J. D. Robb - Zabójczy spisek.doc

(1672 KB) Pobierz
Zabójczy spisek


Conspiracy in Death
08 - Zabójczy spisek - Conspiracy in Death - Eve Dallas nie po raz pierwszy w swej karierze staje przed zadaniem, które, jak się wydaje - przekracza siły i możliwości kobiety. Nie po raz pierwszy również ktoś próbuje jej przeszkodzić w odkryciu prawdy. Teraz jednak musi jeszcze walczyć o zrzuceniu z siebie cienia podejrzeń, który rani jej poczucie sprawiedliwości i kala dobre imię. Czy w tej matnii zbrodni, podejrzeń i zła wciąż będzie mogła liczyć na oddanie i lojalność ukochanego mężczyzny?



 

Pokumajmy się ze śmiercią

Tennyson


PROLOG

W moich rękach spoczywa moc. Moc uzdrawiania i moc niszczenia. Moc dawania życia i sprowadzania śmierci. Szanuję ten dar, od lat go udoskonalam i zamieniam w dzieło sztuki, tak wspaniałe i zachwycające jak obrazy w Luwrze.

Ja jestem sztuką i nauką. W zasadzie można powiedzieć, że jestem Bogiem.

Bóg musi być bezwzględny i dalekowzroczny. Obserwuje stworzone przez siebie istoty i dokonuje wyboru. Najlepsze dzieła stwórcy trzeba kochać, chronić i pielęgnować. Doskonałość zostanie nagrodzona.

Jednak nawet istnienie jednostek ułomnych ma swój cel.

Mądry Bóg eksperymentuje, rozmyśla, robi użytek z tego, co trafia w jego ręce, i czyni cuda. Tak, często musi wyzbyć się litości i dokonywać czynów gwałtownych, które tak bardzo potępiają zwykli śmiertelnicy.

My, którzy mamy moc, nie możemy podlegać osądom szarych ludzi, nie wolno nam podporządkować się małostkowym i żałosnym prawom i zasadom prostaczków. Oni są ślepi, ich umysły krępuje strach - strach przed bólem, strach przed śmiercią. Są zbyt ograniczeni, by pojąć, że śmierć można zwyciężyć.

Mnie to się prawie udało.

Gdyby ludzie poznali moje dzieło, w myśl swoich głupich zasad i przekonań potępiliby mnie.

Kiedy osiągnę swój cel, będą mnie czcili.


Rozdział pierwszy

Dla niektórych śmierć nie jest wrogiem. O wiele okrutniejszym przeciwnikiem jest życie. Na przykład dla duchów, przepływających w ciemnościach jak cienie, dla włóczących się po nocy dziwaków o zaczerwienionych oczach, dla ćpunów o trzęsących się rękach życie jest po prostu bezmyślną podróżą przez morze nieszczęścia, od jednej działki do drugiej.

Podróż tę wypełniają ból i rozpacz, a czasami strach.

W mroźny poranek 2059 roku w najgorszych dzielnicach Nowego Jorku strach i rozpacz nie opuszczały biednych i bezdomnych ani na chwilę. Dla upośledzonych umysłowo i niedoskonałych fizycznie, którzy nie potrafią się wpasować w struktury społeczeństwa, miasto jest po prostu więzieniem.

Oczywiście istniało całe mnóstwo programów pomocy społecznej. W końcu były to czasy oświecone. Tak przynajmniej twierdzili politycy. Partia Liberalna domagała się nowych schronisk, szkół i szpitali, ośrodków szkolenia i rehabilitacji, nie mówiąc jednak nic konkretnego na temat finansowania tych przedsięwzięć. Partia Konserwatywna radośnie obcinała fundusze na istniejące już programy, a potem wygłaszała płomienne mowy na temat jakości życia i wartości rodzinnych.

Nadal jednak istniały schroniska dla tych, którzy potrafili znieść dotyk kościstej, zimnej ręki dobroczynności. Szkolenia zawodowe i programy pomocy czekały na potrzebujących, jeśli tylko potrafili oni przedrzeć się przez gąszcz biurokracji, nie tracąc przy tym resztek zdrowych zmysłów.

Jak zawsze dzieci chodziły głodne, kobiety sprzedawały swoje ciała, a mężczyźni zabijali dla garści żetonów kredytowych.

Chociaż czasy były oświecone, to ludzka natura pozostała tak przewidywalna jak śmierć.

Nowojorskim bezdomnym styczeń przyniósł mroźne noce, podczas których nie można się było rozgrzać ani alkoholem, ani nawet zdobytymi gdzieś nielegalnymi prochami. Niektórzy się poddawali i powłócząc nogami, szli do schronisk, gdzie mogli się przespać na twardym materacu pod cienkim kocem lub zjeść trochę wodnistej zupy z kromką pozbawionego smaku chleba sojowego, podawanego przez bystrookich studentów socjologii. Inni się nie poddawali, zbyt zagubieni lub zbyt uparci, żeby porzucić swoje miejsce na chodniku.

Podczas tych zimnych nocy wielu niepostrzeżenie umierało.

Zabijało ich miasto, ale nikt nie nazywał tego morderstwem.

Mroźnym świtem porucznik Eve Dallas jechała do centrum miasta, niecierpliwie bębniąc palcami w kierownicę. Zwykła śmierć bezdomnego na Bowery nie powinna wywołać większego zamieszania. Takimi przypadkami zwykle zajmowali się, jak nazywano ich w wydziale, zbieracze sztywnych. Patrolowali okolice, w których bezdomni najczęściej urządzali swoje legowiska, oddzielali żywych od martwych i zabierali wyniszczone ciała do kostnicy, gdzie je badano, identyfikowano, a następnie się ich pozbywano.

Tę przyziemną i przygnębiającą robotę wykonywali zwykle ci, którzy wciąż liczyli na awans do bardziej elitarnego wydziału zabójstw lub całkiem stracili nadzieję na taki cud. Policjantów z wydziału wzywano na miejsce zdarzenia, tylko gdy przypadek był wyraźnie podejrzany lub śmierć nastąpiła w sposób gwałtowny.

Tego nieprzyjemnego poranka właśnie na Eve przypadła kolej wyjazdu do takiego wezwania. Gdyby nie to, leżałaby jeszcze w miłym, ciepłym i wygodnym łóżku u boku męża.

-               Pewnie jakiś strasznie przejęty swoją pracą żółtodziób ma nadzieję, że trafił na seryjnego zabójcę - wymamrotała.

Siedząca obok niej Peabody ziewnęła szeroko.

- Moja obecność jest tu zupełnie zbędna. - Posłała Eve pełne nadziei spojrzenie spod równo przyciętej, ciemnej grzywki. - Mogłabyś mnie wysadzić na najbliższym przystanku transportera. Za dziesięć minut byłabym w domu, w łóżku.

- Skoro ja cierpię, będziesz cierpieć i ty.

- Od razu czuję się bardziej kochana.

Eve parsknęła śmiechem. Wiedziała, że trudno byłoby jej znaleźć kogoś bardziej niezawodnego i godnego zaufania niż jej asystentka.

Nawet o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze zimowy mundur Peabody prezentował się nieskazitelnie, guziki lśniły, a ciężkie, czarne policyjne buty były wypolerowane do połysku. Oczy, choć trochę zaspane, na pewno dostrzegą, co należy.

- Nie miałaś wczoraj jakiejś ważnej imprezy? - zapytała Peabody.

- Owszem, miałam, w Waszyngtonie. Roarke wydał bal dla jakiejś bardzo ekskluzywnej organizacji charytatywnej. W celu ratowania kretów czy coś w tym guście. Było tam tyle jedzenia, że można by nim karmić przez rok wszystkich bezdomnych z Lower East Side.

- O rany, to miałaś ciężki wieczór. Pewnie musiałaś się wystroić, przejechać prywatnym odrzutowcem Roarke'a i pić szampana. Po prostu koszmar.

Słysząc ironiczny ton Peabody, Eve tylko uniosła brew.

- Mniej więcej. - Obie wiedziały, że elegancki świat, w jakim Eve bywała, odkąd w jej życiu pojawił się Roarke, był dla niej źródłem zażenowania i frustracji. - A potem musiałam tańczyć z Roarkiem. I to dużo.

- Miał na sobie smoking? - Peabody widziała już męża przełożonej w smokingu. Ten obraz odcisnął się w jej pamięci po wsze czasy.

- Tak. - Dopóki nie wróciliśmy do domu i go z niego nie zdarłam, dodała w myślach Eve. Bez smokingu wyglądał równie rewelacyjnie.

- O, rany. - Peabody zamknęła oczy i z przyjemnością skorzystała z techniki wizualizacji, której nauczyła się jeszcze w dzieciństwie, od rodziców, zwolenników Free Age. - O, rany - powtórzyła.

- Wiesz, niejedna kobieta by się wkurzyła, gdyby jej asystentka pozwalała sobie na wyuzdane fantazje z jej mężem w roli głównej.

- Ale pani jest ponad to, pani porucznik. I właśnie to mi się w pani podoba.

Eve jęknęła i poruszyła zesztywniałymi ramionami. To wyłącznie jej wina, że uległa pożądaniu i przez to spała jedynie trzy godziny. Ale służba to służba, więc musiała zapomnieć o zmęczeniu.

Spoglądała na walące się domy, zaśmiecone ulice. Blizny, narośle i guzy, wyrastające na betonie i stali.

Smuga pary wydobywała się przez kratę w jezdni, świadcząc o życiu i handlu, toczącym się pod ulicami. Samochód wjechał w nią, jakby przecinał mgłę unoszącą się nad brudną rzeką.

Dom Eve, od kiedy była z Roarkiem, znajdował się w zupełnie innym świecie. Żyła wśród polerowanego drewna, skrzących się kryształów, zapachu świec i kwiatów cieplarnianych. W zapachu bogactwa.

Ale wiedziała też, co znaczy żyć w miejscu takim jak to. W każdym mieście wyglądało ono tak samo - te same zapachy, rytm dnia, beznadzieja.

Ulice były niemal opustoszałe. Niewielu mieszkańców tej okropnej dzielnicy krążyło o tak wczesnej porze po mieście. Uliczne prostytutki i dealerzy już zakończyli swoje nocne interesy i przed wschodem słońca skryli się w swych norach. Sklepikarze na tyle odważni, żeby tu prowadzić sklepy, jeszcze nie usunęli pancernych zabezpieczeń z drzwi i okien. Uliczni sprzedawcy, których desperacja zapędziła w te okolice, pracowali parami, uzbrojeni w ręczne paralizatory.

Spostrzegła czarno-biały wóz patrolowy i skrzywiła się na widok nieudolnie zabezpieczonego miejsca zdarzenia.

- Dlaczego, do cholery, jeszcze nie rozstawili sensorów? Wyciągają mnie z łóżka o piątej rano, a nie zabezpieczyli jeszcze miejsca? Nic dziwnego, że są zbieraczami sztywnych. To jacyś idioci.

Peabody nic nie odpowiedziała. Jej przełożona zatrzymała się gwałtownie za czarno-białym wozem i wyskoczyła z samochodu. Ci idioci zaraz dostaną za swoje, pomyślała z lekkim współczuciem.

Zanim Peabody wyszła z wozu, Eve była już na chodniku i zdecydowanym krokiem szła do dwojga policjantów, skulonych dla ochrony przez wiatrem.

W jednej chwili policjanci wyprostowali się służbiście. Dallas zawsze tak działa na ludzi, pomyślała Peabody, wyjmując z samochodu sprzęt do pracy w terenie. Na jej widok wszyscy stawali na baczność.

I nie chodziło tylko o wygląd. Eve Dallas była wysoka, zgrabna i szczupła, włosy miała ciemne, ale połyskiwały w nich pasemka w najróżniejszych odcieniach, jasnych i rudawych. No i te oczy. Oczy policjantki, w kolorze dobrej irlandzkiej whisky. Podbródek był mocno zarysowany, z niewielkim dołeczkiem. Pełne usta potrafiły zaciskać się surowo i groźnie.

Wyrazista twarz przyciągała uwagę, zdaniem Peabody, między innymi dlatego, że Eve Dallas przełożona pozbawiona była wszelkiej próżności.

Chociaż wygląd pani porucznik mógł zwrócić uwagę policjantów, to nie dla jej urody stawali na baczność.

Eve Dallas była najlepszą policjantką, jaką Peabody w życiu spotkała. Za kimś takim bez wahania skacze się w ogień. Ktoś taki zawsze stanie w obronie pokrzywdzonych.

Ktoś taki zawsze skopie tytek temu, komu się to należy, uzupełniła w myślach Peabody, słysząc, jak Eve przemawia ostro do policjantów.

- Podsumujmy - mówiła spokojnie. - Kiedy zgłaszacie zabójstwo i wyciągacie mnie z łóżka, to powinniście, do cholery, zabezpieczyć miejsce zdarzenia i czekać tu z gotowym raportem. Wy tymczasem stoicie jak dwie żałosne, zasmarkane niedojdy. Jeśli pracuje się w policji, trzeba się zachowywać jak policjant,

- Tak jest, pani porucznik - odezwał się drżącym głosem młody posterunkowy. Był to niemal dzieciak i tylko ze względu na niego Eve powstrzymała się przed jeszcze ostrzejszą naganą. Natomiast jego towarzyszka wyglądała na bardziej doświadczoną i to na nią Eve spoglądała lodowatym wzrokiem.

- Tak jest - wycedziła przez zęby. W jej głosie słychać było tak głęboką niechęć, że Eve aż przechyliła głowę ze zdumienia.

- Coś się nie podoba, posterunkowa... Bowers?

- Nie, pani porucznik. - Miała jasnoniebieskie oczy, które ostro kontrastowały ze smagłą cerą. Ciemne krótkie włosy wystawały spod regulaminowej czapki. Przy mundurze brakowało guzika, a brudne buty miały zdarte obcasy.

Eve mogła jej to wytknąć, ale doszła do wniosku, że trudno stroić się co rano do takiej okropnej roboty.

- To dobrze. - Skinęła głową, ale w jej oczach można było wyczytać ostrzeżenie. Kiedy spojrzała na młodego policjanta, zatliła się w niej iskra współczucia. Chłopak był blady jak ściana i roztrzęsiony. Od razu było widać, że niedawno skończył akademię. Czuło się to na odległość. - Posterunkowy Trueheart, moja asystentka zaraz zademonstruje, jak się prawidłowo zabezpiecza miejsce zdarzenia. Patrz uważnie.

- Tak jest.

- Peabody. - To jedno słowo wystarczyło, żeby Peabody przystąpiła do działania. - Bowers, pokaż mi, co tu macie.

- Ofiara jest tutejsza. Mężczyzna, rasy białej. Znany jako Snooks. To jest jego legowisko.

Wskazała na dość zręcznie sporządzone schronienie ze skrzyni, pomalowanej w wesołe gwiazdy i kwiaty, nakrytej pogiętą klapą od pojemnika na odpadki. Wejście przysłaniał wygryziony przez mole koc, a nad nim wisiała tabliczka z ręcznie wypisanym imieniem właściciela.

- Jest w środku?

- Tak. Jednym z zadań patroli jest zaglądanie do takich legowisk, żeby zobaczyć, czy nie ma tam jakichś sztywnych do zabrania. Snooks jest niewątpliwie sztywny.

Eve dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to stwierdzenie miało być dowcipne.

- Niewątpliwie. Jaki miły zapach - wymamrotała, podchodząc bliżej legowiska, gdzie wiatr już nie rozwiewał odoru.

- Właśnie to wzbudziło moje podejrzenia. Tutaj zawsze śmierdzi. Od tych ludzi czuć potem, śmieciami i Bóg wie czym jeszcze, ale odór sztywnego jest trochę inny.

Eve znała ten zapach doskonale. Słodkawy, mdlący. I tutaj, pod wonią uryny i skwaśniałego potu, krył się zapach śmierci. Zmarszczyła lekko czoło, kiedy na dodatek wyczuła ostrą, metaliczną woń krwi.

- Ktoś go zadźgał? - Ze stłumionym westchnieniem wyjęła pojemnik z substancją zabezpieczającą. - Po jaką cholerę? Bezdomni nie mają nic, co można ukraść.

Po raz pierwszy usta Bowers wykrzywił lekki uśmieszek. Oczy nadal pozostały zimne i twarde. Na dnie spojrzenia czaiła się gorycz.

- A owszem, ktoś mu coś ukradł. - Cofnęła się, zadowolona z siebie. Miała nadzieję, że ta nadęta porucznik przeżyje niezły wstrząs, kiedy zajrzy za wystrzępiony koc.

- Wezwaliście ekipę medyczną? - zapytała Eve, pokrywając substancją zabezpieczającą ręce i buty.

- Jako pierwsza obecna na miejscu zdarzenia postanowiłam zostawić tę decyzję komuś z wydziału zabójstw - oznajmiła zasadniczym tonem Bowers. W jej oczach wciąż migotały złośliwe ogniki.

- Na litość boską, chyba widać, że to sztywny, co? - Eve spojrzała na nią z niechęcią, pochyliła się i odsunęła zasłonę.

Nadal poruszały ją takie widoki, chociaż nie tak mocno, jak by sobie tego życzyła Bowers. Eve zbyt wiele już w życiu widziała, żeby wszystko przyprawiało ją o wstrząs. Jednak nigdy nie zobojętniała na to, jak straszne rzeczy jeden człowiek może wyrządzić drugiemu. Poczuła w głębi duszy smutek, którego Bowers nigdy nie doświadczyła i nigdy by nie zrozumiała.

- Biedak - powiedziała cicho i przykucnęła, żeby dokonać oględzin.

Co do jednego Bowers miała rację. Snooks niewątpliwie był sztywny. Przypominał worek kości, zwieńczony strzechą brudnych, posklejanych w kosmyki włosów. Oczy i usta miał szeroko otwarte, więc Eve spostrzegła, że zachował nie więcej niż połowę zębów. Tacy jak on rzadko korzystali z dobrodziejstw opieki stomatologicznej.

Brunatnobrązowe tęczówki już mu zmętniały. Na oko miał jakieś sto lat i nawet gdyby go nie zamordowano, na pewno nie przeżyłby jeszcze dwudziestu, jakie mogłoby mu zapewnić przyzwoite odżywianie i najnowsze osiągnięcia medycyny.

Zauważyła, że buty ofiary, chociaż znoszone i brudne, nadają się jeszcze do użycia, tak samo jak odrzucony na bok koc. Było tu też wiele drobiazgów. Głowa lalki, kieszonkowa latarka w kształcie żaby, wyszczerbiony kubek, do którego zabity włożył starannie zrobione papierowe kwiaty. Na ścianach wisiało jeszcze więcej papierowych ozdób: drzewa, psy, aniołki i najwyraźniej ulubione przez Snooksa gwiazdy i kwiaty.

Nie zauważyła śladów walki, żadnych świeżych sińców lub powierzchownych ran. Ktokolwiek zabił starca, zrobił to z wyjątkową sprawnością.

Z chirurgiczną sprawnością, doszła do wniosku Eve, przypatrując się dziurze wielkości pięści, ziejącej w klatce piersiowej ofiary. Ten, kto zabrał jego serce, najprawdopodobniej posłużył się skalpelem laserowym.

- Masz swoje zabójstwo, Bowers. - Eve wycofała się; zasłaniający wejście koc opadł na swoje miejsce. Kiedy zobaczyła na twarzy policjantki pełen samozadowolenia uśmieszek, zacisnęła gniewnie pięści. - No dobrze, nie lubimy się, to jasne. Zdarza się. Ale radzę ci zapamiętać, że ja o wiele bardziej mogę ci uprzykrzyć życie niż ty mnie. - Stanęła naprzeciw Bowers tak blisko, że czubek jej buta uderzył o czubek buta policjantki. Chciała się upewnić, że jej słowa zostaną dobrze zrozumiane. - Więc wysil mózgownicę i przestań się głupkowato uśmiechać, a w przyszłości nie wchodź mi w drogę.

Uśmieszek zniknął, ale oczy Bowers nadal spoglądały wrogo.

- Odzywanie się w sposób obraźliwy do niższej stopniem funkcjonariuszki jest wbrew zaleceniom wydziału.

- Co ty, naprawdę? Nie zapomnij wspomnieć o tym w raporcie. Masz go napisać w trzech egzemplarzach i dopilnować, żeby przed pierwszą znalazł się na moim biurku. Odsuń się - dodała Eve spokojniej.

Dopiero po dziesięciu sekundach wrogiego spoglądania w oczy porucznik Dallas Bowers spuściła wzrok i odstąpiła na bok.

Eve odwróciła się i nie zwracając na nią więcej uwagi, wyjęła łącze.

- Porucznik Eve Dallas. Zgłaszam zabójstwo.

Eve przykucnęła nad ciałem i zastanawiała się, dlaczego ktoś postanowił ukraść takie zużyte serce. Pamiętała, że po zakończeniu wojen miejskich kradzione narządy wewnętrzne były bardzo poszukiwanym towarem na czarnym rynku. Bardzo często handlarze nie mieli cierpliwości i pobierali organ jeszcze przed śmiercią dawcy. Ale działo się tak dziesiątki lat temu, zanim zaczęto produkować doskonale działające sztuczne narządy.

Przekazywanie i sprzedaż organów nadal dość często się zdarzały. Słyszała też coś o tworzeniu nowych typów sztucznych narządów, ale zwykle nieuważnie słuchała wiadomości medycznych.

Nie ufała lekarzom.

Podejrzewała, że niektórzy bogacze niechętnie odnoszą się do sztucznych implantów. Prawdziwe ludzkie serce lub nerka, pobrane od młodej ofiary wypadku, mogły osiągnąć wysoką cenę, jeśli tylko były w doskonałym stanie. Żaden narząd Snooksa nie był jednak w doskonałym stanie.

Nachyliła się niżej i zmarszczyła nos. Kiedy ktoś nie znosi szpitali i centrów zdrowia tak jak ona, natychmiast rozpozna choćby najlżejszą woń środków antyseptycznych.

Wyczuła lekki powiew w legowisku Snooksa. Zmarszczyła czoło i przysiadła na piętach.

Badanie wstępne wykazało, że ofiara zmarła o drugiej dziesięć. Dopiero analiza krwi i raport toksykologiczny pozwolą ustalić, czy w jej organizmie znajdowały się jakieś narkotyki, ale i bez tego wiedziała, że Snooks lubił wypić.

Typowa ciemna butelka wielokrotnego użytku, jakich używano do przechowywania pędzonego chałupniczo alkoholu, leżała w kącie, prawie pusta. Znalazła też niewielki, niemal żałosny zapas substancji nielegalnych. Jeden cienki skręt z Zonera, dwie różowe kapsułki, pewnie Jag, i małą brudną torebkę białego proszku. Eve powąchała go i doszła do wniosku, że to pewnie Grin z niewielką domieszką Zeusa.

Pobrużdżoną twarz Snooksa znaczyła wiele mówiąca pajęczyna popękanych naczynek krwionośnych. Dostrzegła na niej też oznaki niedożywienia i strupy, będące zapewne efektem jakiejś paskudnej choroby skórnej. Ofiara była pijakiem, narkomanem, jadła byle co i najprawdopodobniej wkrótce umarłaby we śnie. Po co zabijać kogoś takiego?

- Pani porucznik. - Eve nie odwróciła się, kiedy Peabody odchyliła zasłonę. - Przyjechała ekipa medyczna.

- Dlaczego wyjął mu serce? - wymamrotała Eve. - Dlaczego usunął je chirurgicznie? Gdyby to było zwykłe morderstwo, to na pewno przedtem by go pobił. Jeśli chodziło mu o okaleczenie, to dlaczego nie pokiereszował go bardziej. To jest książkowa robota.

Peabody zerknęła na ciało i skrzywiła się.

- Nie widziałam żadnej operacji serca, ale wierzę ci na słowo.

- Spójrz na ranę - powiedziała z irytacją Eve. - ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin