Rodziewiczówna Maria - Barbara Tryżnianka.pdf

(946 KB) Pobierz
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
B ARBARA T RYŹNIANKA
W ARSZAWA 1914. G EBETHNER I W OLFF
Czarny jamnik Tomka Gozdawy, Kret, gonił zająca. Była to ucieszna gonitwa.
Stojąc na wzgórku, Tomek się temu przyglądał nie kwapiąc się. Nie kwapił się teŜ szarak,
kicając od niechcenia przez kartofle, w które Kret zapadał i niknął, Ŝe tylko jego dyszkant
zziajany oznaczał miejsce, gdzie się telepał na swych pokracznych krótkich nóŜkach. Był
dzień wrześniowy pogodny, czerstwy, pachnący rolą — bardzo srebrno—błękitny od nieba do
ziemi. Szmat pól, gajów, łąk, ludzkich osiedlisk widać było z tego wzgórka, na którym
myśliwy stał, palił papierosa, i z cicha pogwizdywał, czekając cierpliwie, Ŝe mu mądry Kret
zwierzynę obróci i nagoni.
Dwór rodzicielski, Zagaje, widział Tomek jak na dłoni, i sąsiednie śerniki Pułaskich, i
młyn w Rudzie, i Drobinę, folwarczek starego geometry Wertyka, i na horyzoncie czarną linię
borów rządowych — cały dobrze sobie znany od dzieciństwa krajobraz.
Nic się nie zmienił przez ten rok ostatni, który Tomek spędził za granicą, oficjalnie na
studiach, „przestudiował” nawet wakacje, bo oto dopiero wczoraj wrócił pod dach rodzinny i
po strasznej burzy domowej — juŜ rano drapnął w pole od groźnej miny ojca, łez matki i
krytycznego milczenia starszego brata, gospodarującego od lat juŜ paru w Zagajach.
Nawet jedyna siostra, Terka, siedemnastoletnia jego sojuszniczka i powiernica, była
przekabacona przez oburzoną rodzinę i traktowała go ozięble.
Rano zawołał więc Tomek Kreta, wziął flintę od lokaja i poszedł na kuropatwy, mówiąc
niefrasobliwie: „Niech się przeŜołądkują”. Zrazu bagatelizował rzecz całą, ale w miarę
myślenia wszelkie wczoraj usłyszane zarzuty, wymówki, morały i krytyka budziły w nim
oburzenie i chęć obrony. Czuł w sobie dwie istoty — jedną potakującą nieśmiało rodzinie,
drugą zuchwałą, bezczelną, wygadaną, zbrojną w mnóstwo argumentów. Ta druga dogadzała
mu, więc pozwalał jej mówić w swym wnętrzu i nabierał od niej złej mocy.
Przede wszystkim jakim prawem tych dwoje starych durniów, którzy go spłodzili,
moralizują go, karcą, nakazują, zabraniają Ŝyć, jak mu się podoba! On o Ŝycie ich nie prosił.
Jest dzięki nim na świecie, więc niech mu dają środki do Ŝycia, a nie, to niech mu wydzielą
jego część i nie wtrącają się do jego czynów. Od dwóch lat jest pełnoletnim i nie da się
traktować jak smarkacz. Nie uczy się, bo mu się nie chce, a wydaje pieniądze, bo tak mu się
podoba.
Stryj Tomasz w ParyŜu ma miliony. Jak korknie * , to pozatykają dziury w Zagajach, a
zresztą po co stary długów tyle narobił, Tomek go do tego nie upowaŜniał. Stary miał pewnie
teŜ fantazje i gusta, z których jemu czyni kryminał. Albo ten cnotliwy Władek! Wystarcza mu
Jewka z młyna, a stara się o Pułaską, a raczej o jej posag, i to mu chwalą. Tomek kobietom
płaci albo je darmo dostaje, jak są z towarzystwa. Albo stara — i ta mu cnotą i pracą głowę
zawraca. Pewnie! Była bogatą panną, wyszła za mąŜ i co więcej robiła? Przyjmowała gości
lub jeździła w gościnę. SłuŜby w domu ma pełno, ciągle tylko innych sądzi i potępia, a tyle
wie o Ŝyciu, co ostryga.
Tomek w zwykłym stanie rzeczy rodziny nie kochał i nie dbał o nikogo, teraz poczuł do
nich nienawiść i dziką mściwość.
Myśl jego poszła w kierunku odwetu.
Ojciec zapowiedział wczoraj stanowczo, Ŝe na dalsze kształcenie za granicą nie da ani
grosza, co znaczyło, Ŝe będzie internowany w Zagajach na czas nieokreślony. Tomek wsi nie
cierpiał; potrzebował miasta, knajpy, hulaszczej kompanii, miłostek i próŜniaczenia w
gorączkowym otoczeniu miejskiego wiru.
O ile do nauki, statku, pracy nie miał Ŝadnej woli ani powołania, o tyle, gdy chodziło o
przeprowadzenie jakiejś swawoli, fantazji lub złośliwego figla, miał w sobie niewyczerpany
zasób pomysłów i zawziętość piekielną w ich wykonaniu.
Powoli cały plan kampanii stanął mu jasno w duszy.
*
korknąć — umrzeć
Najprzód na złość matce zbałamuci cały Ŝeński personel dworu; na złość Władkowi
postara się, by panna Pułaską dowiedziała się dokumentnie o Jewce; na złość ojcu narobi
długów w miasteczku.
PoŜyczy mu kaŜdy śyd, a juŜ najchętniej geometra Wertyk, który z Zagajami całe Ŝycie
jest na stopie wojennej o jakieś dwie morgi łąki granicznej i o sąsiedzkie sprawy szkodne.
Obrzydnie im wszystkim, sadła zaleje za skórę, postrzela nawet pawie Terki.
ZelŜało mu w duszy, gdy to postanowił, i obejrzał się, co porabia Kret.
A Kret właśnie dziamdział dyszkantem za granicą Zagajów na gruntach Wertyka. Tomek
zszedł z pagórka i przeciął linię do brzozowych gajów, w których się krył dworek Drobiny,
pewny, Ŝe zając tamtędy pójdzie. JakoŜ nieszczęsny szarak, nie dbały o psa, nie uwaŜał na
myśliwego, i zwykłą swą ścieŜką sunął ku gajom. Tomek przypuścił go na strzał i palnął.
Zając wyskoczył raz ostatni i padł na miedzy, trafiony celnie. Kret podniósł wrzask
triumfalny, a myśliwy podszedł do zdobyczy, gdy spod osłony zarośli wyszedł drab sąŜnisty
ze strzelbą i blachą leśnej straŜy na piersi i pierwszy stanął przy ubitym zającu.
— Strzelbę oddać i podać nazwisko do sądu — rzekł podniesionym głosem.
— Cooo? — zagadnął go Tomek.
— A to, co pan słyszał.
Tomek zawrzał, ale się pohamował i rzekł:
— Weź, chamie, zająca — i marsz do dworu! Rozmówię się z dziedzicem, i za karę
jeszcze mi kota odniesiesz do Zagajów.
— PokaŜe się! — mruknął gajowy, odpędzając Kreta, który tarmosił zająca.
— Tomek wyszedł na polną droŜynę w gaj i po chwili ujrzał dworek drewniany, otoczony
sztachetami, prawdziwą drobinę.
Był prawie rad wydarzeniu. Zobaczy Wertyka, rozgada się. Stary był plotkarz, pieniacz i
pokątny doradca, musi go sobie zjednać i urobić na sprzymierzeńca przeciw rodzinie.
— Dziedzic w domu? — spytał przez ramię gajowego.
— Dziedziczkę mamy! — tamten oburknął.
— Co, oŜenił się pan Wertyk?
— A tak, z Piasecką z górki pod kościołem.
Tomek na mówiącego się obejrzał.
— Jak mówisz?
— Ano — jeszcze w poście umarł.
— To kto tu jest w Drobinie?
— Dziedziczka, pani Malecka. Kupiła od siostry pana Wertyka, aptekarzowej.
To zupełnie zmieniło połoŜenie, ale cofać się nie wypadało, więc Tomek przekroczył z
dobrą miną furtkę i stanął przed gankiem domku.
Na podwórzu uczynił się rejwach. Kret przepłoszył stado pantarek i wystraszył kilkoro
dzieci, bawiących się na trawie; następnie z bezczelnością, jamnikom właściwą, rzucił się do
walki na zęby z duŜym owczarskim psem. Powstał hałas i popłoch i na to wyszła z domu
kobieta niemłoda, wysoka i tęga, w fartuchu z grubego płótna i w chustce na głowie,
przeciętna kolonistka z wyglądu. Dzieci rzuciły się do niej jak pisklęta do kury, a Tomek
uchylił kapelusza bardzo lekko.
— Czego pan potrzebuje? — spytała.
— Ubiłem na granicy zająca i wpadłem w konflikt z tym tam… Proszę panią o ocenienie
zwierzyny, zapłacę — i niech mi go ten do Zagajów doniesie. Jestem Gozdawa.
Kobieta, nie odpowiadając mu, rzuciła w głąb domu krótki rozkaz: „Józiu, zabierz dzieci
na obiad” — potem drugi do gajowego: „Wy, Janie, weźcie na łańcuch Madeja”, a dopiero
potem zwróciła się do Tomka.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi.
— O tego zająca, zagrabionego mi przez tego chłopa.
— Co to było, Janie?
— A to, panicz z Zagajów ubił kota na naszym gruncie, flinty oddać mi nie zechciał — bo,
powiada, odniesiesz mi zwierzynę do Zagajów, gdy się z waszym dziedzicem zobaczę.
— A dlaczego mój gajowy ma panu odnosić zwierzynę u mnie zabitą?
— Myślę, Ŝe pani w sąsiedztwie — za takie drobne uchybienie nie zechce rozpoczynać
akcji zaczepnej?
— Ten zając pewnie tego za drobne uchybienie nie uwaŜa, a akcję zaczepną pan rozpoczął.
Jan spełnił swój obowiązek, a ja panu oddam tego zająca — tylko niech pan więcej na moim
gruncie nie poluje, bo uznaję zasadę, Ŝe słabe, bezbronne stworzenie zabijać jest nie drobnym
uchybieniem, ale dziką rozrywką próŜniaczą. Jan na ten wyrok rzucił zająca na ziemię pod
nogi Tomka i odszedł. Wróciła teŜ do domu kobieta, a myśliwy po chwili namysłu splunął z
pasją i kopnąwszy nieszczęsnego szaraka — wyszedł za furtkę.
Był tak wściekły, Ŝe wysłuchał jak Ŝak morałów i babinie naurągał, iŜ przez długą chwilę
na nią skierował całą pasję i nawet o rodzinie zapomniał.
— Jutro i co dzień będę jej pod nosem polować — ciekawym, co mi ta wiedźma zrobi! —
odgraŜał się w duchu.
Był juŜ daleko, na swoich gruntach, gdy się obejrzał: nie było Kreta.
Z całych Zagajów Tomek naprawdę lubił tego psa, którego szczenięciem przywiózł z
Niemiec i który do niego był bałwochwalczo przywiązany. Zaczął gwizdać, upatrywać go w
kartoflach, chciał wrócić, aŜ usłyszał zduszone sapanie i ujrzał pokracznego psiego karła, jak
mozolnie za nim podąŜał — wlokąc większego od siebie zająca.
Mogli się ludzie kłócić, sądzić, prawować, Kret nie darował tak cięŜko zapracowanej
zdobyczy i z triumfem dowlókł ją do pana.
Wtedy zziajany, dumny, spoczął i patrząc w oczy myśliwemu radośnie skomlał i
poszczekiwał, opowiadając swe trudy i zwycięstwo. I Tomek raz pierwszy od przybycia do
Zagajów roześmiał się i Ŝyczliwie psa pogłaskał. Ale teraz naleŜało wracać do domu. Pora
obiadowa dawno minęła, głodno było. Zresztą, co dalej robić na tym obrzydliwym,
monotonnym, pustym polu. Tomek juŜ się nudził i pomyślał ze zgrozą, Ŝe zaledwie minęła
doba, jak przyjechał.
Bez planu i myśli ruszył przed siebie, i jak ze snu zbudził go turkot.
Obejrzał się. Droga była o kilkanaście kroków, a w powozie poznał StraŜyca.
Było to rozwiązanie wszelkich kwestii.
Obiad, hulanka, wylanie Ŝółci na rodzinę, wszystko w osobie sąsiada, niemłodego
kawalera, który rywalizował z Władkiem o bogatą jedynaczkę Pułaskich.
Stanął więc Tomek na drodze i z uśmiechem powitał StraŜyca.
Stangret na skinienie pana konie wstrzymał. Tomek do powozu się zbliŜył.
— A, witam, witam. Dawno pan w domu?
— Od wczoraj juŜ.
— Na długo?
— Nie wiem — dziś bym wyjeŜdŜał. A pan do śernik?
— Nie. Byłem w Rudzie konia targować i wracam. Siadaj pan, pogadamy o Berlinie!
Ale Tomek zaledwie się znalazł w powozie, rzekł:
— Lękam się nawet pomyśleć o zagranicy — w ogóle o świecie, bo się tu chyba z nudy
powieszę. BoŜe, jak tu ludzie Ŝyć mogą!
— Wszędzie moŜna Ŝyć! — uśmiechnął się StraŜyc cynicznie. — Bo uwaŜaj pan:
dziewczęta ładne jak kwiaty są wszędzie, partnera do kart znajdziesz i tu, kuchnię dobrą mieć
moŜna, wino teŜ, a teatr masz gotów w kaŜdym dworze, bezpłatny.
— Łatwo panu mówić. śebym— był panem w Zagajach, to bym teŜ Ŝycie urządził
znośnie.
— Odbij pan bratu Pułaską i osiądź w śernikach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin