Sat-Okh - Ziemia Słonych Skał.rtf

(522 KB) Pobierz
Sat-Okh

 

Sat-Okh

Ziemia Słonych Skał

 

„KB”

 

 

 

Książka ta nie jest wytworem fantazji, leci opowiada o zdarzeniach rzeczywistych. Opisane w niej wypadki działy się w Kanadzie Północnej przed 1930 rokiem, niektóre zaś z występujących w „Ziemi Słonych Skał” osób żyją po dziś dzień.

Ojciec mój, Wysoki Orzeł, nadał jest naczelnikiem plemienia, pozostaje tam również moja siostra. Natomiast brat mój, Tanto, główny bohater tych wspomnień, już nie żyje. Został zabity przez białych...

Mnie losy rzuciły do Polski, do kraju mojej matki. Nie powróciłem już do Kanady, Polska stalą się moją nową ojczyzną.

Chciałem jednak tej pierwszej oddać sprawiedliwość. Postanowiłem więc opowiedzieć Wam, młodzi przyjaciele, o trudnym i twardym losie Indian.

Mam nadzieję, że dzięki tej książce może trochę lepiej zrozumiecie ich życie, marzenia, ich miłość do puszczy, ich walkę o wolność, której pozostało im tak niewiele, a której tak bardzo im potrzeba. 1958 r.

 

Słyszę pośród lasów krzyki i wycie przeciągle,

Słyszę pośród lasów bębny i krzyki wojenne.

Lesie - ukryj mnie,

Zacieraj moje ślady,

Daj mi silę niedźwiedzia I zwinność pumy...

 

Gdyby orzeł uniósł cię w górę, ponad krainę Tolandi, leżącą na południe od rzeki Mackenzie, Jeziora Niedźwiedziego i wielkiego zakrętu Yukonu - zachód przysłoniłby ci wysoki łańcuch Gór Skalistych, a na południe rozwarłyby się przed twymi oczami horyzonty szerokich prerii.

Owe prerie to szlak bizonów ciągnący się od kanadyjskich stanów Alberta i Saskatchewan poprzez obie Dakoty, Nebraskę, Kansas, Oklahomę, aż po kamienisty Teksas.

Pośród owego koła, które zakreślają bieg rzeki Mackenzie i Jezioro Niedźwiedzie, podnóże Gór Skalistych i. pogranicze stepów, a wreszcie wielki zakręt Yukonu - ujrzysz puszczę, wielką i ciemną jak północne morze, z którego fal sterczą kamienne wyspy - samotne bloki granitowych skał.

Skąd wzięły się owe bloki? Opowiadają o tym starzy wojownicy przy ogniskach. Zanim w tej puszczy narodził się pierwszy jej mieszkaniec - Indianin, walczyły o nią dwa duchy: Kanaha, Duch Ciemności, i Nabash-cisa, Duch Światła...

Nieubłagana była to Walka - taka jak całe życie puszczy. Pan Ciemności starał się zdławić jasność, Duch Światła - pokonać cień.

Kanaha-mocarz chwytał granitowe bloki i ciskał je w jeziora, pokrywające wówczas gęsto ten kraj. Siłacz z niego był potężny - który wojownik potrafiłby tak napiąć łuk, by strzała dosięgła czubka bloku? Gdy rzucił, woda jeziora występowała wzbijając się słupem w niebo i pokrywając je ciemnymi chmurami. Wtedy Kanaha tańczył Taniec Zwycięstwa, a od uśmiechu jego stawało się w puszczy jeszcze ciemniej. Nabash-cisa wysyłał swe strzały-błyskawice, które oślepiały Kanahę. Wtedy Kanaha znów chwytał za głazy. Ile razy to czynił, tylekroć nowa skała wyłaniała się z puszczy.

Ale oto Nabash-cisa przeniósł się na południe, w krainę osnutą cienką pajęczyną rzek i strumieni. Nie mógł już ciemny wojownik rzucać głazów do jezior - zaczął spędzać z północnego nieba chmury. Zmęczone długim szlakiem, osłabłe były i uległe słońcu - sprzymierzeńcowi Nabash-cisy. Spłynęły łzami, a słońce zalśniło w spadających na ziemię kroplach. Na północy - tam, skąd przyszły chmury - rozbłysła tęcza. Zapanowała światłość, od której ciemny mocarz Kanaha oślepł, a Nabash-cisa tańczył Taniec Słońca.

Ślepy Kanaha żyje dotąd w górach, gdzie się schronił. Nie wojuje. Tylko gdy usłyszy w swym królestwie ciszy i ciemności czyjeś głosy, strąca w ich kierunku lawinę kamieni...

Gdyby orzeł uniósł cię w górę i powoli popłynął nad puszczą, ujrzałbyś w jej cieniu wielką srebrną sieć rybacką; niezliczoną ilość połączonych ze sobą strumieni, rzek, wodospadów i jezior.

Ale oto ptak zniża się nad jedną ze skał, dotykasz jej stopami. Pożegnaj orła obyczajem tego kraju, unieś w górę prawą dłoń. Odlatuje on w stronę gór.

Ty zaś zejdź ze mną ze skały w samo serce puszczy.

Wokół nas półmrok i cisza. Jeżeli masz dobrą wolę, bądź spokojny: jeśli zrozumiesz puszczę, ona cię też zrozumie. Ale jeżeli nierozważnie zechcesz zakłócić jej spokój, pamiętaj: ona cię zniszczy.

Przyprowadziłem cię do niej, abyś ją poznał. Chciałbym cię nauczyć tego, co sam do niej czuję - szacunku i miłości. Jest ona moim domem, domem mojego ojca, przyjaciół, domem mego plemienia - Szewanezów. Żywi nas i odziewa, cieszy nas swoim pięknem, ale potrafi też uczyć strachu. Patrz, oto z najstarszych olbrzymów drzew, z ich gałęzi spadają aż do ziemi ciemne płaszcze mchu - zielone i brunatne. Kiedy zaś na pień padnie promień słońca, kora zalśni srebrem, jak głowa stuletniego wojownika. Pamiętaj, że puszcza pełna jest duchów, które potrafią być łagodne i przychylne, ale które też, jeśli zmącisz ich spokój, nie okażą litości. Las żyje. Nawet ten, który utkał drobną pajęczynę pomiędzy pniami, zuzi-pająk, ma duszę. Cóż dopiero wielkie drzewa i zwierzęta!

Powtarzam więc: bądź ostrożny i szanuj stare prawa puszczy!

Poznawać ją będziemy wspólnie. Stań się moim towarzyszem i przyjacielem. Spędzimy razem wiele lat, wiele Wielkich i Małych Słońc, nauczę cię naszych pieśni i tańców, poznasz losy naszego plemienia - plemienia wolnych po dziś dzień Indian Szewanezów.

Zaprowadzę cię do mojej wioski. Przyjdziemy do niej po raz pierwszy w Miesiącu Lecącego w Górę Księżyca. Jest to miesiąc śniegów i mrozów. Oglądasz się za siebie? Szukasz orła? Powrócił już do gniazda.

Chodź więc ze mną nad brzeg jednego z jezior.

Pierwsze promienie słońca padają na ośnieżony brzeg jeziora. Jezioro jest pokryte lodem, śnieg trzeszczy pod stopami, Duch Jeziora śpi spokojnie w Miesiącu Lecącego w Górę Księżyca. Nie obudzą go nasze głosy, choć mieszkamy blisko brzegu. Nasze tipi - namioty ze skór - ustawione są półkolem i tworzą szeroką podkowę, otwartą od strony jeziora.

Ramiona owej podkowy obejmują wielki plac, w którego środku tkwi pal totemowy z lipowego drzewa. Rzeźby na palu świadczą o tym, że jest to obóz pokolenia Sowy, ludzi wywodzących się od ptaka, który widzi w nocy.

Na samym szczycie pala czarownik Gorzka Jagoda wyrzeźbił wielką sowę o okrągłych oczach, czerwonym dziobie i szeroko rozpostartych skrzydłach. Poniżej ten sam ptak ma już zamiast skrzydeł ludzkie ręce i nogi, zakończone sowimi jeszcze szponami. Trzecia odmiana jest już całą ludzką postacią

0 głowie sowy; obejmuje ona figurę nagiego człowieka, wyobrażającą ojca całego plemienia Sowy.

Pierwsze promienie słońca padają skośnie. Ich blask jest czerwony, a długie cienie tipi mają kolor granatowy. Słońce dopiero wzeszło, lecz wioska nie śpi. Na placu przed palem totemowym odbywa się taniec, który rozpoczął się wraz ze wschodem słońca. Prowadzi go czarownik Gorzka Jagoda.

W ostrym świetle czerwonych promieni widzę go wyraźnie. Przypomina stojącego na tylnych nogach skrzydlatego bizona. Na głowie ma bizoni skalp o szeroko rozstawionych rogach. Ich końce - tak jak dziób sowy na totemowym palu - błyszczą czerwienią. Twarz pomalował w niebieskie i żółte pasy. Do szeroko rozpostartych ramion przytwierdził grzechotki z kopyt jelenich, które trzaskają jak tętent karibu pędzącego po kamienistym brzegu rzeki.

Wraz z nim tańczy wojownik obnażony do pasa: Nepemus - Silna Lewa Ręka, wielki myśliwy i tancerz naszego plemienia. Obaj krążą w środku wielkiego koła wojowników, wybijających rytm na bębnach i grzechotkach z żółwich skorup.Rytm jest coraz głośniejszy, szybszy. Ciało Nepemusa, wysmarowane tłuszczem niedźwiedzim, lśni jak brąz. Chwilami wydaje się, że tancerz posiada kilka par nóg, to znów, że jak czapla wiruje na jednej nodze - a za to na szyi, obwieszonej sznurami z pazurów i kłów wilczych, chwieją się trzy głowy...

Tomahawk Nepemusa zadaje ciosy niewidzialnym przeciwnikom. Ręka wojownika jest niezawodna, jego mięśnie twarde jak kły niedźwiedzia. Każdy cios tomahawkiem, świst jego ostrza to Pieśń Śmierci dla wroga. Coraz wyżej wznosi się śpiew wojowników:

 

Manitou, Manitou,

Daj im silę niedźwiedzia,

By byli odważni jak wilk w ataku.

By męstwo swe wzięli od brata rysia...

 

Jest to dzień Nanan-cisa, „Oddalenia”, święto przyjmowania małych chłopców do szkoły natury.

Dlatego, gdy nagle słabnie pieśń i zwalnia się rytm tańca, Nepemus kieruje swe kroki w stronę tipi naczelnika plemienia, Leoo-karko-ono-ma, Wysokiego Orła. Nepemus skrada się, stąpa parę kroków, to znów zatrzymuje się. Wznosi w górę tomahawk i tańcząc w miejscu, nasłuchuje odgłosów z wewnątrz namiotu.

W ślad za nim posuwa się krąg wojowników, wśród nich Gorzka Jagoda. Nepemus staje przed wejściem do namiotu. Ale dwóch wojowników z dzidami strojnymi w pióra występuje naprzód i zagradza mu wejście do tipi. Nepemus raz za razem próbuje przedrzeć się do środka namiotu, lecz raz za razem krzyżują się przed nim dzidy wojowników i Nepemus cofa się od wejścia.

Pięciokrotnie krzyżowały się dzidy i tylekroć Nepemus cofał się od namiotu. Znaczyło to, że chłopiec, po którego przyszedł, ukończył pięć lat i że nadszedł nań czas, by rozpoczął życie wśród wojowników, uczył się ich mądrości, poznawał prawa plemienia i puszczy.

Ja byłem tym chłopcem.

Do tego dnia mieszkałem w namiocie rodziców pod opieką matki. Moja matka nosiła imię Ta-wah, Biały Obłok. Miała bowiem jasne włosy - tak jasne, jak żadna z innych kobiet plemienia.

Byłem jej najmłodszym synem. Brat, którego jeszcze nie znałem, i siostra, która wraz z matką dotychczas się mną opiekowała, podobni byli bardziej do ojca. Mieli jak on czarne o stalowym połysku włosy i oczy ciemne niezym oczy braci amuk - bobrów.

Tylko ja właśnie miałem włosy i oczy matki. Może dlatego, że byłem tak do niej podobny, a może dlatego, że po prostu byłem najmłodszy, stałem się jej ulubieńcem. Opiekowała się mną czule i pieściła goręcej niż inne kobiety swych synów.

Do tego dnia - a i przez wiele jeszcze miesięcy - nazywano mnie po prostu Uti-Malutki. Nazywano tak wszystkich małych chłopców. My, mali chłopcy, nie mieliśmy jeszcze imion, które zdobywa się z trudem, często pieczętując zwycięstwo nie tylko potem, lecz i krwią.

Jak każdy Uti - marzyłem o święcie Nanan-cisa, po którym miałem udać się do obozu Młodych Wilków, pod opiekę starych wojowników. Tam razem z innymi chłopcami naszego plemienia będę uczyć się czytania tropów wilczych, zszywania kory brzozowej na kanoe, zastawiania sideł na wydrzych ścieżkach, trafiania strzałą z łuku dzikiej kaczki w jej szybkim locie. Tam poznam prawa puszczy i obowiązki wojownika. Tam stanę się dorosłym.

Chyba mnie rozumiecie. Nie tylko marzyłem, lecz po prostu musiałem marzyć o chwili, w której przed wejściem do naszego namiotu rozlegnie się śpiew wojowników, głos bębnów i hałas grzechotek z żółwich skorup.

Kiedy jednak posłyszałem kroki Nepemusa tuż u wejścia do namiotu, ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że rozstaję się z moją matką, że nie ujrzę jej oczu, nie posłyszę głosu przez wiele lat. Nie patrzyłem w jej stronę, aby się po prostu nie rozpłakać takjak Tinahet - Smukła Brzoza - siedząca obok niej siostra.

Kiedy skóra wejściowa rozsunęła się i ujrzałem przed sobą ogromną postać Nepemusa, zapomniałem o tamtych wszystkich marzeniach, o obozie Młodych Wilków i służbie wojownika. Chciałem rzucić się w stronę matki i w jej ramionach ukryć się przed posłem z groźnego, nieznanego świata.

Nepemus nie pozostawił mi jednak czasu ani na płacz, ani na strach, ani na rozpacz. Szarpnął mnie za garnie i oto stałem już między nim a czarownikiem - odebrany matce, jej czułej opiece.

Tak oto stawiałem na udeptanym, trzeszczącym od mrozu śniegu pierwsze kroki nowego życia. Przed oczami mignęły pęki wilczych i niedźwiedzich skalpów i grzechotki z jelenich kopyt, uwieszone na ramionach Gorzkiej Jagody. Stałem twarzą do słońca, zatrząsł mną chłodny dreszcz, chłód sięgał serca.

Wtedy jednak porzuciłem już cały swój strach, wszelką myśl o łzach za matką. Wkroczyłem przecież na nową drogę, na drogę, z której nie zawrócę. Nepemus wskazał mi namiot, w którym miałem czekać do chwili, kiedy wyruszymy w daleką podróż. Obóz Młodych Wilków znajdował się bowiem z dala od wioski.

Byłem w namiocie sam. Nie płakałem. Ale dobrze pamiętam owe samotne godziny. Był w nich lęk i odwaga, niepokój i nadzieja, smutek i radość.

Dobrze także pamiętam Pieśń Pożegnania, którą, zanim Nepemus wkroczył do namiotu rodziców, śpiewała Biały Obłok, moja matka:

 

Och, Uti, duszo mej duszy,

Odchodzisz w daleką drogę,

By zapomnieć o mnie.

Ale pamiętaj, Uti,

Że silą, że rozumem

Zdobędziesz imię i szacunek zdobędziesz.

Bądź więc dzielny i śmiały,

A krokiem twym niech kieruje Wielki Duch.

Och, Uti, cząstko mego ciała -

Odchodzisz w daleką drogę,

By zapomnieć o mnie...

 

- Uti, czas.

Głos Nepemusa obudził mnie z głębokiego snu.

Zbliżał się świt. Wioska milczała - tylko my dwaj gotowaliśmy się do dalekiej drogi. Nie trwało to długo. W ciągu kilku minut założyliśmy karpie, rakiety śnieżne, okryliśmy ramiona skórzanymi, derkami i... to wszystko.

Nikt nas nie żegnał. Tylko wychodząc z włoski jeszcze raz spojrzałem na namiot rodziców. Zza zasłony wychyliły się dwie głowy - podniosłem na pożegnanie rękę.

Nepemus szedł przodem. Weszliśmy do paszczy. Las, przywalony śniegiem, stał w wielkiej ciszy. Spod gałązek jałowca śmignął wapoos - królik, biała okrągła kulka, i zniknął w gęstych zaroślach. Nie obejrzałem się. Droga nie była łatwa, choć Nepemus przecięła! ślady pamiętając, że nie idzie za nim wojownik.

Minęła godzina. Śnieg, który ledwo prószył, zaczyna gęstnieć, przesłaniać oczy. Kiedy wreszcie wstaje dzień, zdaje się, że idziemy przez grząskie bagno, a nie śnieżnym tropem. Nogi ważą coraz więcej, coraz wolniej zginają się w kolanach. Z każdym krokiem przybywa mi lat, wkrótce stanę się starcem, którego nogi ważą tyle co skała. Milczę jednak. Muszę wytrwać. Nie będę prosił Nepemusa o odpoczynek.

Ale na skraju wielkiej polany mój wysoki przyjaciel przystaje i patrzy na mnie. Nie umiem ukryć wysilonego oddechu. Nepemus uśmiecha się do mnie lekko:

- Uti będzie teraz podróżował na plecach Nepemusa - mówi.

- May-oo. Dobrze - westchnąłem.

Musiałem chyba usnąć na szerokich plecach Nepemusa. Kiedy otwarłem oczy, minęło już południe. Śnieg przestał padać. Zbliżaliśmy się do wielkiego nukewap - służącego polującym wojownikom namiotu z kory, z którego na szmer ludzkich kroków wybiegł sekusju - gronostaj.

Nepemus zsadza mnie z pleców; potem bierze się do rozpalania ognia. Kiedy zaczyna zbierać drzewo, wiem już, że zatrzymamy się tu przez całą noc. Gromadzi je w namiocie w wysoki stos. Choć jestem Uti, wiadomo mi, że tak należy postępować w puszczy zawsze w miesiącach śniegu i mrozu. Kto o tym zapomina - przestaje żyć.

Ja tymczasem uprzątam nukewap, wyściełam go miękkimi jodłowymi gałązkami. Nepemus wiąże na pobliskiej sośnie kawałek mięsa. To pokarm dla sikorek, przyjaciółek, które zawsze towarzyszą nam w drodze przez puszczę. Potemzapala kaluti - fajeczkę i siada przy ognisku. Słyszę, jak w dali, głuchym echem, niesie się wśród drzew wycie polującego wilka samotnika.

Jestem bardzo zmęczony, mimo że większość drogi spędziłem na plecach opiekuna. Z trudem ściągam mokasyny, okrywam plecy wilczą skórą i siadam przy wojowniku. Nie bardzo chce mi się jeść, nadziewam jednak na strzałę kawałek mięsa i zaczynam go piec nad płomieniem ogniska. Siedzę obok Nepemusa i patrzę w ogień. Jest taki czerwony i złoty, jak ten, który ogrzewał mnie w namiocie rodziców - rozniecała go matka.

Płomień jest wysoki, oświetla wyraźnie twarz Nepemusa, znaczoną dwiema głębokimi bliznami. To ślady po walce z szarym niedźwiedziem, którego skóra wisi w namiocie wojownika. Czy potrafię kiedyś sprostać sile i wściekłości wielkiego niedźwiedzia? Czy potrafię kiedyś stać się wojownikiem tak wielkiego imienia, jak Nepemus? Niczego w tej chwili na świecie bardziej nie pragnę. Jak to osiągnąć? Pieśn Pożegnania mówi: „siłą i rozumem”...

Ze słowami tej pieśni wraca ku mnie pamięć głosu matki. Znowu robi mi się smutno - chociaż marzę teraz o tym, by zostać wojownikiem, który zawiesi w swym namiocie niejedną skórę szarego niedźwiedzia.

Pieśń Pożegnania jest piękna, ale nie wszystkie jej słowa są prawdziwe. Bo choć „odchodzę w daleką drogę”, to jednak nie zapomnę o niej - o Białym Obłoku. Będę o niej pamiętał zawsze, choć jestem już sam i choć od dzisiejszego dnia sam będę musiał szukać sobie miejsca przy ognisku, osłaniać się przed chłodem nocy...- Co to? - ocknąłem się nagle. - Witaj, Tauha, przyjacielu!

O moje kolana opiera przednie łapy i liże mi twarz duży, szary pies, Tauha, przyjaciel. Przyszedł. Nie zostawił mnie samego. Bratni duch pojął mą samotność - a może sam ją przeżywał. Zapewne matka naprowadziła go na nasz ślad, za którym przybiegł do ukrytego w lesie nukewap.

Objąłem go za szyję i długo całowałem ostry pysk przyjaciela. Zapomniałem nawet o tym, że Nepemus nam się przygląda. I choć mi wstyd przyznać, niejedna łza wsiąkła w gęstą sierść Tauhy - jakbym jeszcze siedział w rodzinnym namiocie i miał prawo się mazać, niczym byle Uti, któremu matka odebrała drewnianą jaszczurkę. Głos Nepemusa był surowy:

- Uti musi spać, musi wypocząć. Jutro ciężki szlak dla młodych nóg.

I znów droga. W puszczy spotyka nas wschód słońca i wycie muhikoons - wilków. Na ten zew Tauha podwija pod siebie ogon, podnosi łeb i odpowiada przeciągłym, jękliwym wyciem. Chwilami wydaje się, jakby głos jego wyrywał się z gardzieli dwóch różnych zwierząt. Najpierw jest to przeciągłe, przenikliwe wycie, nieustannie wznoszące się w górę, napięte jak wysoki głos fletu. Potem - po sekundzie milczenia - w gardzieli psa gotuje się zduszony warkot, zdławiony, wyrwany z głębi trzewi. Czy to w psie odzywa się jego wilcza krew? Czy w wilku - psia? Matkę Tauhy uwiązał ojciec w czasie wilczych godów w lesie, tak jak wszyscy to czynią. Jakiej więc krwi ma Tauha więcej? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć tylko Nana-bosho, Duch Zwierząt.

Tauha jest mieszańcem, jak wszystkie nasze psy. Szczekać nie potrafi - tylko wyje jak ojciec wilk. Pokryty ciemną, gęstą wiecznie zjeżoną na grzbiecie sierścią, o szerokiej piersi i silnych nogach, jest prawdziwym wodzem swego rodu - w obroży z kolców jeżozwierza na karku dawał sobie radę z czterema wilkami leśnymi i bardzo byłem z niego dumny. Co go różniło od braci puszczy? Chyba tylko spojrzenie, poczciwe, nieomal kobiece. Ach, tak - jeszcze i to, że nie ssał wody wilczym czy końskim obyczajem, lecz najzwyczajniej, po psiemu, chłeptał ją językiem.

Słońce przebyło już połowę swego szlaku, gdy oczom moim ukazał się dziwny, a zarazem wspaniały widok. Przez chwilę zdawało mi się, że odwiedzam we śnie krainę legend - tak niesamowicie wyglądała ta skała - kamienny olbrzym zwiesiwszy głowę siedział i dumał nad czymś. Splótł na kolanach granitowe ramiona i zastygł w bezruchu.

O czym myślał? Nikt tego nie wie. Nikt nie wie, dlaczego Manitou stworzył skałę tak bardzo przypominającą wojownika. A może po prostu zamienił w skałę jedno ze swych dzieci. Jeżeli tak, to nie zdradzi ono już swej tajemnicy. Pa-pok-kuna, Skała Milczącego Wojownika, nie umie mówić.

Tu czekały nas sanie i przyszły mój przyjaciel Owases - Dziki Zwierz. Gdy nadeszliśmy, siedział pod skałą w pozycji przypominającej Milczącego Wojownika. Różnił się odeń chyba tym, że wyrzekł słowa powitania do Nepemusa. Sam, nieruchomy, wyglądał jak wyciosany z kamienia. Szczupła twarz o wystających kościach policzkowych i głęboko osadzonych oczach przypominała skałę. Nad nią, jak biały mech, widniała siwizna włosów. Gdy stał, lekko garbił plecy, jakby gotując się do skoku. Stąd chyba jego imię: Dziki Zwierz.

Nie traciliśmy czasu - trzeba było ruszać dalej.

Nepemus przecierał ślady - Owases zaś biegł za saniami, które pędziły przez coraz wyraźniej zmieniającą się puszczę. Las rzedniał. Znikły jałowce, krzaki ten-kwe i głogu. Coraz rzadziej błyskała kora sosen, a coraz częściej pojawiał się świerk. Z liściastych drzew widziałem tu już tylko brzozę, schyloną pod ciężarem śniegu niczym słaby człowiek. Brzozy dotykały niemal czubkami ziemi, tworząc czarodziejskie białe łuki, przez które przejeżdżaliśmy. Tylko świerki zachowały dumnie podniesione głowy, schylając za to ciężkie łapy ku dołowi, jakby chciały coś podjąć z ziemi

1 unieść w górę.

Kończyła się tu równina. Co chwila szlak to wznosił się w górę, to opadał w łagodną kotlinę. Sanie kołysały się łagodnie i zapewne znowu bym usnął, wsłuchany w monotonny głos grzechotki psa przewodnika, gdyby nie zwrócił mej uwagi niepokój Owasesa, który marszcząc ze złością czoło coraz częściej spoglądał w niebo. Nie rozumiałem tego niepokoju. Nie wiedziałem jeszcze, co to naprawdę oznacza, kiedy na niebie jak owego wieczoru, poczyna gromadzić się coraz więcej chmur, niczym ogromne strzały wypuszczone z łuku niewidzialnego strzelca, tworząc coraz szersze, ciemniejsze sklepienie ponad puszczą. Nie wiedziałem, co to znaczy, ponieważ nigdy jeszcze nie znalazłem się sam wobec gęstniejącej zamieci śnieżnej, niesionej północno-zachodnim wiatrem i groźniejszej nieraz niż stado głodnych wilków. Rozumiałem jednak, że Owases bez powodu nie marszczyłby czoła. Nawet w głosie Nepemusa posłyszałem niespokojną nutę, kiedy krzykiem „hrrr, hrrr” poganiał psy.

Pamiętam to jak dziś. Śnieg pada coraz gęściej. Wiatr osypuje z gałęzi drzew białe, wilgotniejące pod północno-zachodnim wiatrem okiście. Coraz cięższy jest szlak dla sań - nie słychać już w zaprzęgu wesołych poszczekiwań, jakie powitały Nepemusa i mnie pod Skałą Milczącego Wojownika. Płozy sań, oblepione śniegiem, stawiają opór z wrogą niemal zaciętością i zapadają się w kotlinach. Na wznoszącym się zboczu coraz oporniej lgną do Wilgotnego śniegu. Milczą zmęczone psy - śnieg nie skrzypi pod nartami Owasesa. Zapada zmrok, ale nie rozkładamy obozowiska. Powoli nikną z mych oczu postacie Nepemusa i Owasesa. Śnieg pada mi na twarz, zalepia oczy, słyszę warczenie Tauhy, który zapewne popędza psy zaprzęgu, chwytając je za uszy. Jest już całkiem ciemno, kiedy skręcamy nagle w bok z głównego szlaku. Teraz już co chwila sanie wznoszą się w górę lub opadają w dół. W końcu w pewnej chwili, na ostrym zakręcie, słyszę pod płozami sań zgrzyt kamieni i jak szarpnięty za kark lecę w wielką zaspę śniegu.

Trudno mi się podnieść, ręce po barki zapadają się w zaspę, szamoczę się w niej jak w złym śnie. Słyszę skowyt i pisk splątanego zaprzęgu, wściekły warkot Tauhy i świst bata.

Kiedy wstałem, Nepemus doprowadził już zaprzęg do porządku. Nade mną pochyla się Owases, tuż przed oczyma widzę jego błyszczące źrenice i zęby - śmieje się ze mnie.

- Wracaj na sanie, Uti - powiedział. - Do obozu pozostaje nam już tylko dwa loty strzały.

Nie śmiałem odpowiedzieć, nie odpowiedziałem nawet uśmiechem. Ale słysząc te słowa byłem naprawdę bardzo szczęśliwy.

Od tej chwili nie byłem już dzieckiem. Stawałem się Muhikoons-sit - Młodym Wilkiem.

 

Czarne niebo dotknęło szczytów drzew.

Kin-ona-taoo! Wojownicy!

Zbierajcie się już!

Aby wśród odgłosów wielkiego bębna.

Wśród śpiewu i tańców

Powitać Boga Ciemności, Sisiaohe.

(z pieśni wieczornych)

 

Zaczekaj tu - powiedział Owases, gdy stanęliśmy przed niewielkim skórzanym tipi.

Namiot przypominał te, w których mieszkaliśmy w wiosce nad jeziorem. Był jednak mniej strojny w ozdoby i malowidła, był namiotem wioski Wilków.

Wszedłem do wnętrza. Było ciepło i przytulnie. Pod ścianami leżało naręcze wilczych skór, rozścielonych jak posłanie. Usiadłem na nich. Owases odszedł, było cicho, tylko z daleka słyszałem cichy szmer puszczy i poszczekiwanie psa.

Czekałem na brata. Nie widziałem go jeszcze nigdy - odszedł do obozu Wilków na cztery lata przed mym urodzeniem. Jedynie matka często wspominała Tan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin