga pieniędzy.
Najwyraźniej czekali na niego, nie wysiadając z prawdopodobnie przyjemnie klimatyzowanego wnętrza.
Gdy zbliżył się do samochodu, wysiadł kierowca, potężny mężczyzna, barczysty, włosy ostrzyżone
krótko, po wojskowemu, ubrany w uniform o także jakby wojskowym kroju. W oczy rzucał się rewolwer w
kaburze pod pachą. Z pewnością jego głównym etatem była ochrona, rolę kierowcy odgrywał tylko przy
okazji. Zdradzała to nadmiernie sztywna pieczołowitość, z jaką niezgrabnie otworzył drzwi samochodu.
Mężczyzna wysiadający z tylnego siedzenia, mało, że posiadał ogromną władzę i majątek, to również
dokładnie na to wyglądał. Ubrany był w doskonale skrojony granatowy garnitur, który byłby zupełnie
niestosowny w tym otoczeniu, gdyby miał go na sobie ktoś inny. Lecz John Kaun, w każdym calu
wszechwładny zarządca światowego konsorcjum, nawykł do tego, że to otoczenie dostosowuje się do
niego, nigdy na odwrót. I cóż, wygląda na to, że jego teoria sprawdzała się także w odniesieniu do
pustynnych krajobrazów, wykopalisk archeologicznych i skwarnych letnich temperatur.
Przywitali się z należytą uprzejmością. Do tej pory spotkali się tylko dwa razy - pierwszy, gdy profesor
zabiegał o finansowe wsparcie wykopalisk, a potem jeszcze raz, w Nowym Jorku, na otwarciu wystawy
eksponatów z epoki króla Salomona. Twierdzenie, że lubią się wzajemnie, byłoby grubą przesadą.
Sprawy miały się raczej tak, że jeden drugiego traktował jak zło konieczne.
- Zatem udało się panu - powiedział John Kaun, błądząc wzrokiem po okolicy. Fascynujące było
obserwowanie go przy tej czynności - miało się wrażenie, że jego oczy są zdolne dosłownie wyssać
wszystkie dostępne optyczne informacje, wprost „wypatrzyć do dna" otoczenie. Można by wręcz
oczekiwać, że góry wypiętrzą się jeszcze wyżej wznosząc się ku jego oczom, lub - dla odmiany - pod ich
spojrzeniem utracą barwę, coś w tym rodzaju. - Znalazł pan coś, co zasługuje na więcej niż tylko przypis
w leksykonie archeologicznym.
- Na to wygląda - przytaknął Charles Wilford-Smith.
- Heinrich Schliemann odnalazł Troję. John Carter grobowiec Tutenchamona. A Charles
Wilford-Smith ... - Po raz pierwszy zdawało się, że spod maski władcy wychynął rąbek ludzkich emocji.
- Muszę przyznać, że wprost nie mogę się doczekać - dodał. - Przez cały lot nie byłem w stanie myśleć
o niczym innym.
Charles Wilford-Smith zapraszającym gestem wskazał w kierunku namiotu, należącego niegdyś do
wyposażenia brytyjskiej armii.
- Cokolwiek pan sobie wyobrażał - odpowiedział - rzeczywistość to przerasta.
- 4 -
6378531.005.png
Wideo z Jezusem
Andreas Eschbach
2
Pierwszy etap wykopalisk zaplanowano na okres pięciu miesięcy, począwszy od maja. Kierownictwo
powierzono autorowi niniejszego raportu, zaś dra SHIMONA BAR-LEV uczyniono odpowiedzialnym za
dokumentację. Brygadzistą został RAFI BANYAMANI. Ze względu na duży obszar terenu wykopalisk,
okresowo zatrudniano do stu dziewiętnastu ochotniczych kopaczy.
Profesor Charles Wilford-Smith
Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh
Telefon zadzwonił krótko przed kolacją. Przy drugim dzwonku Lydia Eisenhardt wyszła z kuchni i, nim
odebrała, otarła dłonie o fartuch. Aparat miał staromodną tarczę i ciężką, masywną słuchawkę, wisiał na
ścianie w ciemnej sieni, zmuszając do prowadzenia wszystkich rozmów telefonicznych na stojąco,
między wiszącymi w garderobie płaszczami a regałem na buty, na którym piętrzyły się kolorowe
dziecinne kalosze. Odziedziczyli ten telefon po poprzednim właścicielu domu, mieszkającym tu przez
czterdzieści lat, i postanowili go zachować.
- Eisenhardt, słucham?
Usłyszała dźwięczny głos, mówiący płynną niemczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem.
- Tu biuro Johna Kauna, przy aparacie Susan Miller. Czy mogę mówić z panem Peterem
Eisenhardtem?
- Chwileczkę, już go wołam. Pani pewnie dzwoni z zagranicy?
- New York, tak.
Lydia z wrażenia skinęła głową w kierunku swego odbicia w garderobianym lustrze. Do jej męża
dzwoniło wiele osób, -°s takiego jednak jeszcze się nie zdarzyło.
- Momencik.
Odłożyła na bok słuchawkę, pośpiesznie podeszła do schodów, prowadzących na pierwsze piętro i
wspięła się kilka stopni.
- Peter?
- Tak? - rozległo się zza drzwi gabinetu.
- Telefon do ciebie! - i, z naciskiem: - Z Nowego Jorku!
Są słowa, które zdają się posiadać tajemną moc. Nowy Jork to właśnie takie słowo. Dla pisarza Nowy
Jork jest rym, czym dla aktora Hollywood - centrum świata, artystycznym Olimpem, miastem budzącym
pożądanie, podziw, obawę, pogardę - tam i tylko tam, kariera pisarza może sięgnąć szczytu.
Nowy Jork! To może oznaczać tylko jedno: Doubleday. Albo Random House. Albo Simon & Schuster.
Albo Alfred Knopf. Albo Time Warner... To może oznaczać tylko, że nareszcie powiodły się długotrwałe
starania sprzedaży licencji na wydanie jego książek w USA...
Teraz tylko spokojnie. Peter Eisenhardt spojrzał na wielki arkusz papieru pakowego, wiszący przed nim
na ścianie za biurkiem, zapełniony cienkimi i grubymi strzałkami, dziwacznymi symbolami, nazwami,
naskrobanymi bez ładu i składu notatkami, oklejony karteczkami i zdjęciami wyciętymi z czasopism.
Projekt nowej powieści, nad którą właśnie pracował. Czasem myślał, że przynajmniej ten projekt,
wielkości trzech na półtora metra, jest dziełem sztuki. Teraz jednak myślał tylko o jednym: Nowy Jork!
- Idę!
Gdy dotarł do telefonu, brakowało mu tchu, nie miał pojęcia, czy to dobrze, czy źle. Lydia, nasłuchując w
napięciu, stała w drzwiach kuchni, z której dobiegał zapach octu, bazylii i świeżo tartych ogórków.
- Peter Eisenhardt - powiedział do słuchawki, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. Wciąż jeszcze
był raczej szczupły, mimo przeważnie siedzącego trybu życia, jedynie włosy zaczęły się niepokojąco
przerzedzać. Jak to będzie wyglądało na okładce amerykańskiej książki?
- Dzień dobry, mister Eisenhardt - usłyszał głos Amerykanki, mówiącej zdumiewająco dobrze po
niemiecku. - Nazywam się Susan Miller, jestem sekretarką Johna Kauna.
- Czy zna pan to nazwisko?
- Kaun? John Kaun? Zastanawiał się zaskoczony. Miał nadzieję, że brak znajomości z tym człowiekiem
nie okaże się zgubnym nokautem.
- Prawdę mówiąc, nie. Powinienem je znać?
- Pan Kaun jest przewodniczącym zarządu firmy Kaun Enterprises, holdingu należącego do koncernu
telewizyjnego N E.W., News and Entertainment Worldwide...
- Konkurencja CNN? - o moment za późno ugryzł się
w język.
- Mhm, cóż. Pracujemy nad tym, żeby stać się numerem
jeden.
Naprawdę głupio.
- Życzę powodzenia - odpowiedź Eisenhardta zabrzmiała nieporadnie.
- 5 -
6378531.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin