Desmond Bagley - Na oślep (mandragora76).rtf

(647 KB) Pobierz
Bagley Daesmond

Bagley Daesmond

 

Na oślep

 

Rozdział 1

Znaleźć się nagle sam na sam z trupem to zupełnie niewesoła sytuacja, zwłaszcza

gdy denat nie ma szczęścia posiadać aktu zgonu. Oczywiście, każdy lekarz, a

nawet świeżo upieczony absolwent medycyny, mógłby z łatwością podać przyczynę

śmierci. Mężczyzna zmarł na skutek niewydolności krążenia, co faceci w białych

fartuchach nazywają uczenie zatrzymaniem pracy serca.

Bezpośrednim powodem ustania przepływu krwi było stalowe ostrze, które ktoś

wsunął mu między żebra na tyle głęboko, by przebiło mięsień sercowy i

spowodowało groźny, nieodwracalny krwotok, prowadzący do zgonu. Czyli, jak

powiedziałem, zatrzymanie pracy serca.

Nie paliłem się zbytnio do wezwania lekarza, ponieważ nóż należał do mnie, a

jego rękojeść spoczywała w mojej dłoni w chwili, gdy ostrze przecięło nić życia.

Stałem na pustej drodze z ciałem u stóp i bałem się, bałem się tak bardzo, że

rozbolał mnie brzuch i poczułem mdłości. Nie wiem, co gorsze: zabić faceta,

którego się zna, czy zabić kogoś obcego. Martwy mężczyzna był właśnie, a na

dobrą sprawę ciągle jest, zupełnie mi nie znany: nie spotkałem go nigdy

przedtem.

A oto, co się zdarzyło.

Niecałe dwie godziny wcześniej samolot pasażerski przebił warstwę chmur i

ujrzałem dobrze mi znany surowy krajobraz południowej Islandii. Na wysokości

półwyspu Reykjanes maszyna obniżyła lot i wylądowała punktualnie co do minuty na

międzynarodowym lotnisku w Keflaviku. Powitał nas drobny kapuśniaczek siąpiący

ze stalowoszarego nieba.

Nie byłem uzbrojony, jeśli pominąć sgian dubh. Celnicy nie przepadają za bronią,

więc nie wziąłem pistoletu. Slade również uznał, że nie będzie mi on potrzebny.

Sgian dubh, czarny nóż górali szkockich, jest narzędziem walki

ogromnie nie docenianym, o ile dzisiaj w ogóle ktoś go za takie uważa. Można go

zobaczyć za skarpetami statecznych Szkotów, paradujących w pełnej krasie stroju

narodowego, i stanowi dla nich jeden z klejnotów zdobiących strój mężczyzny.

Mój nóż był bardziej funkcjonalny. Dostałem go od dziadka, który odziedziczył go

po swoim dziadku, musiał więc liczyć co najmniej sto pięćdziesiąt lat. Jak każde

sprawne narzędzie do zabijania, pozbawiony był wszelkich niepotrzebnych ozdóbek.

Nawet elementy ściśle dekoracyjne spełniały jakąś rolę. Hebanowa rękojeść była z

jednej strony żebrowana na wzór typowo celtyckiego tkackiego splotu koszykowego,

co pomagało mocno uchwycić nóż przy wyjmowaniu, z drugiej natomiast całkiem

gładka, aby nóż w chwili wyciągania o nic nie zaczepiał. Ostrze miało niecałe

dziesięć centymetrów długości, co jednak wystarczało, by dosięgnąć organu

wewnątrz ciała. Nawet osadzony w gałce rękojeści jaskrawo błyszczący kwarc z gór

Cairngorm znalazł swoje zastosowanie: wyważał nóż, co czyniło go doskonałą

bronią do rzucania na odległość.

Ostrze spoczywało w płaskiej pochwie ukrytej w skarpecie na mojej lewej nodze.

Czy jest lepsze miejsce do schowania sgian dubhl Miejsca widoczne często są

najlepsze, większość ludzi bowiem nie dostrzega tego, co najbardziej rzuca się w

oczy. Celnik nie okazał zainteresowania ani moim bagażem, ani bardziej intymnymi

zakamarkami mojej osoby. Przyjeżdżałem tutaj tak często, że znano mnie dość

dobrze. Na moją korzyść przemawiała również znajomość islandzkiego. Językiem tym

włada zaledwie dwadzieścia tysięcy osób; Islandczycy mają zabawne, mile

zaskoczone miny, gdy spotykają cudzoziemca, który zadał sobie trud opanowania

ich mowy.

-  Wybiera się pan znów na ryby, panie Steward? - spytał celnik.

-  Tak, i mam nadzieję, że uda mi się uśmiercić kilka tutejszych łososi. Proszę,

to świadectwo sterylizacji sprzętu wędkarskiego.

Islandczycy próbująnie dopuścić do zakażenia łososi chorobą, która atakuje ryby

w rzekach Wielkiej Brytanii.

Wziął świadectwo i wypuszczając mnie przez barierkę, powiedział:

-  Życzę szczęścia!

Uśmiechnąłem się i przeszedłem do hali przylotów. Zgodnie z instrukcjami Slade'a

udałem się do kawiarni. Zdążyłem zamówić kawę, gdy ktoś się do mnie przysiadł.

Położył egzemplarz „New York Timesa" i zaczął:

-  Brr! Zimniej tu niż w Stanach.

-  W Birmingham jest jeszcze zimniej - stwierdziłem z powagą. Zakończywszy w ten

sposób głupią procedurę wymiany haseł, przystąpiliśmy do rzeczy.

-  Jest zawinięta w gazetę - oznajmił.

Był to niski, łysiejący mężczyzna o zmartwionym wyrazie twarzy wyższego

urzędnika cierpiącego na chorobę wrzodową. Uderzyłem lekko w gazetę.

-  Co tam jest?

-  Nie mam pojęcia. Wiesz, gdzie to zawieźć?

-  Do Akureyri. Tylko czemu ja? Ty nie możesz?

-  Nie! - odrzekł stanowczo. - Odlatuję następnym rejsem do Stanów. Wydawało

się, że sama wzmianka o locie przynosi mu odprężenie. Przychwyciłem spojrzenie

kelnerki.

-  Zachowujmy się normalnie. Zamówię ci kawę.

-  Dzięki - powiedział i położył na stoliku kluczyki. - Na parkingu stoi

samochód. Numery rejestracyjne znajdziesz przy stopce redakcyjnej „New York

Timesa".

-  To bardzo uprzejmie z twojej strony. Miałem zamiar wziąć taksówkę.

-  Nie robię niczego z uprzejmości - uciął krótko. - Tak jak ty robię to, co mi

każą. Dlatego teraz jestem tu i mówię, co masz zrobić, a do ciebie należy

wykonanie. Nie pojedziesz do Reykjaviku główną drogą, ale przez Krysuvik i

Kleifavatn.

Słysząc tę nieoczekiwaną nowinę, zakrztusiłem się kawą. Gdy doszedłem do siebie

i odzyskałem oddech, spytałem:

-  Czemu, do diabła, miałbym tak jechać? Przecież to dwa razy dalej, i do tego

po fatalnych drogach.

-  Nic nie wiem. Ja tylko przekazuję. W każdym razie ta instrukcja przyszła w

ostatniej chwili; może ktoś zwęszył jakąś zasadzkę na głównej drodze. Naprawdę

nie wiem...

-  Rzeczywiście nie wiesz zbyt wiele - rzuciłem uszczypliwie. Uderzyłem lekko w

gazetę: - Nie wiesz, co jest w środku, nie wiesz, dlaczego mam tracić całe

popołudnie na objazd półwyspu Reykjanes. Wątpię, czy gdybym spytał cię o

godzinę, potrafiłbyś odpowiedzieć.

Uśmiechnął się chytrze kącikiem ust:

-  Jedno jest pewne: idę o zakład, że wiem więcej niż ty.

-  Nic trudnego - burknąłem.

To był właśnie cały Slade. Kierował się zawsze dewizą „wiedzieć tylko to, co

konieczne" i fakt, że ktoś czegoś nie wiedział, wcale go nie martwił. Facet

dopił kawę.

-  To wszystko, stary. A, i jeszcze jedno. Gdy będziesz już w Reykjavi-ku,

zostaw samochód przed hotelem Saga i idź sobie. Ktoś się nim zajmie.

Wstał, nie mówiąc nic więcej, i wyszedł. Miałem wrażenie, że spieszno mu było

pożegnać się ze mną. Przez cały czas naszej krótkiej rozmowy wydawał się dziwnie

podenerwowany. To mnie niepokoiło, nie pasowało bowiem do opisu roboty nadanej

przez Slade'a.

„To nic trudnego - powiedział - będziesz tylko posłańcem". Skrzywił się przy tym

z wyraźną ironią, jakby chciał pokazać, że to jest wszystko, do czego się

nadaję.

Wstałem i wcisnąłem gazetę pod pachę. Ukryta w niej paczka, chociaż dosyć

ciężka, nie rzucała się w oczy. Wziąłem wędkę i poszedłem odnaleźć samochód. Był

to ford cortina. W chwilę potem wyjeżdżałem już z Keflavi-ku, kierując się na

południe, coraz dalej od Reykjaviku. Chętnie poznałbym tego durnia, który uważa,

że można się tam dostać najszybciej, wybierając najdłuższą, okrężną drogę.

Znalazłem spokojny odcinek szosy, zjechałem na pobocze i wziąłem gazetę z

siedzenia obok. Paczka wyglądała tak, jak Slade ją opisał: nieduża i znacznie

cięższa, niż można by się spodziewać. Była owinięta w porządnie zaszytą brązową

jutę i niczym nie zdradzała swej zawartości. Opukałem ją uważnie i doszedłem do

wniosku, że pod jutą kryje się metalowe pudełko. Potrząsnąłem nim, lecz nie

usłyszałem żadnego odgłosu.

Zbadałem paczkę ze wszystkich stron, ale nic to nie dało. Owinąłem ją znowu w

gazetę, rzuciłem na tylne siedzenie i pojechałem dalej. Tymczasem deszcz

przestał padać i warunki jazdy, jak na Islandię, nie były najgorsze. Wiejski

trakt w Anglii przypomina superautostradę w porównaniu z tutejszymi drogami -

oczywiście tam, gdzie one w ogóle są. W głębi kraju, noszącym w Islandii nazwę

Óbyggdir, nie ma żadnych dróg i zimą Óbyggdir jest niemal tak niedostępne jak

srebrny glob. No, chyba że jest się typem zapalonego podróżnika. W dodatku

Óbyggdir żywo przypomina krajobraz księżycowy; tutaj zresztą Neil Armstrong

przygotowywał się do spaceru po księżycu.

Skręciłem przy Krysuvik. Kierując się w głąb kraju, mijałem majaczące w oddali,

okryte mgłą wzgórza, gdzie przegrzana para wodna kipi z wnętrza ziemi. Tuż przy

jeziorze Kleifavatn ujrzałem na poboczu drogi samochód i jego właściciela,

dającego mi ręką znaki charakterystyczne dla kierowcy, który utknął na szosie.

Obaj byliśmy cholernymi głupcami. Ja - ponieważ się zatrzymałem, a on - ponieważ

był sam. Odezwał się do mnie kiepską duńszczyzną i zaraz przeszedł na poprawny

szwedzki; znam dość dobrze oba języki. Okazało się, co było łatwo przewidzieć,

że zepsuł mu się samochód i za nic nie może go uruchomić.

Wysiadłem z cortiny.

-  Lindholm.

Przedstawił się formalnie, jak każe szwedzki zwyczaj, i podał mi rękę.

Uścisnąłem ją zgodnie z wszystkimi wymogami etykiety.

-  Nazywam się Stewart.

Dokończywszy prezentacji, podszedłem do volkswagena Lindholma i zajrzałem do

silnika.

10

Nie sądzę, że chciał mnie od razu zabić. Gdyby tak było, użyłby pistoletu. On

natomiast zamierzył się na mnie fachowo wykonaną pałką z ołowianym wsadem. W

chwili kiedy znalazł się tuż za mną, zdałem sobie sprawę, że postępuję jak

skończony idiota. To są właśnie skutki wychodzenia z wprawy. Odwróciłem się.

Zobaczyłem jego wzniesione ramię i uskoczyłem w bok. Gdyby pałka spadła mi na

głowę, roztrzaskałaby ją, a tak trafiła mnie w bark i straciłem tylko czucie w

całej ręce.

Kopnąłem go z całej siły w goleń, zdzierając mu butem skórę aż do kostki. Zawył

z bólu i odskoczył do tyłu. Skorzystałem z okazji, by schronić się za samochód i

ręką wymacałem sgian dubh. Na szczęście ten nóż jest przystosowany do trzymania

w lewej ręce, co w sytuacji, gdy nie mogłem użyć prawej, było okolicznością

sprzyjającą.

Doskoczył do mnie znowu, ale ujrzawszy nóż, zawahał się, szyderczo krzywiąc

wargi. Puścił pałkę i sięgnął ręką pod marynarkę. Teraz dla mnie nastała chwila

niepewności. Jednak pałka, przymocowana za pomocą pętli do nadgarstka Lindholma,

utrudniała mu sięgnięcie po pistolet. W chwili gdy wyciągnął broń, byłem już

przy nim.

Nie pchnąłem go. To on obrócił się gwałtownie i nadział wprost na ostrze.

Strumień krwi chlusnął mi na rękę. Lindholm zawisł na mnie z głupim wyrazem

zdziwienia na twarzy. W chwilę potem osunął mi się do stóp, uwalniając nóż z

klatki piersiowej, skąd na ziemię pokrytą pyłem wulkanicznym zaczęła bić krew.

I tak oto stałem na odludnej drodze gdzieś w południowej Islandii, ze świeżym

trupem u stóp i skrwawionym nożem w ręku. Czułem pustkę w głowie i żółć

podchodzącą do gardła. Od wyjścia z samochodu do śmierci Lindholma nie minęły

nawet dwie minuty.

Nie byłem chyba w pełni świadomy tego, co robiłem potem. Myślę, że górę wziął

wytrwały trening. Skoczyłem do cortiny i podjechałem trochę, by zasłonić ciało.

To, że droga znajdowała się na odludziu, nie musiało wcale oznaczać, że nie

pojawi się na niej jakiś samochód, a widok ciała leżącego na otwartej

przestrzeni spowodowałby na pewno całą masę pytań.

Wziąłem egzemplarz „New York Timesa", który poza innymi zaletami ma tę, że liczy

więcej stron niż jakakolwiek inna gazeta na świecie, i wyłożyłem nim dno

bagażnika. Wróciłem po ciało, zwaliłem je do kufra i szybko zatrzasnąłem wieko.

Lindholm, jeśli tak się naprawdę nazywał, zniknął mi z oczu, chociaż nie z

pamięci.

Zanim ukryłem go w bagażniku, Szwed leżał na skraju drogi, krwawiąc jak krowa w

muzułmańskiej rzeźni, i w miejscu tym widniała teraz duża czerwona kałuża.

Również moja marynarka i spodnie były mocno zabrudzone. Teraz niewiele mogłem

zrobić z ubraniem, ale kałużę krwi zasypałem pyłem wulkanicznym. Zamknąłem maskę

volkswagena, usiadłem za kierownicą

11

i włączyłem stacyjkę, Lindholm nie tylko usiłował mnie zabić, ale okazał się

również kłamcą: silnik volkswagena pracował nienagannie. Cofnąłem samochód na

mokrą od krwi ziemię i tam go zostawiłem. Nie łudziłem się, że gdy zostanie

ściągnięty, plama nie będzie widoczna, ale zrobiłem przynajmniej to, co było

możliwe.

Rzuciłem ostatnie spojrzenie na miejsce tragedii i wsiadłem do cortiny. Dopiero

teraz zacząłem rozumować w pełni świadomie. Pierwsze myśli poświęciłem

Slade'owi, posyłając go do diabła, ale już po chwili skupiłem uwagę na planach

łatwiejszych do realizacji; zacząłem się zastanawiać, jak pozbyć się zwłok

Lindholma. Zdawać by się mogło, że w kraju równym czterem piątym powierzchni

Anglii, zamieszkanym przez populację mniejszą niż połowa takiego na przykład

Plymouth, jest mnóstwo otwartej przestrzeni obfitującej w liczne zakamarki i

szczeliny, gdzie można ukryć niewygodne ciało. Wszystko to prawda, tyle że

akurat południowo-zachodnia Islandia jest najgęściej zaludniona, sprawa nie była

zatem taka prosta.

Znałem jednak ten kraj nie od dzisiaj; wkrótce wiedziałem już, co zrobić.

Sprawdziłem wskaźnik poziomu paliwa i przygotowałem się na długą podróż, mając

przy tym nadzieję, że samochód jest w dobrym stanie. Gdybym utknął gdzieś po

drodze, splamiona krwią marynarka spowodowałaby wiele niewygodnych pytań. W

walizce miałem czyste ubranie, ale w jednej chwili pojawiło się wokół zbyt wiele

samochodów, a wolałem przebrać się dyskretnie.

Większość obszaru Islandii ma charakter wulkaniczny. Stwierdzenie to jest

szczególnie trafne w odniesieniu do południowo-zachodniej części kraju, której

ponury krajobraz tworzą pokrywy lawowe, stożki wulkaniczne i szerokie wulkany

tarczowe. Niektóre z wulkanów sąjuż nieczynne, niektóre wykazują aktywność.

Podczas jednej z moich wypraw natrafiłem na komin wulkaniczny, który teraz wydał

mi się idealny jako miejsce ostatniego spoczynku Lindholma.

Podróż trwała dwie godziny Pod koniec musiałem zjechać z drogi na szczere pole.

Jazda po wyboistym pustkowiu pokrytym popiołem i skałą wulkaniczną nie służyła

cortinie. Gdy ostatni raz podróżowałem w podobnych warunkach, siedziałem za

kierownicą mego land-rovera, który jest przystosowany dojazdy po tego typu

terenach.

Miejsce zastałem dokładnie takie, jakie zapamiętałem. Nieczynny krater był z

jednej strony szeroko rozszczepiony, co umożliwiało wjazd samochodem wprost do

kaldery. Pośrodku znajdowała się skamieniała kopuła lawowa z otworem, który w

czasie jakiejś dawno temu zakończonej erupcji stanowił wylot dla gazów

wulkanicznych. Jedynym świadectwem tego, że od czasu stworzenia świata miejsce

to odwiedziła jakaś inna istota ludzka, był ślad opon samochodu ciężarowego

prowadzący aż do krawędzi krateru.

12

Islandczycy mają szczególny rodzaj sportu samochodowego: wjeżdżają do wnętrza

krateru i próbują wydostać się po jego stromej krawędzi. Nie słyszałem, żeby

ktoś złamał sobie kark przy tej ryzykownej zabawie, lecz bynajmniej nie z powodu

braku chętnych.

Podjechałem jak najbliżej komina wulkanu i dalej udałem się pieszo do miejsca,

gdzie mogłem zajrzeć w nieprzeniknioną czerń otworu. Wrzuciłem kamień i w

odpowiedzi usłyszałem oddalający się łoskot, który nie ustawał przez długi czas.

Bohater powieści Verne'a, udając się w głąb ziemi, znacznie ułatwiłby sobie

zadanie, gdyby wybrał do swoich celów właśnie tę dziurę zamiast Snaefellsj

okuli.

Zanim wrzuciłem Lindholma w miejsce jego wiecznego spoczynku, dokładnie go

przeszukałem. Była to paskudna robota, krew nie zdążyła bowiem jeszcze

zakrzepnąć; dobrze się stało, że nie zmieniłem ubrania. Miał szwedzki paszport,

w którym figurował jako Axel Lindholm, co nic nie znaczyło, bo paszport bardzo

łatwo zdobyć. Było jeszcze kilka drobiazgów, ale nic ważnego. Zatrzymałem

jedynie pałkę i pistolet, model Smith&Wesson kaliber 38.

Potem zaniosłem zwłoki do wylotu komina i tam je wrzuciłem. Rozległo się kilka

tępych uderzeń, a po nich nastała cisza, która, miałem nadzieję, będzie trwała

wiecznie. Wróciłem do samochodu i przebrałem się w czysty garnitur. Splamione

ubranie wywróciłem na drugą stronę, aby nie pobrudzić krwią wnętrza walizki.

Pałkę, pistolet i przeklętą paczkę Slade'a również tam schowałem. W chwilę potem

wyruszyłem w nużącą podróż do Reykja-viku.

Byłem bardzo zmęczony.

II

Do hotelu Saga dotarłem późnym wieczorem. Było jeszcze dosyć widno dzięki

poświacie towarzyszącej latu polarnemu. Bolały mnie oczy, bo jechałem wprost na

zachodzące słońce, i teraz pozostałem chwilę w samochodzie, by dać im trochę

odpocząć. Gdybym został dwie minuty dłużej, następne fatalne spotkanie nie

doszłoby do skutku. Ale stało się inaczej. Wysiadłem z samochodu i właśnie

wyjmowałem walizkę, gdy z hotelu wyszedł jakiś mężczyzna, który na mój widok

zawołał:

-  Alan Stewart!

Podniosłem głowę i zakląłem w duchu. Mężczyzna w mundurze islandzkiego pilota

był bowiem ostatnią osobą, którą chciałem teraz spotkać. Przede mną stał Bjarni

Ragnarsson.

-  Witaj, Bjarni.

13

Podaliśmy sobie ręce.

-  Elin nic nie mówiła, że przyjeżdżasz.

-  Bo nie wiedziała. Zdecydowałem się w ostatniej chwili. Nie zdążyłem nawet

zadzwonić.

Rzucił okiem na walizkę stojącą na chodniku.

-  Czyżbyś chciał zatrzymać się w hotelu!? - spytał wyraźnie zdziwiony.

Zastrzelił mnie tym pytaniem. Musiałem szybko podjąć decyzję.

-  Skądże znowu - odparłem. - Pojadę do domu.

Chciałem uniknąć mieszania w to wszystko Elin, ale teraz, gdy jej brat wiedział,

że jestem w Reykjaviku, było rzeczą pewną, że jej o tym powie. Mogłaby poczuć

się dotknięta, a ja za nic nie chciałem jej zranić. Elin wiele dla mnie

znaczyła.

Spostrzegłem, że Bjarni spogląda na samochód.

-  Zostawiam go tutaj - rzuciłem od niechcenia. - Przywiozłem go na prośbę

przyjaciela. Do domu pojadę taksówką.

Przyjął to do wiadomości i zapytał:

-  Na długo przyjechałeś?

-  Do końca lata, jak zwykle - odpowiedziałem swobodnie.

-  Musimy wybrać się kiedyś na ryby - zaproponował. Przytaknąłem.

-  Zostałeś już ojcem? - spytałem.

-  Za miesiąc - odpowiedział posępnie. - Boję się, jak to będzie. Roześmiałem

się.

-  To chyba raczej zmartwienie Kristin. Ty spędzasz w kraju mniej niż połowę

czasu. Nie będziesz się bawił w zmienianie pieluch.

Gawędziliśmy jeszcze kilka minut o tym i owym tak jak starzy przyjaciele, którzy

dopiero co się spotkali. W końcu Bjarni spojrzał na zegarek.

-  Mam lot do Grenlandii - powiedział. - Muszę już iść. Zadzwonię za kilka dni.

-  Nie zapomnij.

Odprowadziłem go wzrokiem i zaraz potem złapałem taksówkę, z której właśnie

wysiadł pasażer. Gdy dojechałem na miejsce, zapłaciłem kierowcy i po chwili

stałem niepewnie na chodniku, zastanawiając się, czy dobrze robię.

Elin Ragnarsdottir dużo dla mnie znaczyła.

Była nauczycielką, ale podobnie jak wielu innych Islandczyków wykonywała dwa

zawody. Wielkość Islandii, małe zaludnienie oraz położenie w strefie

podbiegunowej ukształtowały system społeczny, który przybysz z zewnątrz skłonny

jest uznać za dziwny. Ponieważ jednak system ten został stworzony dla wygody

Islandczyków, nie przejmują się oni tym, co mówią inni. I tak być powinno.

14

Jednym z owoców tego systemu jest to, że latem wszystkie szkoły przerywają

zajęcia na cztery miesiące i część budynków szkolnych pełni w tym okresie rolę

hoteli. Nauczyciele mają zatem sporo wolnego czasu i wielu z nich podejmuje w

tym czasie pracę w zupełnie innym zawodzie. Gdy poznałem Elin trzy lata temu,

pracowała jako przewodnik turystyczny w Fer-daskrifstofaa Nordri, jednym z biur

podróży w Reykjaviku, jeżdżąc z wycieczkami po całym kraju.

Dwa lata temu udało mi się ją namówić, by została moim osobistym przewodnikiem

na okres całego sezonu letniego. Obawiałem się, że jej brat Bjarni może to uznać

za niezbyt stałe zajęcie i sprzeciwi się, ale nie zrobił tego. Być może uznał,

że jego siostra jest na tyle dorosła, by mogła sama troszczyć się o siebie. Elin

była osobą niezbyt wymagającą i związek z nią nie sprawiał kłopotu, lecz nie

ulegało wątpliwości, że w tej postaci nie może trwać wiecznie. Chciałem w końcu

coś zmienić, ale miałem spore wątpliwości, czy jest to najwłaściwszy moment -

trzeba kogoś o nerwach znacznie silniejszych niż moje, by zaproponować kobiecie

małżeństwo tuż po pozbyciu się trupa w czeluściach krateru.

Wszedłem na górę i, chociaż miałem klucz, zapukałem. Elin otworzyła drzwi i

spojrzała na mnie z wyrazem zdziwienia, które szybko zmieniło się w radość, a we

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin