Jack London - Maleńka pani wielkiego domu.pdf

(758 KB) Pobierz
Jack London
MALEŃKA PANI WIELKIEGO DOMU
Spis treści
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział pierwszy
Ocknął się wśród ciemności. Przebudził się lekko, gładko, bez ruchu — po prostu otwarł
oczy i uprzytomnił sobie, że jest ciemno. Nie musiał, jak to się najczęściej zdarza, dotykać rękami
przedmiotów wokół siebie i nasłuchiwać, żeby nawiązać kontakt z otaczającym go światem.
Ledwie się obudził, od razu odzyskał poczucie miejsca, czasu i własnej osobowości. Bez
najmniejszego wysiłku, gdy minęły godziny snu, podjął przerwany wątek życia na jawie. Wiedział,
że nazywa się Dick Forrest i jest właścicielem wielkiego majątku ziemskiego. Pamiętał, iż przed
kilku godzinami zasnął, kiedy czując, że oczy mu się kleją, założył zapałką książkę pod tytułem
„Road Town" i zgasił nocną lampkę elektryczną, przy której czytał.
Gdzieś w pobliżu sennie szemrała i pluskała fontanna. Z daleka doleciał odgłos tak słaby, że
tylko najczujniejsze ucho mogło go złowić. Dick uśmiechnął się z zadowoleniem. Poznał gardłowy
ryk Króla Polo — Król Polo to jego najlepszy byk rasy shorthorn, który trzy razy zdobył złoty
medal na kalifornijskiej wystawie rolniczej w Sacramento. Uśmiech pozostał na twarzy Dicka
Forresta, gdy przez chwilę cieszył się myślą o nowych tryumfach, jakie gotował w tym roku
Królowi Polo w hodowlanych ośrodkach na wschodzie Stanów Zjednoczonych. Udowodni tamtym
hodowcom, że byk, urodzony i wyhodowany w Kalifornii, może się zmierzyć z najpiękniejszymi
okazami wykarmionymi na kukurydzy w stanie Iowa, a także z bykami importowanymi zza oceanu,
z odwiecznych siedzib rasy shorthornów.
Uśmiech zniknął z twarzy Dicka. U wezgłowia łóżka zainstalowano w ścianie trzy rzędy
guzików. Dick sięgnął ręką i nacisnął guzik pierwszy z brzegu. W świetle, łagodnie spływającym
zza wielkiej kryszy pod sufitem, ukazała się weranda, która służyła za sypialnię. Trzy ściany
werandy zbudowane były z misternej siatki miedzianej. Od wewnątrz zamykała ją betonowa ściana
domu, z oszklonymi drzwiami.
Nacisnął drugi guzik. Jasny krąg światła padł na ścianę w miejscu, gdzie wisiały obok siebie
zegar, barometr i dwa termometry: ze skalą Celsjusza i Fahrenheita. Dick spojrzał i przyjął ranne
meldunki: godzina — 4.30, ciśnienie — 29.80, czyli normalne o tej porze roku i na tej wysokości,
temperatura — 36 stopni Fahrenheita. Jeszcze jedno naciśnięcie guzika i wszystkie trzy podziałki
znów zniknęły w mroku.
Trzeci guzik zapalił lampę do czytania, tak ustawioną, by światło padało z góry i z tyłu, nie
rażąc oczu. Powtórne naciśnięcie pierwszego guzika zgasiło lampę ukrytą za kryszą. Dick wziął z
nocnego stolika plik korekty, zapalił papierosa i z ołówkiem w ręku zabrał się do roboty.
Weranda była najwidoczniej sypialnią, a zarazem pracownią. Urządzono ją w sposób
zapewniający największą wydajność pracy, ale i wygodę, daleką od spartańskiej prostoty. Żelazne
łóżko było pokryte szarą emalią tego samego koloru co ściana domu. W nogach łóżka zastępowała
pled szara wilcza szuba ze zwisającymi ogonami. Ranne pantofle leżały na puszystej skórze kozicy.
Na wielkim biurku piętrzyły się porządnie ułożone książki, magazyny i notatniki. Znalazło
się tam jeszcze miejsce na zapałki, papierosy, popielniczkę i termos. Na ruchomej półce,
przymocowanej do ściany, stał dyktafon. Z okrągłych ram, wiszących pod barometrem i
termometrami, wyzierała uśmiechnięta twarz dziewczyny. Na ścianie, między rzędami guzików i
tablicą rozdzielczą, z otwartej kabury wystawała kolba automatycznego colta, kaliber 44.
Gdy szare światło dzienne poczęło się sączyć przez drucianą siatkę, z uderzeniem szóstej
godziny Dick Forrest, nie odrywając oczu od korekty, sięgnął prawą ręką i nacisnął guzik w drugim
rządku. W pięć minut później na werandzie zjawił się Chińczyk w miękkich pantoflach. W rękach
trzymał lśniącą miedzianą tackę z filiżanką, spodkiem; srebrnym dzbanuszkiem do kawy i równie
miniaturowym dzbankiem ze śmietanką.
— Dzień dobry, Oh Lej — powitał go Dick.
Na ustach i w oczach Dicka pojawił się uśmiech.
— Dzień dobry, panie — odparł Oh Lej robiąc miejsce na nocnym stoliku.
Położył tackę, nalał kawy i śmietanki.
Widząc, że jego pan popija kawę i nie odrywa oczu od korekty, Oh Lej podniósł z podłogi
różowy czepek z włóczki, obszyty koronką, i wyszedł. A właściwie ulotnił się, zniknął w otwartych
drzwiach jak cień.
O wpół da. siódmej, co do minuty, zjawił się ponownie, tym razem z większą tacą w ręku.
Dick Forrest odłożył korektę, sięgnął po książkę pod tytułem „Hodowla żab" i zabrał się do
jedzenia. Śniadanie było proste, lecz posilne: więcej kawy, pół grejpfruta, dwa jajka po wiedeńsku,
gorące jak piekło, z kawałkiem masła na wierzchu, i plasterek bekonu lekko podsmażony — Dick
wiedział, że jest to produkt jego własnej hodowli.
Słońce tymczasem przeniknęło przez siatkę w głąb werandy i dotarło do łóżka. Pierwsze
wiosenne muchy, zdrętwiałe od chłodu, obsiadły siatkę po drugiej stronie. Jedząc Forrest
obserwował; jak polują na nie żarłoczne osy. Silniejsze i bardziej odporne na mróz niż pszczoły,
nalatywały na otępiałe muchy. Żółci powietrzni piraci brzęcząc natarczywie spadali na bezbronne
ofiary i unosili je z sobą. Kiedy uleciała ostatnia osa, Forrest dopił kawę, założył zapałką książkę o
hodowli żab i wrócił do korekty.
Po chwili czysty i słodki głos skowronka, porannego śpiewaka, oderwał Dicka od pracy.
Spojrzał na zegar. Była siódma. Odłożył korektę i rozpoczął serię rozmów telefonicznych, wprawną
ręką operując urządzeniem centrali.
— Halo, Oh Daj — zaczął. — Czy pan Thayer już wstał?... Dobrze. Proszę go nie budzić.
Chyba nie będzie jadł śniadania w łóżku, ale proszę zapytać... Tak, właśnie, i pokaż mu, jak się ma
obchodzić z gorącą wodą. Może nie wie... Tak, naturalnie. Postaraj się jak najprędzej o jeszcze
jednego chłopca. Zawsze masę gości zjeżdża do nas na wiosnę... Oczywiście. Zrób, jak uważasz.
Do widzenia.
Pan Hanley?... Tak — już się przełączył i rozmawiał z drugą osobą. — Myślałem o tamie na
Buckeye. Muszę mieć kalkulację na dostawę żwiru i żwir z kamieniołomu... Tak, o to chodzi.
Moim zdaniem jard żwiru dowożonego będzie kosztował jakieś sześć do dziesięciu centów drożej
niż z kamieniołomu. Ta stroma górka strasznie utrudnia dojazd. Prószę zrobić kalkulację... Nie. Nie
damy rady zacząć wcześniej niż za dwa tygodnie... Tak, tak, nowe traktory, jeśli oni w ogóle je
dostarczą, zwolnią konie od orki, ale przedtem trzeba będzie odesłać traktory do sprawdzenia... Nie,
w tej sprawie proszę porozumieć się z panem Everanem. Do widzenia.
Pan Dawson? — Dick zaczął trzecią rozmowę. — Ha! ha! W tej chwili u mnie na werandzie
jest 36 stopni.. W dolinach pewnie biało od szronu. Ale to chyba już ostatni przymrozek w tym
Toku... Tak, przysięgali na wszystko, że traktory dostarczą na czas, to znaczy dwa dni temu... Niech
pan zadzwoni do agenta na stacji... I jeszcze jedno. Proszę pomówić z Hanleyem w moim imieniu.
Zapomniałem mu powiedzieć, żeby postawił łapki na szczury i puścił w ruch drugą partię
muchołapek... Tak, zaraz. Parę tuzinów much wygrzewało się dziś rano u mnie na siatce... Taki..
Do widzenia.
Po zakończeniu rozmów Forrest wstał z łóżka, wsunął nogi w pantofle i przez oszklone
drzwi przeszedł do łazienki, gdzie czekała go kąpiel przygotowana przez Oh Leja. W dziesięć minut
później Dick, już ogolony, znów leżał w łóżku i czytał książkę o żabach, a Oh Lej masował mu
nogi.
Były to kształtne nogi dobrze zbudowanego mężczyzny, który miał pięć stóp, dziesięć cali
wzrostu i sto osiemdziesiąt funtów wagi. Wypisana była na nich przeszłość Dicka. Na lewym udzie
miał dziesięciocalową szramę. Na kostce lewej nogi, od podbicia do pięty, znalazło sobie miejsce z
pół tuzina blizn, każda wielkości półdolarówki. Kiedy Oh Lej zbyt silnie gniótł i nacierał mu lewe
kolano, Dick mimo woli wzdrygał się. Prawą goleń znaczyły liczne ciemne szramy, a wielka blizna
tuż pod kolanem sięgała aż do kości. W środku uda pozostała po głębokiej ranie ciętej trzycalowa
blizna i drobne ślady szwów.
Nagle dało się słyszeć wesołe rżenie. Dick założył książkę zapałką, odwrócił się na bok i
spojrzał w stronę, z któ- rej dobiegło rżenie, a Oh Lej pomógł mu się ubrać. Drogą, wśród
kołyszących się fioletowych bzów, kroczył wielki koń niosąc na grzbiecie cowboya w
malowniczym stroju. W złotych promieniach poranka koń lśnił czerwonawym blaskiem, śnieżna
piana pryskała mu z potężnych pęcin, dumnie potrząsał grzywą, wodził wokół ślepiami, a miłosny
zew z jego potężnych płuc rozbrzmiewał dalekim echem wśród zieleniejących pól.
Dicka Forresta ogarnęła radość i niepokój. Cieszył go widok wspaniałego zwierzęcia
kroczącego między żywopłotami bzów. A równocześnie bał się, że rżenie ogiera może obudzić tę,
która śmiała się z okrągłych ram portretu wiszącego na ścianie. Rzucił wzrokiem na drugą stronę
podwórza, ku okrytej cieniem werandzie zajmowanego przez nią skrzydła domu. Spuszczone
zasłony jej sypialni ani drgnęły. Ogier znów zarżał, ale spłoszył tylko stado dzikich kanarków, które
uleciały z kwitnących krzaków na podwórzu, wznosząc się niby zielonozłoty snop światła, jaki
rzuca zachodzące słońce.
Dick śledził wzrokiem ogiera i widział już w myśli piękne źrebięta rasy shire, mocnej kości,
potężnej budowy, bez najmniejszej skazy. A kiedy ogier zniknął wśród bzów, Dick jak zwykle
szybko wrócił do spraw, które go w tej chwili interesowały.
— Jak tam, Oh Lej, nasz nowy chłopak? Będzie co z niego?
— Niezły chłopak — brzmiała odpowiedź. — Jeszcze młody. Nieobyty. Powolny. Ale
pomalutku nauczy się.
— Skąd wiesz, że się nauczy?
— Budzę go już trzeci albo czwarty raz. Śpi jak dziecko. I budzi się z uśmiechem na ustach,
tak samo jak pan. To bardzo dobrze.
— Ja się budzę z uśmiechem? — spytał Forrest. Oh Lej kiwnął - głową stanowczo.
— Od lat stale budzę pana. Zawsze pańskie oczy, usta, cała twarz, wszystko się śmieje, o
tak, ledwie się pan ocknie. To bardzo dobrze. Kto się tak budzi, ma dużo rozumu. Wiadomo. Nowy
chłopak jest taki sam. Nie trzeba długo czekać — będą z niego ludzie. Nazywa się Chow Gam. Jak
pan będzie wołał na niego?
Dick Forrest zamyślił się.
— Jakie mamy już imiona? — spytał.
— Oh Daj, Ah Tak, Ah Wuj i ja, Oh Lej — wyrecytował Chińczyk. — Oh Daj powiada,
żeby nazwać tego ehłopca... — Zawahał się i spod oka spojrzał na swego pana. Forrest kiwnął
głową zachęcająco. — Oh Daj powiada, żeby nowego chłopca nazwać Aja Jaj.
— Hoho! — zaśmiał się Forrest z aprobatą. — Oh Daj jest dowcipniś. Dobre imię, ale się
nie nadaje. Nasza pani nie lubi jaj. Musimy wymyślić inne imię.
— Ho Ho to bardzo dobre.
Forrest przed chwilą tak zawołał, wiedział więc, skąd Oh Lej czerpał natchnienie..
—- Dobrze. Niech się nazywa Ho Ho.
Oh Lej schylił głowę. Potem zniknął w. drzwiach. Zaraz wrócił z resztą ubrania Forresta.
Pomógł mu włożyć podkoszulek i koszulę, zarzucił. mu na szyję krawat, który Dick zawiązał sam,
po czym Oh Lej ukląkł, by włożyć mu sztylpy i przypiąć ostrogi. Stroju dopełniły kapelusz, a la
Baden Powell i pejcz indiański z nie wyprawionej skóry. Rękojeść pejcza ukrywała pod skórzaną
plecionką dziesięć uncji ołowiu. Pętlę pejcza Dick założył na przegub.
Ale nie był jeszcze wolny. Oh Lej podał mu paczkę listów i wyjaśnił, że przyszły ze stacji
poprzedniego dnia w nocy, gdy pan już spał. Dick zręcznie otworzył listy, przedzierając kopertę z
prawej strony, i szybko przejrzał całą korespondencję. Tylko nad jednym listem chwilę się
zastanowił, gniewnie marszcząc brwi. Odsunął od ściany dyktafon, nacisnął guzik. Walec zaczął się
obracać. Forrest szybko dyktował, bez chwili namysłu nad treścią odpowiedzi i doborem słów:
W odpowiedzi na Pański list z 14 marca 1914 r. śpieszę donieść, co następuje:
Z przykrością dowiaduję się, że Pańska nierogacizna dotknięta została epidemią cholery.
Nie mniejszą przykrością była dla mnie wiadomość, że uznał Pan za stosowne mnie za to obciążyć
odpowiedzialnością. Szczerze też zmartwiłem się, gdy doszło do mej wiadomości, że zdechł knur,
którego Panu dostarczyliśmy. .
Mogę jednak Pana zapewnić, że u nas nie ma cholery i nie było w ciągu ostatnich ośmiu lat,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin