Gabriel Garcia Marquez - Nie ma kto pisać do pułkownika.rtf

(130 KB) Pobierz

GABRIEL GARCIA MARQUEZ

 

 

 

Nie ma kto pisać

do pułkownika

 

 

 


Pułkownik otworzył puszkę i stwierdził, że została w niej najwyżej łyżeczka kawy. Odstawił garnek z ognia, wylał połowę wody na klepisko i zaczął nad garnkiem wyskrobywać nożem dno puszki, dopóki nie odkleił resztek pyłu kawowego pomieszanych z rdzą.

Gdy z wyrazem dziecięcej ufności siedział przy glinianej kuchence, czekając aż wywar się zagotuje, doznał uczucia, jakby w jego kiszkach rosły grzyby i trujące lilie. Był październik. Taki poranek trudno przetrzymać nawet człowiekowi, który, tak jak on, przeżył już tyle podobnych poranków. Przez pięćdziesiąt sześć lat, od zakończenia ostatniej wojny domowej, jedynym zajęciem pułkownika było czekanie. Październik był jedną z tych niewielu rzeczy, które przychodziły na czas.

Jego żona podniosła moskitierę ujrzawszy go wchodzącego z kawą do sypialni. W nocy miała atak astmy i teraz była w stanie odurzenia. Usiadła jednak na łóżku, żeby wziąć filiżankę.

- A ty? - zapytała.

- Ja już wypiłem - skłamał pułkownik - była tam jeszcze cała łyżka.

W tym momencie zaczęły bić dzwony. Pułkownik całkiem zapomniał o pogrzebie. Podczas gdy jego żona piła kawę, pułkownik zdjął hamak rozwieszony w rogu pokoju i zwinął na przeciwległym krańcu, za drzwiami. Kobieta myślała o zmarłym.

- Urodził się w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku - powiedziała. - Dokładnie w miesiąc po naszym synku. Siódmego kwietnia.

Popijała kawę z trudem łapiąc powietrze między kolejnymi łykami. Była to kobieta zbudowana niemal wyłącznie z białych chrząstek, otaczających wygięty w łuk, zesztywniały kręgosłup. Trudności w oddychaniu sprawiały, że jej pytania brzmiały jak stwierdzenia. Po wypiciu kawy ciągle jeszcze myślała o zmarłym.

- To straszne być pochowanym w październiku - rzekła. Ale mąż nie zwrócił na to uwagi. Otworzył okno. Październik rozgościł się na dziedzińcu. Przyglądając się krzewom, buchającym jaskrawą zielenią, i drobnym namiotom sklepionym w błocie przez dżdżownice, pułkownik poczuł znowu nieszczęsny miesiąc w kiszkach.

- Przemokły mi kości - powiedział.

- To już zima - zauważyła kobieta. - Odkąd zaczęły się deszcze, powtarzam ci, żebyś spał w pończochach.

- Już od tygodnia w nich sypiam.

Deszcz kropił z wolna, lecz nieustannie. Pułkownik wolałby owinąć się w wełniany koc i znowu poleżeć w hamaku. Ale natarczywe bicie w spiże przypomniało mu o pogrzebie. - To październik - mruknął i wyszedł na środek pokoju. Dopiero wtedy pomyślał o kogucie, przywiązanym do nogi łóżka. Był to kogut hodowany do walki.

Odniósłszy filiżankę do kuchni, nakręcił w salonie zegar wahadłowy, wmontowany w drewnianą, rzeźbioną ramę. W przeciwieństwie do sypialni, zbyt ciasnej jak na potrzeby astmatyczki, salon był obszerny. Mieściły się w nim cztery wyplatane fotele na biegunach ustawione wokół stolika przykrytego obrusem, na którym stał gipsowy kot. Na ścianie naprzeciwko zegara wisiał obraz przedstawiający kobietę w tiulach, otoczoną amorkami, na łodzi pełnej róż.

Było dwadzieścia po siódmej, kiedy skończył nakręcać zegar. Następnie zaniósł koguta do kuchni, przywiązał go do nóżek piecyka, zmienił wodę w słoiku i nasypał obok garść kukurydzy. Gromada chłopców przelazła przez dziurę w płocie. Usadowili się wokół koguta i przyglądali mu się w milczeniu.

- Nie patrzcie już na to stworzenie - powiedział pułkownik. - Koguty psują się od patrzenia.

Chłopcy nie zareagowali. Jeden z nich zaczął wygrywać na organkach pierwsze nuty modnej piosenki. - Nie graj dzisiaj - ofuknął go pułkownik. - Ktoś umarł w miasteczku. - Chłopiec schował organki do kieszeni spodni i pułkownik poszedł do pokoju, żeby się przebrać na pogrzeb.

Z powodu ataku astmy żony białe ubranie było nie wyprasowane. Pułkownik musiał się więc zdecydować na stary garnitur z czarnego sukna, który od dnia ślubu wkładał tylko na wyjątkowe okazje. Z trudem odnalazł garnitur na dnie kufra, owinięty w gazety i zabezpieczony przed molami kulkami naftaliny. Leżąca na łóżku kobieta myślała ciągle o zmarłym.

- Teraz to już się chyba spotkał z Augustynem - powiedziała. - Żeby mu chociaż nie opowiadał o naszej sytuacji po jego śmierci.

- O tej porze pewnie rozmawiają o kogutach - odparł pułkownik.

Znalazł w kufrze olbrzymi stary parasol. Żona wygrała go na loterii, której celem było zebranie pieniędzy na partię pułkownika. Owego wieczoru oglądali przedstawienie na wolnym powietrzu; nie przerwano go mimo deszczu. Pułkownik, jego żona i syn Augustyn, który miał wówczas osiem lat, wytrwali do końca pod tym parasolem. Teraz Augustyn już nie żyje, a pokrycie z błyszczącej satyny wyżarły mole.

- Popatrz, co zostało z naszego parasola, co był dobry dla błazna w cyrku - powiedział pułkownik, używając porównania, które kiedyś wymyślił. Otworzył nad głową dziwaczny splot metalowych prętów. - Teraz nadaje się już tylko do liczenia gwiazd.

Uśmiechnął się, ale kobieta nie potrudziła się nawet, żeby spojrzeć na parasol. - Wszystko tak wygląda - mruknęła. - I my sami gnijemy za życia. Zamknęła oczy, żeby jeszcze bardziej pogrążyć się w myślach o zmarłym.

Ogoliwszy się na wyczucie, gdyż od dawna nie mieli lustra, pułkownik ubierał się w milczeniu. Spodnie, przylegające do nóg prawie tak samo jak długie kalesony, ściągnięte na kostkach tasiemkami, trzymały się w talii na dwóch paskach przewleczonych przez dwie pozłacane sprzączki, przyszyte na wysokości nerek. Nie używał pasa. Koszula barwy starej tektury, twarda jak tektura, zapinała się na miedziany guzik, który służył równocześnie do przymocowania nakładanego kołnierzyka. Ale kołnierzyk był podarty, więc pułkownik zrezygnował z krawata.

Wykonywał każdą czynność, jakby chodziło o akt doniosłej wagi. Skóra jego dłoni błyszcząca i napięta pokryta była plamami po "carate" (rodzaj grzybicy nagminnej w Ameryce Południowej. Wywołuje ona odbarwienie skóry, która pokrywa się jasnymi plamami [przyp. tłum.]), podobnie jak szyja. Zanim nałożył lakierowane, wysokie buty, zeskrobał błoto zaschnięte na szwach. Żona ujrzała go w tym momencie, ubranego jak w dniu ich ślubu. Dopiero wtedy uprzytomniła sobie, jak bardzo jej mąż się postarzał.

- Wyglądasz, jakbyś się wybierał na wielkie wydarzenie - zauważyła.

- Ten pogrzeb to wielkie wydarzenie - odpowiedział pułkownik. - To pierwszy od wielu lat, który nam umiera śmiercią naturalną.

Po dziewiątej przestało padać. Pułkownik zbierał się do wyjścia, gdy żona pociągnęła go za rękaw marynarki.

- Uczesz się - upomniała.

Rogowym grzebieniem starał się przygładzić szczecinę stalowego koloru. Był to jednak daremny wysiłek.

- Wyglądam pewnie jak papuga - powiedział.

Żona przyjrzała mu się. Pomyślała, że nie. Pułkownik nie wyglądał jak papuga. Był to mężczyzna suchy jak szczapa, o mocnych kościach, dopasowanych w stawach jak śruby w nakrętkach. Dzięki żywości spojrzenia nie sprawiał wrażenia, jakby go przechowywano w formalinie.

- Teraz dobrze się prezentujesz - uznała. Gdy mąż opuszczał pokój, dorzuciła:

- Zapytaj doktora, czy mamy mu u nas nagrzać wody. Mieszkali na skraju miasteczka, w domu pokrytym strzechą z liści palmowych; ze ścian odpadał tynk. Wilgoć utrzymywała się nadal, chociaż deszcz przestał padać. Pułkownik zszedł na plac uliczką wciśniętą pomiędzy stłoczone budynki. U wejścia na główną ulicę pułkownik doznał olśnienia. Jak okiem sięgnąć, miasteczko było usłane kwiatami. Siedzące w bramach kobiety w czerni czekały na pogrzeb.

Gdy wszedł na plac, deszcz zaczął siąpić na nowo. Właściciel salonu bilardowego spostrzegł pułkownika i od drzwi zawołał do niego wyciągając ręce:

- Niech pan poczeka, pułkowniku, pożyczę panu parasola. Pułkownik odpowiedział nie odwracając głowy:

- Dziękuję, nie ma potrzeby.

Kondukt pogrzebowy jeszcze nie wyruszył. W bramie, pod parasolami, rozmawiali mężczyźni ubrani na biało, w czarnych krawatach. Jeden z nich zobaczył pułkownika, przeskakującego przez kałuże na placu.

- Wejdźcie tutaj, kumie - zawołał.

Zrobił mu miejsce pod parasolem.

- Dziękuję - powiedział pułkownik

Nie przyjął jednak zaproszenia. Poszedł prosto do mieszkania, żeby złożyć kondolencje matce zmarłego. Owionął go najpierw zapach mnóstwa rozmaitych kwiatów. Następnie zrobiło mu się gorąco. Pułkownik usiłował utorować sobie drogę w tłumie tworzącym zator w sypialni, ale ktoś położył mu rękę na ramieniu, popchnął go w głąb pokoju - poprzez galerię skonsternowanych twarzy, aż do miejsca, gdzie znajdowały się głębokie i rozszerzone nozdrza zmarłego.

Stała tam matka, spędzająca muchy z trumny wachlarzem z liści palmowych. Inne kobiety w czarnych sukniach wpatrywały się w trupa z takim wyrazem twarzy, jakby śledziły nurt rzeki. Nagle rozległ się czyjś głos w głębi pokoju. Pułkownik odsunął na bok jakąś kobietę, podszedł do matki zmarłego i położył jej rękę na ramieniu. Zacisnął zęby.

- Moje najgłębsze współczucie - powiedział.

Nie odwróciła głowy. Otworzyła usta i zawyła. Pułkownik wzdrygnął się. Poczuł, że jakaś bezkształtna masa, wybuchająca donośnym krzykiem, niesie go w kierunku trupa. Szukał rękami oparcia, ale nie znalazł ściany.

Zamiast na nią trafił na jakieś ciała. Ktoś tuż przy jego uchu wycedził delikatnie: "Ostrożnie, pułkowniku". Odwrócił głowę i natknął się na zmarłego. Nie poznał go jednak, gdyż wydał mu się mocny i pełen energii, a przy tym tak samo zmieszany jak on sam, owinięty w białe szmaty, z kornetem w rękach. Kiedy pułkownik podniósł głowę, aby zaczerpnąć powietrza ponad krzykiem, ujrzał zamkniętą już skrzynię, staczającą się ku drzwiom po pochylni z kwiatów, które łamały się o ściany. Rozbolały go stawy. W chwilę później zdał sobie sprawę, że jest na ulicy, bo krople deszczu drażniły mu powieki. Ktoś schwycił go pod ramię i powiedział:

- Pospieszcie się, kumotrze, czekałem na was.

Był to don Sabas, ojciec chrzestny jego zmarłego syna, jedyny z przywódców partyjnych, który uniknął represji politycznych i nadal mieszkał w miasteczku. - Dzięki - odpowiedział pułkownik i szedł pod parasolem w milczeniu. Orkiestra zaintonowała marsz żałobny. Pułkownik zauważył brak jednego instrumentu i dopiero teraz nabrał pewności, że zmarły istotnie umarł.

- Biedny - szepnął.

Don Sabas odchrząknął. W lewej ręce niósł parasol, trzymając uchwyt prawie na poziomie swojej głowy, był bowiem niższy od pułkownika. Kiedy kondukt minął plac, mężczyźni zaczęli rozmawiać. Don Sabas zwrócił ku pułkownikowi zafrasowaną twarz i zapytał:

- Co porabia kogut?

- Kogut żyje sobie - odparł pułkownik

W tej samej chwili rozległ się krzyk.

- Dokąd idziecie z tym nieboszczykiem?

Pułkownik podniósł oczy. Na balkonie koszar ujrzał burmistrza w pozie mówcy. Był w kalesonach i flanelowej bluzie, miał obrzmiałe, nie ogolone policzki. Muzykanci przerwali marsz żałobny. W chwilę później pułkownik rozpoznał głos księdza Angela, który coś krzyczał do burmistrza. Poprzez szmer deszczu uderzającego o parasol rozszyfrował dialog.

- No i co? - zapytał don Sabas.

- No i nic - odpowiedział pułkownik. - Że kondukt nie może przejść przed koszarami policji.

- Zapomniałem o tym - zawołał don Sabas. - Zawsze zapominam, że mamy stan wyjątkowy.

- Ale to przecież nie żadna manifestacja - rzekł pułkownik. - To tylko umarł biedny muzykant.

Orszak zmienił kierunek. W niżej położonych dzielnicach kobiety przyglądały mu się, gryząc w milczeniu paznokcie. Później wyszły jednak na środek ulicy wykrzykując słowa pochwał, wdzięczności i pożegnania, jakby wierzyły, że nieboszczyk słyszy je w swojej trumnie. Na cmentarzu pułkownik poczuł się źle. Kiedy don Sabas pchnął go ku ścianie, żeby zrobić przejście dla mężczyzn niosących trumnę, i zwrócił ku niemu uśmiechnięte oblicze, napotkał zasępioną twarz.

- Co wam jest, kumotrze? - spytał.

Pułkownik westchnął.

- To październik, kumotrze.

Wracali tą samą ulicą. Przejaśniło się. Niebo stało się głębokie, przesycone intensywnym błękitem. "Już przestało padać" - pomyślał pułkownik i poczuł się lepiej, ale szedł dalej pogrążony w myślach. Don Sabas przerwał milczenie.

- Dajcie się zbadać lekarzowi.

- Nie jestem chory - odparł pułkownik. - Rzecz w tym, że w październiku zdaje mi się, jakby mi w kiszkach jakieś bestie grasowały.

- Aha - mruknął don Sabas. I pożegnał się z nim w bramie swego domu, nowego dwupiętrowego budynku z oknami zdobionymi kutym żelazem. Pułkownik poszedł do siebie, nie mogąc doczekać się chwili, gdy zrzuci uroczysty garnitur. Po chwili wyszedł znowu, żeby w sklepie na rogu kupić puszkę kawy i pół funta kukurydzy dla koguta.

Pułkownik zajął się kogutem, chociaż w czwartek byłby wolał zostać w hamaku. Przez kilka dni padało bez przerwy. W ciągu tygodnia flora, pleniąca się w jego trzewiach, znalazła sobie ujście. Spędził kilka bezsennych nocy, dręczony świstami, wydobywającymi się z płuc astmatyczki. Ale w piątek po południu październik zgodził się na zawieszenie broni. Towarzysze Augustyna - pracownicy zakładu krawieckiego - tak jak on i fanatyczni zwolennicy walki kogutów, skorzystali z okazji, żeby obejrzeć koguta. Był w dobrej formie.

Kiedy pułkownik został sam z żoną, powrócił do sypialni. Żona okazała zainteresowanie.

- Co mówią - powiedziała.

- Rozentuzjazmowani - poinformował pułkownik. - Wszyscy odkładają pieniądze, żeby postawić na koguta.

- Nie rozumiem, co oni widzą w takim brzydkim kogucie - oświadczyła. - Dla mnie to dziwadło: ma za małą głowę w stosunku do nóg.

- Mówią, że jest najlepszy w całym departamencie (jednostka administracyjna odpowiadająca naszemu województwu. Kolumbia podzielona jest na 17 departamentów [przyp. tłum.]) - odparł pułkownik. - Wart jest z pięćdziesiąt pesów.

Miał pewność, że jest to argument uzasadniający jego postanowienie, aby zatrzymać koguta. Była to spuścizna po synu, którego podziurawiono kulami dziewięć miesięcy temu w gallerze (budynek, w którym odbywają się walki kogutów. Walki toczą się na arenie otoczonej amfiteatralnymi trybunami [przyp. tłum.]), kiedy rozdawał tajne ulotki. - To mrzonki, które nas drogo kosztują - powiedziała. - Jak się skończy kukurydza, będziemy go żywić własną wątrobą. - Pułkownik miał czas do namysłu, kiedy szukał płóciennych spodni w szafie.

- To tylko kwestia kilku miesięcy - tłumaczył. - Już wiadomo na pewno, że w styczniu będą walki. Później będziemy mogli sprzedać go po wyższej cenie.

Spodnie były nie wyprasowane. Kobieta rozciągnęła je na kuchni, manipulując dwoma żelazkami napełnionymi żarzącym się węglem.

- Czego się tak spieszysz, żeby wyjść na ulicę - zapytała.

- Idę na pocztę.

- Zapomniałam, że dzisiaj jest piątek - przyznała wróciwszy do sypialni. Pułkownik był już ubrany, nie miał tylko spodni. Przyjrzała się jego pantoflom.

- Te pantofle dobre są na śmietnik - orzekła. - Włóż lepiej lakierki.

Pułkownik był niepocieszony.

- Wyglądają jak buty sieroty - protestował. - Za każdym razem, kiedy je wkładam, czuję się, jakbym uciekł z przytułku.

- Jesteśmy sierotami po naszym synu - powiedziała.

Dał się przekonać i tym razem. Zanim rozległ się gwizd barek, pułkownik zbliżył się do portu. Miał na sobie lakierki, białe spodnie bez paska i koszulę bez kołnierzyka, zapiętą pod szyją na miedziany guzik. Przystanął w sklepie Syryjczyka Moisesa i przyglądał się, jak barki przybijają do brzegu. Wysiadali z nich podróżni wycieńczeni ośmiogodzinnym bezruchem. Ci sami co zawsze: wędrowni handlarze i ludzie miejscowi, którzy wyjechali tydzień wcześniej i powracali do rutyny codziennego życia.

Ostatnia dobiła do brzegu barka pocztowa. Pułkownik obserwował ją z lękiem i goryczą. Na dachu dostrzegł worek z pocztą, przywiązany do rur wypuszczających parę. Piętnaście lat czekania wyostrzyło jego wrażliwość. Troska o koguta wyostrzyła jego niepokój. Kierownik poczty wszedł na barkę, odwiązał worek i zarzucił go na plecy - przez cały ten czas pułkownik nie spuszczał z niego wzroku.

Szedł za nim ulicą równoległą do portu, labiryntem sklepów i straganów z różnokolorowymi towarami. Za każdym razem, kiedy to czynił, odczuwał odmienny rodzaj niepokoju, graniczący jednak zawsze z panicznym lękiem. Na poczcie lekarz czekał na gazety.

- Żona kazała mi zapytać pana doktora, czy ma pan w domu gorącą wodę - powiedział pułkownik.

Lekarz był młody, miał kędzierzawą, błyszczącą czuprynę i uderzająco piękne zęby. Zainteresował się zdrowiem astmatyczki. Pułkownik udzielił mu wyczerpujących informacji, nie spuszczając wzroku z kierownika, który rozkładał listy do odpowiednich przegródek. Nonszalancja, z jaką to robił, wyprowadziła pułkownika z równowagi.

Lekarz odebrał korespondencję i paczkę gazet. Odłożył na bok biuletyny medyczne. Następnie przeczytał pobieżnie listy osobiste. Pułkownik przyglądał się przegródce, która przysługiwała mu według porządku alfabetycznego. List lotniczy o niebieskim obramowaniu wprawił go w stan napięcia nerwowego.

Lekarz zerwał pieczęć na paczce gazet. Zapoznał się z najważniejszymi wiadomościami, podczas gdy pułkownik, z oczyma wbitymi w swoją przegródkę, czekał, aż kierownik zatrzyma się przed nią. Ale nie zrobił tego. Lekarz przerwał lekturę gazet. Spojrzał na pułkownika. Później przeniósł wzrok na kierownika, siedzącego przed telegrafem, i znowu popatrzył na pułkownika.

- Chodźmy - powiedział.

Kierownik nie podniósł głowy.

- Nie ma nic dla pułkownika - rzekł.

Pułkownik poczuł wstyd.

- Na nic nie czekałem - skłamał. - Podniósł na lekarza zupełnie dziecinne oczy. - Nie ma kto do mnie pisać.

Wracali w milczeniu. Lekarz był pochłonięty swoimi gazetami. Pułkownik kroczył w sobie właściwy sposób, jak człowiek, który zawrócił z drogi, aby szukać zgubionej monety. Popołudnie było świetliste. Drzewa migdałowe na placu gubiły ostatnie zgniłe liście. Kiedy doszli do drzwi gabinetu lekarskiego, zapadał już zmierzch.

- Jakie są wiadomości? - zapytał pułkownik. Lekarz podał mu kilka gazet.

- Nic nie wiadomo - odparł. - Trudno coś wyczytać między wierszami, które przeszły przez cenzurę.

Pułkownik przeczytał główne tytuły. Informacje międzynarodowe.

Na górze, w czterech szpaltach, wiadomości o upaństwowieniu Kanału Sueskiego. Prawie całą pierwszą stronę wypełniały nekrologi informujące o jakimś pogrzebie.

- Nie ma nadziei na wybory - powiedział pułkownik.

- Niech pan nie będzie naiwny, pułkowniku - odparł lekarz. - Wyrośliśmy już z wieku, kiedy się czeka na Mesjasza.

Pułkownik chciał mu oddać gazety, ale lekarz zaprotestował.

- Niech je pan zabierze do domu - powiedział. - Dziś wieczorem pan je przeczyta i jutro mi je zwróci.

Tuż po siódmej z wieży rozległy się dzwony cenzury filmowej. Ksiądz Angel przekazywał w ten sposób ocenę moralną filmu, zgodnie z wykazem, jaki co miesiąc otrzymywał pocztą. Żona pułkownika naliczyła dwanaście uderzeń.

- Zły dla wszystkich - oświadczyła. - Już chyba od roku filmy są złe dla wszystkich.

Opuściła moskitierę i mruknęła: - Świat jest zepsuty. - Ale pułkownik nie wypowiedział żadnego komentarza. Zanim się położył, przywiązał koguta do nogi łóżka. Zamknął drzwi i rozpylił środek owadobójczy w sypialni. Następnie postawił lampę na podłodze, rozwiesił hamak, położył się i zabrał się do czytania gazet.

Czytał je w porządku chronologicznym, od pierwszej strony do ostatniej, nie pomijając ogłoszeń. O jedenastej trąbka oznajmiła godzinę policyjną. Pół godziny później pułkownik skończył lekturę, otworzył drzwi na dziedziniec, ku niezgłębionej nocy, i wysiusiał się na słup, oblężony przez komary. Kiedy wrócił do sypialni, jego żona jeszcze nie spała.

- Nic nie piszą o weteranach? - spytała.

- Nic - odpowiedział pułkownik. Zgasił lampę i położył się znowu

w hamaku. - Z początku przynajmniej publikowali listę nowych rencistów. Ale już chyba od pięciu lat nic nie piszą.

Po północy zaczął padać deszcz. Pułkownik zasnął, ale już po chwili obudził się, zaniepokojony stanem swoich kiszek. Zdał sobie sprawę, że gdzieś przecieka dach. Owinąwszy się aż po głowę wełnianym kocem, usiłował po ciemku odnaleźć przeciek. Po krzyżu spływała mu struga zimnego potu. Miał gorączkę. Zdawało mu się, że unoszą go jakieś koncentryczne wiry w galaretowatym stawie. Ktoś mówił. Pułkownik odpowiedział ze swojej powstańczej pryczy.

- Do kogo mówisz? - spytała kobieta.

- Do tego Anglika, co się pojawił w obozie pułkownika Aureliano Buendia przebrany za tygrysa - odparł pułkownik. Przekręcił się

w hamaku, w ukropie gorączki. - To był książę Marlborough.

Obudził się rozbity. Gdy dzwony wzywające na mszę dały się słyszeć po raz drugi, wyskoczył z hamaka, odnajdując się w mętnej rzeczywistości, rozdzieranej pianiem koguta. Jego głowa krążyła jeszcze po koncentrycznych wirach. Poczuł mdłości. Wyszedł na dziedziniec i skierował się do wygódki, mijając drobne szelesty i mroczne zapachy zimy. Wyziewy amoniaku, bijące z jamy kloacznej, rozrzedzały powietrze we wnętrzu drewnianego pomieszczenia, pokrytego dachem z blachy cynkowej. Gdy zdjął pokrywę, podniosła się chmura trójkątnych much.

Był to fałszywy alarm. Przykucnąwszy na siedzeniu z nieheblowanych desek, doznał przykrego uczucia niespełnionego pragnienia. Zamiast parcia czuł głuchy ból w przewodzie pokarmowym. - Nie ma wątpliwości - szepnął. - Zawsze mnie to spotyka w październiku. - I przyjął postawę ufnego, prostodusznego wyczekiwania, dopóki nie uspokoiły się jego wzburzone wnętrzności. Wtedy wrócił do sypialni po koguta.

- W nocy bredziłeś w gorączce - powiedziała kobieta. Zabrała się do porządkowania pokoju, odzyskawszy siły po ataku, który trwał cały tydzień. Pułkownik usiłował przywołać wspomnienie.

- To nie była gorączka - skłamał - znowu mi się śniła pajęczyna.

Kobieta była podniecona, jak zawsze po ataku. W ciągu jednego poranka przewróciła mieszkanie do góry nogami. Przesunęła wszystkie przedmioty z wyjątkiem zegara i obrazu nimfy. Była tak drobna i giętka, że zdawała się przenikać przez ściany, gdy się kręciła po pokojach w swoich aksamitnych papuciach i w czarnej sukni zapiętej pod szyję. Ale tuż przed dwunastą odzyskała ludzki kształt. Kiedy leżała w łóżku, nie zajmowała miejsca. Teraz zaś dom był zbyt ciasny; żeby pomieścić jej postać, krzątającą się wśród doniczek paproci i begonii. - Gdyby Augustynowi skończył się już rok, mogłabym śpiewać - powiedziała, mieszając w garnku pokrajane na kawałki wszelkie płody tropikalnej ziemi.

- Jeśli masz ochotę, to sobie śpiewaj - rzekł pułkownik. - To dobrze robi na żółć.

Po obiedzie przyszedł lekarz. Pułkownik i jego żona pili kawę w kuchni, gdy pchnął drzwi od ulicy i zawołał:

- Wszyscy chorzy poumierali.

Pułkownik podniósł się, żeby go powitać.

- Tak jest, doktorze - mówił idąc do salonu. - Zawsze twierdziłem, że pański zegarek jest niezawodny jak sępy.

Kobieta poszła do sypialni, żeby przygotować się do badania. Lekarz został w salonie z pułkownikiem. Mimo upału jego nieskazitelnie czyste lniane ubranie tchnęło świeżością. Kiedy kobieta oznajmiła, że jest gotowa, lekarz wręczył pułkownikowi trzy kartki w kopercie. - O tym nie pisały wczoraj gazety - powiedział wchodząc do sypialni.

Pułkownik domyślał się. Było to streszczenie ostatnich wydarzeń krajowych, odbite na powielaczu i przeznaczone do tajnego kolportażu. Rewelacyjne informacje o sytuacji zbrojnego oporu w głębi kraju. Był wstrząśnięty. Dziesięć lat czytywania tajnych biuletynów nie nauczyło go jeszcze, że żadna wiadomość nie może być bardziej zaskakująca od tej, która nadejdzie w następnym miesiącu. Skończył czytać, kiedy lekarz wrócił do salonu.

- Ta pacjentka jest zdrowsza ode mnie - oświadczył. - Gdybym ja miał taką astmę, rokowałbym sobie sto lat życia.

Pułkownik spojrzał na niego posępnie. Chciał zwrócić kopertę, ale lekarz powstrzymał go.

- Niech je pan puści w obieg - powiedział zniżonym głosem.

Pułkownik włożył kopertę do kieszeni spodni. - A ja sobie umrę pewnego pięknego dnia i jeszcze pana, doktorze, zabiorę ze sobą do piekła - mówiła kobieta wychodząc z sypialni. Lekarz odpowiedział olśniewającym uśmiechem. Przysunął fotel do stolika i wyciągnął z podręcznej walizeczki kilka słoików bezpłatnych próbek. Kobieta przeszła obok niego, zmierzając do kuchni.

- Niech pan poczeka, odgrzeję kawę.

- Nie, bardzo dziękuję - odparł lekarz. Wypisał dawki na stronie swego receptariusza. - Kategorycznie odmawiam dostarczenia pani sposobności, aby mnie otruć.

Roześmiała się w kuchni. Skończywszy zapisywanie, lekarz przeczytał głośno receptę, zdawał sobie bowiem sprawę, że nikt nie jest w stanie odcyfrować jego pisma. Pułkownik usiłował skupić uwagę. Powróciwszy

z kuchni, żona spostrzegła na jego twarzy ślady spustoszeń ostatniej nocy.

- Miał gorączkę dzisiaj nad ranem - powiedziała wskazując na męża. - Przez jakie dwie godziny wygadywał bzdury o wojnie domowej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin