Józef Tischner- O Tischnerze rozmawiaja jego byli uczniowie.pdf

(104 KB) Pobierz
24084724 UNPDF
Tischner: mistrz i nauczyciel
Uwiedzeni przez prawdę
Z Anną Karoń-Ostrowską, Tadeuszem Gadaczem i Zbigniewem Stawrowskim,
uczniami ks. Józefa Tischnera, rozmawia Jarosław Makowski
JAROSŁAW MAKOWSKI: – Jakim nauczycielem był profesor Józef Tischner: wymagającym i
surowym czy też pobłażliwym i łagodnym?
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Był surowy i wymagający, ale zarazem łagodny i pobłażliwy.
Kiedy ktoś zaczynał poważnie pracować pod jego kierunkiem, kiedy wybierał go na swego
promotora, Tischner stawiał mu poprzeczkę wysoko, czasem może, zwłaszcza na początku,
zbyt wysoko. Kiedy byłam na II roku studiów – a jest to czas filozoficznego raczkowania –
pozwolił mi uczestniczyć w prowadzonym przez siebie seminarium magisterskim.
Pracowaliśmy nad „Listem o humanizmie” Martina Heideggera. Zaintrygowały mnie
heideggerowskie opisy zadomowienia i bezdomności. Ksiądz Profesor zauważył to i kazał mi
przygotować na ten temat referat oraz samodzielnie poprowadzić seminarium. To było jak
rzucenie na głęboką wodę.
Dużo wymagał, ale też słuchał naszych pytań i odpowiadał na każde, nawet najgłupsze. Z
czasem dostrzegliśmy, że jest w tym ukryty cel: po prostu pozwalał nam mówić, wygadać
się, i szukać – czasami na oślep. Czekał na naszą filozoficzną dojrzałość. Tischner był z
natury łagodny i wyrozumiały, dlatego nigdy nikogo nie pospieszał przy pisaniu pracy. Byli
tacy, którzy pisali u niego pracę latami i nie zawsze udawało im się skończyć.
TADEUSZ GADACZ: – Pamiętam, że rozdawał cukierki albo ciasteczka tym, którzy egzaminu
nie zdali. Ciasteczka były na pocieszenie.
Ksiądz Józef Tischner uważał, i chyba słusznie, że do filozofii trzeba się urodzić. Sam często
odwoływał się do Sokratesa, do jego metod, i mówił, że z jednej strony Sokrates za pomocą
metody majeutycznej pomagał odnaleźć prawdę tym, w których ona była; z drugiej, jeśli
już nic nie skutkowało, pozostawała ironia, czyli pozbawienie rozmówcy jakichkolwiek
pozorów przekonania o posiadaniu przezeń możliwości dotarcia do prawdy. I w tym,
niestety, był bezlitosny. Co sprawiało, że bardzo wielu ludzi zaczynało pisać u niego pracę,
natomiast niewielu kończyło. Ale ci, którzy skończyli, mieli świadomość, że to jest bardzo
dobre.
Stawiał wymagania ogromne, włączał w pewne idee, nad którymi sam myślał i pracował.
Pamiętam, że pierwsza moja praca, która de facto okazała się drugą, już licencjacką,
dotyczyła sporu o materializm dialektyczny. Pisałem ją, kiedy Tischner tworzył „Polski
kształt dialogu”. Zajmował się wówczas problematyką pracy, kwestią wyzysku itd. Przyszedł
na seminarium i powiedział: jest taki ciekawy spór z udziałem między innymi księdza
Kłósaka i filozofów ze szkoły lwowsko-warszawskiej dotyczący materializmu dialektycznego
– może byś się z tym tematem zmierzył. Na tyle poważnie traktował moje pisanie, że chciał
nawet moją pracę ze swoim wstępem wydać we Włoszech; właśnie miała się ukazać włoska
wersja „Polskiego kształtu dialogu”. Z rozmaitych powodów nic z tego nie wyszło, ale
pamiętam swoje przerażenie, kiedy wróciłem do domu po tej rozmowie: czego Profesor ode
mnie chce, dopiero zaczynam seminarium, a tutaj tego rodzaju wymagania...
Potem zmagałem się z filozofią Hegla. I, co ważne, on mi w tym nie pomagał. Pamiętam,
24084724.002.png
jak bardzo musiałem się napracować, żeby przedrzeć się przez heglowskie analizy. Dopiero
kiedy praca nabrała kształtu, wtedy pomagał. To był ten ostatni moment; trochę jak
akuszerka, która pomaga urodzić dziecko. Ale najpierw – niestety – trzeba to dziecko
donosić w swoim łonie...
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Szczególnym doświadczeniem były jego wykłady – zwłaszcza z
filozofii człowieka. Można tam było zaobserwować, jak wokół Tischnera tworzą się pewne
kręgi. Kręgi te powstawały spontanicznie; ludzie samodzielnie wybierali, w którym z nich
chcą się znaleźć. To był wybór niejako symboliczny. Tischner zapraszał: jeżeli chcesz,
możesz znaleźć się blisko. Trzeba jednak było coś w sobie mieć, coś w sobie dojrzeć i
wiedzieć, że to właśnie Tischner jest tym, który pomoże się temu czemuś w nas rozwinąć.
Zgadzam się z Tadeuszem, że Tischner był akuszerem. Najodleglejszy krąg tworzyli klerycy,
którzy siedzieli daleko i często podczas wykładu grali w okręty.
TADEUSZ GADACZ: – Albo czytali gazety, czego ślad pozostał w jednym ze skryptów,
rzekomo zresztą autoryzowanym przez Profesora. Znalazłem tam takie oto zdanie: „O,
widzę, że ktoś w ostatniej ławce coś czyta, bardzo mnie interesuje, co on czyta”...
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Bardzo rzadko się złościł, ale były takie momenty, kiedy
padały zdania ostre: „Wyrzucę cię za chwilę, nie odwracaj się, do ciebie mówię”. Klerycy
potrafili wyprowadzić z równowagi nawet jego!
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Jednocześnie jednak wykazywał się ogromną cierpliwością i
tolerancją. Rozumiał, że nie wszyscy są powołani do filozofii. Był, gwoli sprawiedliwości,
także krąg kleryków zainteresowanych jego słowami. Co prawda nieliczny, ale był. Najbliżej
Tischnera siedziało grono ludzi, którzy studiowali filozofię. Nasze grono, grono naszych
przyjaciół. Siedzieliśmy u stóp Mistrza i zapisywaliśmy skrzętnie jego słowa.
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Wykłady ks. Tischnera zawsze miały charakter dialogiczny.
Czuło się, że jego myśl rodzi się w kontakcie z nami. Potrzebował naszej uwagi, skupienia i
zaangażowania. Im bardziej byliśmy obecni w tym, co mówi, tym bardziej rozwijał i
dopowiadał swoje myśli. Nigdy nie mówił w przestrzeń, ponad głowami, mówił rzeczywiście
do nas i czuło się, że nasza odpowiedź – nawet pozawerbalnie – ma dla niego znaczenie.
Dlatego siadaliśmy blisko i staraliśmy się z „bliska” śledzić jego myśl, chciał tego.
Pamiętam, że czasem nawet kazał przesiadać się bliżej. Widocznie też nasza uwaga
stwarzała mu dobrą atmosferę do myślenia.
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Ksiądz Tischner nigdy nie czytał wykładu. Jeżeli przynosił
notatki na kartce, to był to tylko jakiś cytat, który w czasie wykładu komentował. Czasami
plan wykładu w punktach. Dzisiaj taki sposób wykładania to rzadkość. Doskonale panował
nad salą – jego wykład to był spektakl. Wyczuwał reakcje sali; po pewnym czasie występuje
naturalny moment zmęczenia, ludzie nie są w stanie już się skoncentrować, wtedy
natychmiast rzucał jakiś dowcip, żart, czasami była to rozmowa, dialog z wybranym
studentem – chwila odpoczynku. I potem wchodziliśmy na powrót w tok wywodu. Tak
potrafią wykładać tylko prawdziwi mistrzowie. Tischner umiał nie tylko przekazać treści, ale
miał również pełną kontrolę nad sposobem ich przekazywania.
Tischner potrafił uwodzić tłumy i panować nad nimi, ale to uwodzenie, przekonywanie do
siebie nie miało chyba w jego przypadku nic wspólnego ze zwodzeniem, sprowadzaniem na
manowce. Uwodząc bowiem, mówił zarazem o rzeczach trudnych: odpowiedzialności,
honorze, umieraniu za drugiego... Co zatem sprawiało, że Tischner przyciągał do siebie
młodych słuchaczy rozmaitych kierunków akademickich?
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Krył się za tym wielki talent dydaktyczny. Nie znam nikogo,
kto by wykładał w taki sposób. Potrafił najtrudniejsze rzeczy wyjaśniać i tłumaczyć w
sposób niezwykle precyzyjny, dostępny także dla kogoś, kto filozofią się nie zajmował.
Mówił o problemach istotnych dla życia każdego z nas; mówiąc o Heglu, Kierkegaardzie,
Levinasie, dotykał konkretnych dramatów, tego, co w człowieku się działo. Wielu z nas
miało poczucie, że ks. Tischner wyjaśnia mu jego własne problemy, z którymi się aktualnie
zmaga. Dlatego wykład nie był tylko czystą przygodą intelektualną, ale także duchową.
To prawda, że Tischner uwodził, ale to uwodzenie miało kilka wymiarów. Ten najprostszy
oczarowywał największą grupę słuchaczy: Ksiądz Józef mówił pięknie i prosto. Czarował
słowem, świetnymi sformułowaniami, doskonale czytał i interpretował analizowane teksty.
Tych oczarowanych wymiarem estetycznym jego wykładu wprowadzał w świat wielkich
filozoficznych pytań i problemów, zapraszał do wspólnej wędrówki po śladach wybitnych
myślicieli. Dodać jednak trzeba, że zawsze to on był tym, który prowadzi.
24084724.003.png
Nie był historykiem filozofii, ale bardzo oryginalnym filozofem i odczytywał myśl innych w
dialogu z własną. Dlatego pokazywał Heideggera czy Levinasa po Tischnerowsku. Nie był po
prostu bezstronnym interpretatorem. Kto tego nie zrozumiał i nie odczytał w porę, mógł
pobłądzić i czuć się uwiedzionym „tischneryzmem”.
TADEUSZ GADACZ: – W liście do studentów, który napisał już ze szpitala, podczas ostatniej
choroby, przypomniał prawdę, którą głosił od samego początku: zrozumiesz danego
myśliciela dopiero wówczas, kiedy wsłuchasz się w to, co ma ci do powiedzenia. Tischner
wsłuchiwał się na tyle uważnie, że potrafił potem całkowicie przekonać.
Słowo „uwodzenie” ma w sobie posmak negatywny. Czasami niektórzy przeciwnicy
Tischnera, szczególnie reprezentujący inną optykę filozoficzną, zarzucali mu, że rzeczywiście
uwodzi studentów. W moim jednak przekonaniu to było raczej pewne założenie
metodologiczne. Przypominam sobie jego słowa wypowiedziane kiedyś podczas seminarium:
myśliciela należy rozumieć tak, żeby iść za nim aż do granic utraty życia wiecznego. Nawet
jeśli głosi doktrynę antychrześcijańską, trzeba mu najpierw uwierzyć do końca. Żeby móc
się do niego w jakiś sposób odnieść, nawet go odrzucić, trzeba go najpierw zrozumieć. Na
tym, jak sądzę, polegało Tischnerowe uwodzicielstwo. Ale miało ono swoje konsekwencje,
powodowało bowiem, że popadaliśmy w konfuzję, bo raz się wierzyło Kantowi, drugi raz
Heideggerowi, potem znów Heglowi itd.
Młody człowiek, który szuka prawdy i wierzy, że istnieje jakaś prawda niezmienna,
dostrzega podczas takiej operacji, że świat nie jest taki prosty i oczywisty. Uświadomiłem
sobie wówczas, że w słowie „prawda” tkwią dwa sensy. Jedni szukają prawdy, bo szukają
pewności, inni – bo chcą wiedzieć, jak się rzeczy mają. Tischnerowi chodziło o to, żeby nam
pokazać, jak się rzeczy mają.
Dla Tischnera filozofia była ogromną pasją. Pasjonowała go przede wszystkim filozofia
współczesna, którą wykładał i która wówczas w Polsce była niemal zupełnie nieobecna. Dziś
mamy już tłumaczenia głównych dzieł Levinasa, Heideggera, Gadamera – wtedy nie było
nic. Dopiero za jego sprawą powstawały pierwsze, jeszcze nieśmiałe teksty, próby
przekładów krótkich fragmentów. To bardzo przyciągało. Byliśmy głodni filozofii
współczesnej, wyposzczeni po latach stalinizmu i narzuconego marksizmu, szukaliśmy
nowych dróg. W zasadzie tylko u Tischnera można było studiować myśl współczesną:
Krzysztof Michalski po śmierci ks. Józefa napisał w „Tygodniku”, że z Warszawy przyjeżdżał
do Krakowa, by spotkać się z księdzem, który zna się na Heideggerze.
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Przypominam sobie seminarium z 1984 roku, gdy pewien
kleryk wstał i zapytał: „Księże Profesorze, właściwie jak to jest, ks. Jaworski mówi co
innego, Ksiądz mówi co innego, Heidegger pisze co innego. No to jaka jest właściwie ta
prawda?”. Pamiętam, że ks. Tischner roześmiał się wtedy i oczywiście nie odpowiedział na
to pytanie, ale dostrzegł w nim to, co było najważniejsze – początek myślenia. Zawsze mu o
to chodziło: wprawić w zadziwienie, doprowadzić do „intelektualnego szoku”, olśnienia.
„Skoro już to odkryłeś, spróbuj iść dalej sam” – powtarzał.
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Uwiedzenie jest czymś elementarnym w filozofii. Oczywiście
można uwodzić w dobrych i złych intencjach. Na czym polegało uwodzenie przez Tischnera?
Uwodzenie odsłania się w perspektywie piękna – i jego wykłady były piękne. Prosty sposób
mówienia o niezwykle głębokich sprawach. To było odsłanianie naszych egzystencjalnych
doświadczeń. Okazywało się, że nie chodzi o wielkie tajemnice, dostępne tylko mędrcom,
którzy zapisują setki i tysiące stron nieczytelnym szyfrem, ale o myśli trafiające do każdego
człowieka. Problem jedynie w tym, że te proste myśli kryły pod sobą niezwykle głęboką
mądrość. I ludzie mogli słyszeć piękne słowa, poddawać się ich muzyce – Tischner nazywał
to świadomością muzyczną – ale można też było wejść głębiej.
Chodziłem na wykłady Tischnera przez wiele lat. Obserwowałem u siebie z pełną
samoświadomością proces dojrzewania i dystansowania się do tych wykładów. Najpierw
odbierałem powierzchownie same treści, następnie potrafiłem wejść w nie głębiej, gdy
oswoiłem się już z treścią, coraz bardziej zwracałem uwagę formę jego wykładów:
uczestniczyłem w wykładach, żeby obserwować jego niesamowity talent dydaktyczny.
TADEUSZ GADACZ: – To, co powiedział Zbyszek, jest o tyle istotne, że pokazuje platońskie
wznoszenie się na kolejne stopnie inicjacji filozoficznej. Tischner w tym przypadku był
platonikiem, kimś, kto wszedł do jaskini i zobaczył coś więcej, zdaje też sobie sprawę, że
oko nowych wtajemniczonych musi się dopiero akomodować. Ten pierwszy moment jest
chyba najtrudniejszy: rzeczywiście trzeba ulec fascynacji, a więc dać się uwieść. Potem
24084724.004.png
dopiero przychodzą następne etapy. To rzecz niezmiernie ważna, o której dziś się nie mówi:
filozofowanie czy uczenie filozofii (nie tylko i wyłącznie historii filozofii!) jest pewną sztuką
inicjacji. Toczy się tu zresztą spór: prof. Jerzy Pelc napisał ostatnio w „Przeglądzie
Filozoficznym”, że w jego przekonaniu filozofowie nie powinni właściwie wykładać na
uniwersytetach, tak jak poeci nie wykładają na polonistyce. Podobnego zdania jest prof.
Bogusław Wolniewicz, który uważa, że to nie filozof, ale filozofia mówi. A na uczelni
wykładają historycy filozofii.
Otóż Tischner nie był historykiem filozofii w tym sensie, że nie uczył historii filozofii. Był
filozofem z krwi i kości; on inicjował filozofię. Istnieje analogia między inicjacją filozoficzną a
inicjacją artystyczną. Struktura studiów filozoficznych powinna być podobna do studiów
artystycznych. Mówię o tym z pewnym bólem, obserwując dziś umasowienie naszych
studiów. Mając 120 słuchaczy na roku nie potrafimy inicjować w filozofię, inicjuje się raczej
niewielkie grupy osób poza uniwersytetem. Tischner znajdował się w znacznie lepszej
sytuacji i rzeczywiście mógł wprowadzać w filozofię.
Najtrudniejszy jest ten pierwszy moment. Można go porównać do pięknej i smacznej
potrawy. Komuś się może wydawać, że jej przygotowanie jest całkiem proste, że wszystko
sprowadza się do konsumpcji, która w gruncie rzeczy nic nie kosztuje. Po czym nagle się
okazuje, że zaplecze kuchenne, gdzie się owe potrawy przygotowuje, wymaga rozmaitych
umiejętności, że to trudna i wymagająca praca. Dam przykład: Tischner powiedział kiedyś
pewne zdanie, które zostało źle zrozumiane, mianowicie, że nie było w Polsce przemyślanej
do końca antropologii filozoficznej poza tą, którą można znaleźć u Antoniego Kępińskiego.
To nie było twierdzenie, raczej zaproszenie do myślenia. Znalazły się jednak osoby, które
postanowiły napisać doktorat z antropologii filozoficznej Antoniego Kępińskiego – i po roku
czy dwóch ciężkiej pracy „połamały sobie na tym skrzydła”.
Były więc i ofiary. Można się zastanawiać, czy edukacja filozoficzna może się obejść bez
ofiar? W historii filozofii pewnie ich nie potrzeba – ale w filozofii? Nie darmo chyba Platon
używał metaforyki skrzydeł; mamy przecież w pamięci słynny obraz „Upadek Ikara”...
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Był to wybór radykalny: Tischner za Kierkegaardem
powtarzał: „albo-albo” – „albo umrzesz, albo zostaniesz filozofem”.
TADEUSZ GADACZ: – Lubił też powtarzać: jak już spadać, to z wysokiego konia. Miał
świadomość, że spora część spadnie, chodziło mu jednak o to, by tym, którym się nie
powiedzie, pozostała przynajmniej satysfakcja, że nie spadli z byle jakiej chabety.
– W logikę relacji mistrz–nauczyciel wpisane jest zaufanie. Wierzymy, że to właśnie mistrz
najlepiej i najtrafniej opisuje złożone zjawiska i udziela odpowiedzi na dręczące pytania.
Kiedy przyszedł ten moment, że powiedzieliście: wystarczy, czas już spróbować myśleć na
własny rachunek?
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Każdy z nas w innych okolicznościach spotkał Tischnera.
Trafiłem do niego, kiedy sądziłem, że jestem już ukształtowanym, samodzielnie myślącym
człowiekiem. Oczywiście zafascynował mnie natychmiast, poszedłem drogą przez niego
wskazaną, ale od samego początku byłem krytyczny. To był młodzieńczy krytycyzm: kiedy
ma się przed sobą mistrza, trzeba mu dołożyć, poszukać słabych punktów i podjąć
dyskusję.
Ale, co ważne, Tischner sam nieustannie do tego zapraszał. Najbliższy jego krąg to byli ci,
którzy sprawdzili się w pojedynkach z mistrzem. Oczekiwał zwarcia i do niego zapraszał,
wiedział, że rola ucznia sprowadza się do nieustannego kwestionowania mistrza. Prosił o
krytykę i jeśli teraz powinniśmy się z czegoś spowiadać, to z tego, że było jej za mało i nie
sięgała dostatecznie głęboko.
Złudzeniem było oczekiwać, że Tischner nauczy jakiejś doktryny. Nic z tego: uczył sposobu
myślenia, samodzielności myślenia. Sam także zawdzięczał ten krytycyzm swoim mistrzom.
Było ich kilku, ale o jednym warto wspomnieć: o Karolu Wojtyle. Pamiętam dyskusję na
temat roli Karola Wojtyły w filozoficznym środowisku krakowskim i lubelskim. Tischner
powiedział, że Lublin przejął „doktrynę” Wojtyły i uznał się za jej strażnika, natomiast
Kraków (czyli Józef Tischner i jego szkoła) przejął wolność myślenia, do której Karol Wojtyła
nieustannie zapraszał.
TADEUSZ GADACZ: – W zasadzie zgadzałem się (z małymi wyjątkami) z diagnozami
Tischnera. Kiedy sądziłem, że już niczym nie może mnie zaskoczyć, okazywało się nagle,
czytając jego kolejny tekst w „Tygodniku”, że to nadal jest myśl w drodze. Nieustannie
zaskakiwał fenomenalnymi diagnozami, przede wszystkim tym, że umiał w danym
24084724.005.png
momencie znaleźć właściwe słowo.
To prawda, że Tischner zmuszał do samodzielności. W moim przypadku nastąpiło to po
doktoracie, kiedy zaczął zlecać mi część swoich zadań, aby odciążyć siebie z rozmaitych
spotkań, wywiadów, wykładów. Mówił wówczas: „Ja nie przyjadę, ale poślę Gadacza”.
Czułem, że wciąż stawia mi kolejne poprzeczki do przeskoczenia.
Pamiętam jeden problem, w którym nie mogłem się z nim do końca zgodzić. Problem ten,
formułowany m.in. w „Tygodniku”, a potem w „Sporze o istnienie człowieka”, dotyczył
zastępczej roli cierpienia. Po latach w rozmowie z „Tygodnikiem” opowiedziałem, jak
rozumiem skandal, jakim jest dotykające ludzi cierpienie. Potem odwiedziłem Tischnera w
szpitalu; mógł już tylko pisać na kartkach. Napisał mi: „Przeczytałem wywiad w
»Tygodniku«, bardzo mi się podobał. Masz rację”. Nigdy tej chwili nie zapomnę: nie tego, że
miałem rację, ale tego, że to Tischner napisał. Wielkość człowieka odsłania się i w tym, że
jest skłonny przyznać rację innemu. Choć wcale nie jestem pewien, że to ja miałem rację.
Ale chodzi tu o kluczowy moment międzyludzkiego dialogu.
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – Każdy z nas spotkał ks. Tischnera na innym etapie swojej
drogi. U mnie wydarzyło się to stosunkowo wcześnie. Po I roku studiów filozoficznych na
ATK przeniosłam się na powstający właśnie w Krakowie PAT. Byłam młodsza od większości
moich kolegów, którzy przyszli studiować filozofię u Tischnera na ogół już po skończeniu
jednego fakultetu. Dlatego mogę powiedzieć, że Profesor Tischner był tym, kto kształtował
moje filozoficzne myślenie i uczył mnie może największej ze sztuk – sztuki zadawania
istotnych pytań i poszukiwania tego własnego, najważniejszego pytania, które wytacza
drogę własnych już filozoficznych odkryć.
Poza sposobem nauki filozofowania, właściwie od początku zafascynowała mnie jego
oryginalna myśl – filozofia dramatu. Przez pewien czas spotykaliśmy się w kilka osób na
prywatnych seminariach w domu, aby razem z nim czytać jego pierwsze teksty z filozofii
dramatu: „Fenomenologia spotkania”, „Bezdroża spotkań”, „Zło w dialogu kuszenia”.
Pytaliśmy go o to, co było dla nas niejasne, szukaliśmy niekonsekwencji i pęknięć w jego
sposobie prowadzenia myśli. Spotkania te miały dla mnie ogromną wagę, dla rozumienia
własnej myśli Tischnera, tak jak wtedy, tak i dziś mało znanej. Na naszych oczach tworzyły
się zręby „Filozofii dramatu”, śledziliśmy, jak odkrywa nowe horyzonty wprowadzając do
filozofii problem Łaski. Pamiętam, kiedy odwiedziłam go już po pierwszej operacji w
szpitalu, opowiedział mi wówczas poruszony, że zabiera się do pisania o miłosierdziu, i że
odkrył, jak wielkie ma to znaczenie dla „Filozofii dramatu”.
Kiedy stanęłam przed wyborem tematu pracy magisterskiej, dość szybko zorientowałam się,
że Ksiądz Profesor nie będzie mi pomagał krok po kroku. Zrozumiałam to obserwując
problemy kolegów, którzy wcześniej ode mnie zaczynali pisać swoje prace. Zdarzało się, że
swoim seminarzystom wymyślał tematy, podrzucał problemy, które go interesowały. Potem
w ich pracach szukał swoich własnych pytań, a może nawet odpowiedzi. Oczywiście tak być
nie mogło. Tischner nie krył rozczarowania, że nie o to mu chodziło i odrzucał kolejne
wersje, które były „nie po jego myśli”. Dlatego wbrew jego sugestiom wymusiłam zgodę na
pisanie pracy magisterskiej o Levinasie. Już wtedy wiedziałam, że prace trzeba mu
przynosić właściwie gotowe – przemyślane i zamknięte teksty. Doktorat napisałam o
dramacie spotkania z Bogiem i z drugim w myśli Karola Wojtyły. Przeczytaną pracę oddał mi
po kilku dniach: „sam jestem zdziwiony, ale nic tam nie ma do poprawiania” – powiedział
tylko.
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Zdarzyło się, że Tischner jako mistrz-dydaktyk też ponosił
porażki. Widzieliśmy wielu, których zachęcał do „latania”, a oni natychmiast „spadali”, bo
nie mogli sobie poradzić. Tischner, rozmawiając z nami, w gruncie rzeczy nieustannie mówił
o tym, nad czym pracował, co go właśnie nurtowało. Seminaria były więc autoseminariami.
Jego uczniom dawały jednak znakomitą okazję do śledzenia jego rozwoju, odkrywania
kolejnych inspiracji. Był tam i Hegel, i Heidegger, i Levinas, i wielki spór o pochodzenie zła
pomiędzy Augustynem i Pelagiuszem.
ANNA KAROŃ-OSTROWSKA: – To były jakby trampoliny.
ZBIGNIEW STAWROWSKI: – Każdy uczestnik seminarium był wprowadzany w wielkie
zagadnienia, nad którymi pracował Tischner. Gdy ktoś odkrywał jakąś ciekawą myśl, był
przez niego natychmiast zachęcany, żeby się nią zająć. Zupełnie jednak inna jest
perspektywa mistrza, który ma za sobą cały bagaż przemyśleń, a inna – studenta, któremu
wydaje się, że coś zobaczył, ale brak mu zupełnie warsztatu i punktów odniesienia, żeby to
24084724.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin